XL OWRP'99 Supraśl 3-18.07.1999
Pomny doświadczeń z poprzedniego roku (nieprzespana noc w pociągu), na miejsce startu
TRASY NR 1 - WŚRÓD BAGIEN I PUSZCZ (o długości 302 km),
do Dąbrowy Białostockiej, przyjechałem dzień wcześniej. Następnego dnia wstałem wyspany
i o godzine ósmej zameldowałem się na
pierwszej odprawie.
Tu miałem okazję poznać fascynującego komendanta
naszej trasy, Adama Szepiela i wspomagającą Go rodzinę. Piszę "fascynującego", ponieważ w trakcie
rajdu ogromne wrażenie zrobiły na mnie odprawy prowadzone przez Niego - niedościgły wzór dla innych.
Mam na myśli nie tylko ogromną wiedzę i znajomość tematu, ale także sposób przekazywania
i oczywiście poczucie humoru...
Z wcześniejszego wyjścia na trasę nic nie wyszło - reszta drużyny dojechała dopiero na godzinę
jedenastą. W tym roku drużynowym także był Antoni, a do drużyny należały jeszcze oprócz mnie:
Ewa, Wala, dwie Haliny, Stasiu i w pewnym sensie Zosia z córką Moniką,
które jednak chodziły swoimi drogami. W oczekiwaniu na drużynę gawędziłem sobie z naszym Komendantem.
Ku mojemu zaskoczeniu zostałem poczęstowany białostockim piwem "Dojlidy", które w opinii mojego
rozmówcy jest najlepsze w Polsce.
Z Dąbrowy zapamiętałem stację kolejową w wykopie i nowowybudowaną
cerkiew. Po opuszczeniu Dąbrowy błąd - umknęło nam zejście z drogi w kierunku Starej Kamiennej,
w której znajduje sie najstarszy na Podlasiu drewniany kościółek. Mogę się usprawiedliwić tylko tym,
że przyzwyczajeni do dużo dokładniejszych map (w Sudetach najgorsze to pięćdziesiątki)
na początku dysponowaliśmy mało dokładną mapą - trzysetką. Później po drodze mijaliśmy mało znane
bunkry "Linii Mołotowa", wybudowane przez Rosjan po rozbiorze Polski, w latach 1939-1941.
|
Do Biebrzy doszliśmy przy moście kolejowym na linii Dąbrowa - Augustów. Dalej pierwsze zetknięcie
z moczarami w rezerwacie "Trzy rzeczki", a później coś, co często staje mi przed oczami:
prosta jak strzelił szutrówka, upał, pot się leje, w oddali wieża koscioła w Sztabinie,
która mimo mozolnego marszu ani trochę się nie przybliża. Ale w końcu dotarliśmy do miasteczka,
po drodze spotkaliśmy pierwsze bociany i gniazda - dla nas to jeszcze nowość.
Pole namiotowe usytuowano przy szkole. Po rozbiciu się i umyciu
część z nas poszła do centrum po zakupy i uzupełnić straty płynów w organiźmie...
Następnego dnia (niedziela) po pierwsze poleciałem ok. 2 km do stacji benzynowej po mapę - na szczęście
dostałem. Później postanowiliśmy oszczędzić sobie przemarszu asfaltem i podjechaliśmy PKS-em do Kopca.
|
Stąd przez mostek na Nettcie (wokół podtopione łaki ze sterczącymi kopcami siana, bajka...)
doszliśmy do śluzy Sosnowo na kanale Augustowskim na popas i zakupy: przewodniki i pocztówki.
Potem szliśmy w narastającym upale w kierunku jeziora Tajno. W duchu liczyłem, że będziemy
mogli się w nim wykąpać. Na miejscu okazało się jednak, że właściwie nie ma dojścia i z kąpieli nici.
Co gorsza w mijanych wioskach (Tajenko, Orzechówka) sklepów ani na lekarstwo. Wreszcie jesteśmy
na miejscu. Biwak przy szkole, my bierzemy ręczniki i mydło, i idziemy nad rzeczkę Jegrznię.
Jest wprawdzie w pobliżu jezioro Dreństwo, ale nikomu z naszej drużyny nie chce się iść 2,5 km w jedną
stronę. W centrum wsi bierzemy więc kąpiel wprawiając w wesołość mieszkańców, a wieczorem w miejscowym
sklepiku pijemy piwo (tu pojawia się po raz pierwszy "Jurand" w butelkach "beczułkach")
i rozmawiamy z tubylcami. Takie sytuacje także tworzą do klimat OWRP-u.
|
Na dziś (poniedziałek) zaplanowane jest ciężkie zadanie bojowe: przejście przez bagno! Ja mimo upału
ubieram się w długie spodnie i długie rękawy - to w obawie przed "atakami z powietrza".
Najpierw mamy kilkukilometrowe dojście do leśniczówki "Grzędy".
Tu narada - w związku z deszczami sprzed kilku dni i
podniesieniem się pozomu wody (podtopiena widzieliśmy już wczoraj) trasa przejścia musi ulec zmianie.
Ruszamy czerwonym szlakiem, w połowie drogi chętni schodzą pomostami do punktu widokowego na rezerwat
"Czerwone Bagno". W końcu przy Górze Perwida opuszczamy drogę i wchodzimy w bagno.
Początkowo każdy stara się jakoś przeskakiwać z kępy na kępę, ale po chwili każdy zapada się po kolana,
ten i ów zostawia obuwie w bagienku, inni od razu je zdejmują i idą boso ryzykując skaleczenie.
Kilka osób jest ubłoconych po pas - albo trafili na dołek, albo się przewrócili.
Wokół nas krążą krwiożercze owady, choć myślałem, że będzie gorzej.
Zresztą mam bluzę z długimi rękawami zapiętą po szyję. Podczas przedzierania się przede wszystkim
muszę uważać na aparat fotograficzny. Po jakimś czasie wychodzimy z bagiennego lasu na otwartą
przestrzeń - jak okiem sięgnąć moczary! W upale i zaduchu jednej pani robi się słabo, ci z przodu
zostawiają ją bez pomocy. Ja idąc właściwie ostatni wspomagam i holuję ją do suchego lądu w Kopytkowie
(za co dostałem od drużynowego 10 plusów!!!).
Kopytkowo to otoczone zewsząd bagnami kilka domów.
Większość rajdowiczów próbuje spłukać błoto wodą ze studni (woda ta wcale nie rózni się od tej w bagnie).
Nawiązujemy rozmowę z właścicielem, dzięki czemu mamy możliwość kupienia mleka z chłodziarki (!).
Potem robimy zrzutkę po 2 złocisze od łebka i gospodarz wiezie nas "przyczepką dla blondynek" do
samego Dolistowa. Przy okazji ominęlo nas przeprawianie się przez zalaną wysoką wodą drogę.
Po rozbiciu się (tradycyjnie przy szkole) i przebraniu idziemy nad rzekę,
gdzie obok mostu jest kąpielisko. Tu nasza koleżanka Ewa ma niemiłą przygodę - na pierwszy rzut oka
leniwy nurt Biebrzy okazuje się na tyle silny, że Ewcia nie może płynąć z powrotem. Narobiła wrzasku,
na pomoc rzucił się i uratował ją kolega z Warszawy. Żartujemy, że skoro uratował, to jest jego...
Wieczorem odwiedziny w sklepiku, gdzie królują oczywiście Dojlidy.
Wtorek mamy z Haliną zwolnienie z marszu - płyniemy Biebrzą kajakiem. Liczyłem, że ten kolejny upalny
dzień łatwiej będzie znieść na wodzie. Nic bardziej mylnego - na rzece nie ma skrawka cienia, a
wysokie ściany trzcin skutecznie osłaniały nas od ożywczych podmuchów wiatru.
Płynąc licznymi meandrami z zazdrością mijaliśmy przy wsiach kąpiące się dzieci.
Trzeba było wiosłować żeby nie stracić ze wzroku tych przed nami i nie zgubić się w
licznych odnogach rzeki.
Postój mieliśmy w Goniądzu.
Miasteczko usadowiło się tu na wysokiej skarpie nad Biebrzą.
Szczególnie ładny widok był z tarasu koło jakieś restauracji.
Oprócz tego w miasteczku jest mały rynek i kościół na wzgórzu.
Na obiedzie spotkaliśmy naszych piechurów, Antoni w tym roku postawił sobie za cel skosztowanie
wszystkich regionalnych potraw z Podlasia.
W Goniądzu zjedliśmy więc barszcz z kołdunami
i popłynęliśmy już na metę tego odcinka - do Osowca. Tu zaraz po rozbiciu próbowaliśmy posilić
się w pobliskim pubie, ale niewiedzieć czemu właścicielka zamknęła go bardzo szybko
(jakby nie chciała naszych pieniędzy). Wieczorem mała impreza
- Monika w tym dniu obchodziła 18-naste urodziny.
Środa była dniem
przeznaczonym na zwiedzanie twierdzy Osowiec lub wycieczkę ścieżką dydaktyczną -
wybraliśmy to pierwsze.
Do dziś jestem pod wrażeniem kilkumetrowej grubości murów, zawiłych fortyfikacji
i okrutnej historii - ataku gazami bojowymi podczas I Wojny Światowej.
Poza tym mieliśmy doskonałego przewodnika, chorążego... och nie pamiętam nazwiska.
Po obiedzie w restauracji garnizonowej poszliśmy na spacer po
OKOLICY (50 kB)
szczególnie malownicze są umocnienia przedmościa - "Fortu Zarzecznego" oraz widoki z punktów obserwacyjnych.
Na czwartek zaplanowny był 35-kilometrowy marsz asfaltem, a na trasie główną atrakcją miało być wejście na
wieżę obserwacyjną w Biebrzańskim Parku Narodowym. My wybraliśmy inny wariant - udaliśmy się PKS-em
do Moniek. Zwiedziliśmy miasto, zjedliśmy obiad (tani i smaczny), w międzczasie pogoda uległa zmianie,
zachmurzyło się i nawet lunęło. Troje z nas ponownie skorzystało z państwowej komunikacji.
Ze "wspaniałego" dworca PKS w Mońkach pojechaliśmy do wioski Krupiki przed Wizną.
Stąd wspięliśmy się na cel tej podróży na raty - na Strękową Górę.
Tu w dniach 8-10 września 1939 roku polscy żołnierze pod
dowództwem kpt. Władysława Raginisa bohatersko bronili przeprawy przez Narew.
Gdy zabrakło amunicji i leków dowódca nie poddał się, lecz wysadził wraz z bunkrem na Strękowej Górze.
Nie ma chyba miasteczka na Podlasiu, w którym nie byłoby ulicy Jego imienia.
Obejrzeliśmy to miejsce oraz kapitalną panoramę na dolinę Narwi i ruszyliśmy wzdłuż rzeki, zagadując
mijanych po drodze wędkarzy. Na biwak do Brzezin dotarliśmy wieczorem.
Okolice wsi podobno były pierwowzorem dla Taplar z "Konopielki".
W Brzezinach pojawł się "sklep na kółkach", w którym można było dostać wszystko z wyjątkiem piwa,
i który nam towarzyszył przez pewną część rajdu.
Następnego dnia (w piątek) pogoda poprawiła się i na trasę wyszliśmy od rana w słońcu.
Idąc żółtym szlakiem wzdłuż Narwi mijaliśmy wsie o egzotycznych dla nas nazwach:
Zajki, Kiślaki, Łaziuki, w których niczym w skansenach wzdłuż piaszczystej drogi chaty
i stodoły kryte słomą.
W wchodząc do jednej z wsi mieliśmy zabawne zdarzenie. Zauważyliśmy ludzi remontujących
jakiś dom. Zapytaliśmy ich czy we wsi jest sklep (w upale picie szybko się skończyło, więc szukaliśmy
możliwości uzupełnienia), oni nas - czego potrzebujemy. Odpowiedzieliśmy, że chce nam się pić,
najlepiej piwa. Usłyszeliśmy od jednego z nich, że sklepu nie ma, a po namyśle dodał,
że jeśli chcemy to poczęstuje nas... bimbrem! Niech ktoś powie, że mieszkańcy Podlasia nie są
gościnni i uczynni. Sklep znaleźliśmy w Łaziukach, należało tylko kawałek odbić z trasy - były
lody i piwo.
Dalej trochę na skróty, przez Bieguny, koło zachącającej do kąpieli rzeczki
Nereśli i na końcu przedzierając się przez płoty niczym zasieki, doszliśmy do Tykocina.
Drogowskazem do miasteczka była bielejąca z oddali sylwetka górującego nad miastem kościoła
i klasztoru św. Trójcy. Samo miasteczko wygladalo jakby się tu zatrzymał czas i to jeszcze
przed II Wojną Światową. Brukowane uliczki, pochylone drewniane domy, bezruch...
W centrum duży plac zwany rynkiem z pomnikem Stefana Czarnieckiego, kawałek dalej odrestaurowana
synagoga, obiad zjedliśmy więc w usytuowanej obok żydowskiej restauracji. W pobliżu miasta nikłe
ślady po zamku ostatniego Jagiellona - Zygmunta Augusta. To tu miały miejsce wydarzenia znane z
historii, legend, a także z telewizyjnego ekranu, dotyczące miłości króla i Barbary Radziwiłłówny.
Nocleg był przy szkole, w której także mieściło się schronisko PTSM.
|
|
W sobotę dzień zaczęliśmy od uniku - do Krypna pojechaliśmy PKS-em. Część naszej drużyny została
na herbatce u księdza z tutejszego Sanktuarium Maryjnego, Halina i ja poszliśmy,
a własciwie pojechaliśmy furmanką do Rudy (może 1 km). Idąc dalej szlakiem zatoczyliśmy z nim ogromne
koło nadkładając drogi przez stawy rybne Popielowo i wieś Chraboły (to chyba kara za podjeżdżanie).
Jak się okazało szlak zmienił swój przebieg, a w końcu zupełnie gdzieś zniknął. My skierowaliśmy się
do widocznego już Knyszyna. W mieście typowy dla tego terenu rynek: plac (być może kiedyś targowy)
ze zielonym skwerem pośrodku, w pobliżu kościół i pomnik poświęcony Zygmuntowi Augustowi. Nocleg
jak zwykle przy szkole, za łazienkę służył jeden kran przy boisku, toalety "na Małysza" (choć wówczas
nie było znane takie określenie).
|
Rano (niedziela) wyszliśmy na niebieski szlak Królowej Bony, który wiódł lasami Puszczy Knyszyńskiej.
Było gorąco, więc gdy po kilku godzinach marszu dotarliśmy do pierwszej wioski, a był to Kopisk,
zapragnęliśmy zimnego piwka. Przez chwilę wyobraziłem sobie jak na pustyni dochodzę do oazy...
Niestety, nie byliśmy pierwsi (choć to mało powiedziane) i zaskoczona taką ilością kupujących
sklepowa nie nadążała z chłodzeniem. W rozmowie przyznała, że dzięki nam w kilka godzin miała
taki obrót piwa, jak normalnie przez ponad miesiąc. Po dłuższym odpoczynku ruszylismy dalej lasami do
Czarnej Wsi Kościelnej, w której po rozbiciu się zwiedzilismy kościół oraz warsztaty artystów
- rzemieślników: garncarski i kuźnię. Do dziś żałuję, że nie kupiłem pięknie kutej z żelaza róży.
Wieczorem tubylcy wskazali nam mały staw we wsi, była więc kąpiel... z kaczkami.
|
|
Poniedziałek to kolejny dzień na szlaku Królwej Bony, tylko na początku podeszliśmy zielonym do zalewu
na obrzeżach Czarnej Białostockiej - większego miasta na trasie. Zapamietałem z niego nowe osiedla
pieknie położone w sosnowym lesie i odrzutowiec (pomnik?) ustawiony na skwerze w centralnym miejscu.
|
Obiad zjedliśmy w restauracji zajazdu położonego przy ruchliwej szosie białostockiej,
którą przekraczaliśmy po wyściu z miasta. I znowu nie udało nam się dostać podlaskiego specjału:
kartaczy - jedliśmy za to kiszkę (ziemniaczaną).
Kolejny postój zrobiliśmy po minięciu rezerwatu "Budzisk", na mostku na Sokołdzie pod Dworzyskiem.
Potem przeszliśmy przez drugi rezerwat "Międzyrzecz", a przy wsi Woronicze ktoś z
OWRP-owiczów zostawił nam znaki kierujące nas w złą stronę. Dla pewności podeszłem
na niewielki pagór skąd było widać, że to droga do nikąd. Niedługo potem znaleźliśmy się na miejscu
noclegu - wielkiej polanie w Kopnej Górze. Polana ta powstała jeszcze w okresie miedzywojennym podczas
wyrębów okoliczych lasów. W tym miejscu była stacja załadunkowa kolejki wąskotorowej. Ponieważ wodę
mieliśmy tylko z beczkowozu, a więc wyłącznie do picia, do kąpieli należało przejść ok. 1 km
torami wąskotorówki do mostu, który niczym mały akwedukt przewieszony był nad Sokołdą (znowu żałowałem,
że nie miałem pod ręką aparatu fotograficznego). W rzeczce woda zimna, ale czysta!
|
|
|
|
Na następny dzień (wtorek) przewidziane było przejście do Krynek bez jakichś większych atrakcji. My po
zwiedzeniu arboretum w Kopnej Górze z krzyżami - pomnikiem powstańców 1863 roku, pojechalismy zwiedzać
stolicę regionu - Białystok. Obejrzeliśmy kościoły św. Rocha i Wniebowzięcia NMP, ratusz moim zdaniem
trochę mały jak na miasto wojewódzkie ;-) i pomnik Józefa Piłsudskiego oraz pałac Branickich
położony w pięknym parku. Popołudniu przejechalismy właściwie ostatnim autobusem do Krynek (wsiadłem
w ostatniej chwili). W miasteczku tradycyjnie "zielony" rynek z promieniście rozchodzącymi się
ulicami. Podwójny nocleg mieliśmy tym razem na terenie ośrodka OSiR-u, a więc do dyspozycji basen
kąpielowy i znajdujący sie tu bufet.
|
W środę pojechaliśmy PKS-em do Kruszynian, tu obejrzeliśmy meczet oraz mizar - cmentarz tatarski.
Rozmawialismy także z siedzącymi na ławeczkach przed domami starszymi ludźmi, którzy narzekali, że
młodzi uciekają do miast i starzy zostają tu sami. Drogę powrotną, która biegła przez opustoszałe
wsie Górkę i Plebanowo, przebyliśmy w narastającym upale. Ja po drodze poczułem się źle,
miałem jakieś dreszcze, więc po przybyciu do Krynek ubrałem się ciepło i wskoczyłem w śpiwór (w ten
upał!). Koleżanka Halina zaaplikowała mi jeszce aspirynę. Obudziły mnie pioruny poteżnej burzy,
która rozpętała się nad nami. Nie wiem jakim cudem mój malutki namiot bez tropiku wytrzymał tę
nawałnicę wiatru i oberwanie chmury. Nie wiem też, czy mój organizm tak reagował na zbliżanie się
burzy - jak tylko minęła poczułem się lepiej. Faktem jest, że takich burz jak na Podlasiu nie ma
nawet w górach...
Czwartkowy poranek przywitał nas deszczem, w którym przeszliśmy całą drogę. Schodząc z
niebieskiego "Szlaku Napoleońskiego" zobaczyliśmy cerkiew w Grzybowszczyźnie, a tak cały czas właściwie
lasami aż do Załuk. Wieczorem przewidziane było tu ognisko pożegnalne naszej trasy, całe szczęście,
że przestało padać. Jedynie drogę do sklepiku trzeba było pokonywać w błocie niemal po kostki.
Przy ognisku były śpiewy i gra na gitarze, a w płomieniach spłonęły sfatygowane mapy, których podobno
nie powinno się poprostu wyrzucać. Spłonęły także moje buty, które przeszły wzdłuż i w szerz Sudety,
były na ubiegłorocznym rajdzie Nadmorskim, w tym roku zaliczyły (dosłownie) Czerwone Bagno...
|
|
|
Czternastego dnia rajdu (piątek) najpierw przeszliśmy na skraj Załuk obejrzeć pomniki przyrody:
Święte Sosny. Później Halina i ja wsiedliśmy do kajaka, którym mieliśmy pokonać ostatni etap rajdu -
reszta naszej drużyny ruszyła na trasę pieszo (przechodząc m.in. przez Królowy Most).
Początkowo nie było łatwo, rzeka Supraśl na tym odcinku była wąska i kręta,
a w dodatku co kawałek przerzucone przez nią były jakieś kładki, więc trzeba
było właściwie kłaść się w kajaku na płasko, żeby pod nimi przepłynąć. Potem w okolicy Borków przybiliśmy
do brzegu i w pobliskim rezerwacie obejrzeliśmy m.in. potężne, kilkudziesięciometrowe sosny supraskie,
które przed wiekami służyły do budowy masztów okrętowych nawet dalekiej Anglii. Tymczasem nadciągnęła
burza, która wprawdzie minęła nas bokiem, ale zaczęło padać i do Supraśla dopłyneliśmy mając wodę
pod i nad sobą. Wieczorem trochę się rozpogodziło, można więc było zwiedzić miasto, a w szczególności
monaster - cerkiew i zespół klasztorny Bazylianów.
W sobotę rano część z nas wzięła udział w autokarowych wycieczkach "Obwodnicą Narwiańską", inni pojechali
do Grodna. Ja jeszcze raz obejrzałem Supraśl (kościół Św. Trójcy i pałac Bucholtzów)
i pożegnałem się z rajdem.
A kartaczy nie spróbowałem...
W
GALERII możesz przejrzeć same zdjęcia.
Aktualizacja: 2011-12-13