XLII OWRP'01 Łazy 8-21.07.2001
Poniższa relacja rodziła się w wielkich bólach przez prawie dwa miesiące.
Po tak długiej, dziewięcioletniej przerwie trudno było przypomnieć sobie wszystkie szczegóły,
w wielu miejscach "podpierałem się" mapą i nagraniami z odpraw. Jura to bardzo piękne i ciekawe tereny!
Z perspektywy czasu trzeba jednak stwierdzić, że jako grupa nie byliśmy dobrze przygotowani do wielodniowej imprezy,
mimo zaprawy na często trudnych weekendowych górskich wędrówkach. OWRP to jednak coś innego...
Dzień 0: dojazd.
Po rocznej nieobecności na OWRP-ach jechałem na rajd w nowej roli, otóż pod nieobecność Antoniego
miałem pełnić odpowiedzialną funkcję drużynowego. Co ciekawe, w drużynie miało znaleźć się (oprócz mnie) 7 kobiet.
Ostatecznie jedna z koleżanek nie dojechała, natomiast w trakcie rajdu dołączyły do nas trzy inne, więc było nas razem dziesięcioro:
Basia, Dorota, Halina, Joasia, Karolina, Łucja, Magda, Regina i pani ze Szczecina, której imienia nie pamiętam oraz ja, Andrzej.
Dodać muszę, że drużyna stanowiła całość tylko formalnie - część koleżanek chadzała swoimi drogami.
Wybrana przez nas
TRASA NR 1A - "JURAJSKA CICHA" (o długości 278 km),
miała dwie niezaprzeczalne zalety: przede wszystkim docierała do wszystkich najciekawszych miejsc Jury,
poza tym zapewniała ciszę nocną po godzinie 22. Ten drugi argument należy szczególnie docenić mając w pamięci wrażeniach z "ognisk",
a raczej z trwających do białego rana hałaśliwych imprez.
Dotarcie na miejsce startu w Olsztynie koło Częstochowy wymagało od nas kilku przesiadek - niektórzy robili
to już w Jeleniej Górze, później we Wrocławiu i Opolu, gdzie zaczęliśmy spotykać innych rajdowiczów z Dolnego Śląska.
Może to i dobrze, bo w samej Częstochowie nie musieliśmy się zastanawiać, przesiadając się z pociągu na autobus podmiejski,
gdzie jest ten właściwy przystanek. Dojeżdżając do Olsztyna z daleka podziwialiśmy ruiny górujące nad miastem
oświetlone zachodzącym słońcem - nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego, więc to wrażenie pozostało mi na całe życie.
Na nocleg rozbiliśmy się na jakimś polu namiotowym na skraju sosnowego lasku, w pewnym oddaleniu od rynku w Olsztynie.
Z uwagi na późną porę zwiedzanie zamku odłożyliśmy na dzień następny tym bardziej, że jeszcze nie dojechały wszystkie osoby z drużyny.
Wieczorem zaczęło padać.
Dzień 1: Częstochowa - Olsztyn.
W dniu rozpoczęcia rajdu, po śniadaniu, organizatorzy ("odwracając" planowaną trasę) przetransportowali
nas wynajętymi autobusami do Częstochowy. Na miejscu podzieliliśmy się na grupy, które częstochowscy przewodnicy
oprowadzali po mieście. W pochmurny poranek zwiedzanie rozpoczęliśmy od katedry pw. Św. Rodziny, skąd przeszliśmy na Stary Rynek.
Potem przemieszczając się aleją Najświętszej Marii Panny w kierunku Jasnej Góry słuchaliśmy opowieści przewodnika
i zaglądaliśmy do poszczególnych obiektów na trasie. Ostatnim z nich oglądanym wraz z przewodnikiem było obserwatorium
astronomiczne znajdujące się w parku na stokach Jasnej Góry - zwiedzanie kościoła i klasztoru miało odbywać się samodzielnie.
Okazało się, że lipcowe niedzielne południe nie było na to dobrym momentem.
Tłumy ludzi, ogromny hałas potęgowany przez kościelne megafony oraz parne powietrze związane z poprawiającą się pogodą spowodowały,
że już po pół godzinie miałem ochotę uciec z tak przecież ważnego dla wszystkich miejsca.
|
Być może inni odnieśli podobne wrażenie albo przeważyła świadomość, że mamy do przejścia jeszcze 16 km,
bo szybko zebraliśmy się i ruszyliśmy na szlak. Wyjście z miasta bardzo nam się dłużyło we wzrastającym upale,
zwłaszcza obejście znajdującej się na peryferiach huty. Najwyraźniej coś wisiało w powietrzu.
Zostawiając za sobą wspaniałą panoramę miasta weszliśmy na upojnie pachnące łąki i zbliżyliśmy sie do lasu.
Po przejściu jakiegoś zapomnianego nasypu kolejowego miałem swoją pierwszą wpadkę - zagadany przegapiłem skręt szlaku w lewo,
całe szczęście Basia czuwała nad wszystkim. Doszliśmy do rezerwatu "Zielona Góra",
gdzie wszyscy zajrzeli do jaskiń znajdujących się pod szczytem ostańczej skały wapiennej, ale na sam jej wierzchołek wdrapałem się tylko ja.
W znajdującej się za Zieloną Górą wsi Kusięta dopadł nas deszcz, więc schroniliśmy się na chwilę w napotkanym na końcu
|
zabudowań barze "Fantazja". Lokal okupowała już spora grupa rajdowiczów, nie tylko z naszej trasy, racząca się piwem
i tak jak my oczekująca na przerwę w opadach. Deszcz jednak zamiast przestawać padał coraz bardziej i w końcu musieliśmy
iść dalej w jego strugach. Z tego też powodu, nie chcąc bardziej przemaczać butów, zrezygnowaliśmy z przejścia przez Góry Towarne
i tak cały czas widoczne z szosy. Przed Olsztynem minęliśmy pomnik - mauzoleum martyrologii, potem przemknąwszy przez
rynek schowaliśmy się w namiotach. Zwiedzanie zamku znowu musieliśmy odłożyć. Wieczorem, już w komplecie (dojechała Karolina),
udaliśmy się do znajdującego się po drugiej stronie sosnowego lasku baru, gdzie chwilę posiedzieliśmy pod parasolami przy piwku...
Dzień 2: Olsztyn - Złoty Potok.
Następnego dnia poranek choć bezdeszczowy był jednak wilgotny i mglisty. Po zwinięciu namiotów przeszliśmy
najpierw do centrum miasteczka zrobić zakupy. Potem wspięliśmy się do ruin zamku Olsztyn, które mimo braku słońca wyglądały niesamowicie.
Zaglądając w różne zakamarki musieliśmy tylko ostrożniej się poruszać po mokrych skałach. Potem pomaszerowaliśmy czerwonym
szlakiem w kierunku widocznego w oddali rezerwatu "Sokole Góry". Tu na stromych podejściach grupki rajdowiczów skupiły się tak,
|
że do Zrębic polami dochodził sznur turystów. W międzyczasie jak w dniu poprzednim rozpogodziło się i zrobiło gorąco,
więc w wiejskim sklepiku był tłok - my gasiliśmy pragnienie siedząc... na asfalcie. Potem zwiedziliśmy znajdujący się
w Zrębicach XVI-wieczny modrzewiowy kościółek i podążyliśmy dalej lasami, w których raczyliśmy się jagodami,
a dziewczyny nazbierały sporo grzybów. Spotkaliśmy też leśnych wandali - zbieraczy jagód z "grzebieniami".
Do Potoku Złotego dochodziliśmy przepiękną klonową aleją. Ponieważ na zwiedzanie pałacu Raczyńskich było już za późno,
najpierw udaliśmy się na miejsce noclegu rozbić namioty (ci którzy doszli wcześniej oprócz pałacu mogli także zwiedzić pasiekę
|
|
wraz z degustacją miodu). Pole namiotowe, na którym mieliśmy to zrobić, okazało się być
kiedyś parkingiem i miało żużlowe podłoże, w które nie można było wbijać szpilek. W związku z tym najgorzej mieli właściciele
namiotów "masztowych" - igloo przecież mogło stać bez nich. Potem ruszyliśmy coś zjeść, jednak nie zarezerwowaliśmy
wcześniej obiadu w jedynej tutejszej restauracji, a oczekiwanie w kolejce na posiłek wyczerpało naszą cierpliwość.
|
Na obiad były więc kiełbasa, bułki i piwo. Po jedzeniu udaliśmy się na zwiedzanie miejscowych zabytków: pałac Raczyńskich
i sąsiadujący z nim dworek Zygmunta Krasińskiego obejrzeliśmy z zewnątrz. Natomiast w kościele szczególne wrażenie
wywarł na nas znajdujący się w krypcie pod posadzką grób córki poety, Elżbietki Krasińskiej.
Na odprawie Komendant ostrzegł, że mogą być problemy z zaopatrzeniem w pieczywo i zaproponował zamawianie chleba.
Można też było zapisać się na dojazd i zwiedzanie Krakowa, w tym także Wawelu.
Dziewczyny cały wieczór gotowały zebrane grzyby, turystyczne kuchenki jednak do tego się nie nadają.
W obozie noc nie zapowiadała się ciekawie - jakieś wypite towarzystwo w sąsiednim namiocie (co ciekawe nie młodzież)
odgrażało się, że nie ma mowy o "cichej" trasie. W ten sposób pół nocy mieliśmy nieprzespane.
Dzień 3: Złoty Potok - Leśniów.
We wtorek szybko zwinęliśmy namioty (nie trzeba było szarpać się z wbitymi szpilkami) i po drobnych zakupach poszliśmy
czerwonym szlakiem mijając malowniczy Staw Amerykan. Po drodze wypatrywaliśmy wspominanego na odprawie grodziska,
ale oczywiście przegapiliśmy je. Potem szosą obok pstrągarni doszliśmy do źródeł Zygmunta i Elżbiety,
|
|
skąd dalej zielonym szlakiem do Bramy Twardowskiego. Jest to naprawdę fenomen wśród zabytków przyrody nieożywionej,
co zresztą widać na zdjęciach wykonanych z niemałym trudem - przez gąszcz liści słońce tu nie dociera i przez to
czas ekspozycji był baaardzo dłuuugi... Przy Bramie Twardowskiego zmieniliśmy szlak na żółty, który lasami
doprowadził nas do strażnicy w Suliszowicach. Od ruin klucząc między jałowcami zeszliśmy do szosy,
przy okazji znowu zmieniając szlak, tym razem na niebieski. Na szosie poczuliśmy jaki zrobił się upał,
a poczuliśmy dosłownie - zapach topiącego się asfaltu. We wsi minęliśmy boisko z dzieciakami chyba zdziwionymi
taką ilością wędrowców jednego dnia. Następnym obiektem na trasie była strażnica w Ostrężniku.
|
|
Najpierw jednak trafiliśmy do baru znajdującego się przy szosie. Widząc w nim tłumy zdecydowaliśmy się
w pierwszej kolejności wejść na Ostrężnik. Przy jaskini znajdującej się w dolnej części ostańca spotkaliśmy sporą
gromadę turystów. My wspięliśmy się na górę i odnaleźliśmy nikłe pozostałości po strażnicy.
Potem wróciliśmy do baru i tam podczas posiłku podjęliśmy decyzję o zmianie trasy: zamiast czerwonym szlakiem do
Trzebniowa i dalej bezszlakowo przez Pustelnię do strażnicy w Przewodziszowicach postanowiliśmy iść dalej niebieskim
wprost do strażnicy. Na wysokości wioski kolonia Trzemeszów postanowiliśmy jednak podejść do Pustelni
(tylko 3 osoby zostały na skrzyżowaniu czekając na nasz powrót). Ciekawostką tego miejsca jest kościółek...
w kościółku - zbudowana murowana świątynia kryje i chroni wewnątrz mniejszą drewnianą kaplicę.
Wróciliśmy na szlak i poszliśmy dalej. W końcówce przedzierając się przez krzaki malin pod jakimiś
drutami wysokiego napięcia doszliśmy do strażnicy w Przewodziszowicach - to chyba jeden z ładniejszych obiektów tego typu.
|
Stamtąd były już tylko przysłowiowe dwa kroki do miejsca noclegowego: klasztoru Ojców Paulinów w Leśniowie
- przedmieściach Żarek. Leśniowski zespół klasztorny składa się z kościoła p.w. Nawiedzenia NMP,
klasztoru, dzwonnicy, domu pielgrzyma. Przed kościołem przy drodze bije obfite źródło-wywierzysko Leśniówki,
ujęte w studzienkę i basen. Zauważyliśmy, że po wodę z tego źródła przyjeżdżają ludzie z całej okolicy.
Rozbiliśmy namioty już właściwie na pograniczu lasu i terenów klasztornych, i poszliśmy (Karolina i ja)
w kierunku miasta w poszukiwaniu restauracji. Wielkiego wyboru nie było, ale coś nam się udało zjeść.
Na odprawie padła propozycja zamówienia obiadów na noclegu w Złożeńcu, z której oczywiście skorzystaliśmy.
Wieczorem mieliśmy w naszym obozie małą uroczystość - urodziny Reginy. Świętowaliśmy jednak, jak w nazwie trasy, po cichutku :)
Dzień 4: Leśniów - Podlesice.
Kolejny poranek z piękną pogodą. Pakujemy się i idziemy zwiedzać klasztorny kościół Nawiedzenia NMP.
Opuszczając sanktuarium, wzorem tubylców, nabieramy do butelek wodę ze źródła (fascynująca jest jego wydajność).
Przed wyjściem na trasę decydujemy się jeszcze na zwiedzenie Żarek - idąc do centrum miejscowości wąską uliczką mijamy spore targowisko.
|
|
Tu rozdzielamy się: dwie osoby chciały uzupełnić wyposażenie albo po prostu pomyszkować w stoiskach, mamy spotkać się za pół godziny.
W Żarkach zaglądamy do kościoła pw. Św. Apostołów Szymona i Judy Tadeusza, robimy zakupy na Starym Rynku i wracamy pod targowisko.
Nie widać brakujących pań, robię szybką rundkę na targowisku, bez skutku. Wspólna decyzja - nie czekamy.
Wracamy pod klasztor, skąd wychodzimy z miejscowości bez szlaku, gruntową drogą wiodącą dolinką opodal Pieczarek.
Na rozgrzanej słońcem łące Dorota okazała się bardziej zwinna niż jaszczurka zwinka.
Docieramy do lasu i niebieskiego szlaku, którym niedługo potem dochodzimy do jakiegoś opuszczonego gospodarstwa.
Na mapie miejsce to nazwane jest "Czarny Kamień". Robimy krótki popas, przeskakujemy szosę 789 i trafiamy na pierwszą atrakcję dzisiejszej trasy
- Łutowiec. Z odprawy wynikało, że na ostańcu przed którym stanęliśmy, powinny znajdować się pozostałości strażnicy.
Obejrzeliśmy wszystkie skały i poza metalowym krzyżem na jednej z nich (i oczywiście pięknymi widokami), nic nie znaleźliśmy.
Za to w samym Łutowcu znajdował się sklepo-bar, w którym spotkaliśmy odpoczywających rajdowiczów, trudno było nie skorzystać.
Za Łutowcem, na szosie zmieniliśmy szlak na czerwony, którym dotarliśmy do Mirowa.
Na łące pod zamkiem poczułem sie jak na jakimś poligonie: było tu mnóstwo grup turystów, które przemieszczały się wte i wewte,
niektóre znikały w lesie, inne stamtąd się wyłaniały. Podobny chaos widziałem tylko na manewrach.
Pośród nich część była "nasza", można było łatwo poznać po koszulkach rajdowych. Ponieważ zbliżała się pora obiadu, klapnęliśmy w barze pod zamkiem...
Pokrzepieni weszliśmy na zamek, który choć nie był ogrodzony, ostrzegał lekkomyślnych turystów tabliczką z informacją o wypadku śmiertelnym,
jaki się tu ostatnio wydarzył. Do Bobolic przeszliśmy szeroką ścieżką biegnącą granią Mirowskich Skał.
|
|
Tu też było sporo turystów, a zamek (już wówczas prywatny) chyba bardziej zrujnowany niż ten, jeszcze widoczny, w Mirowie.
Gdy idąc dalej czerwonym szlakiem minęliśmy Zdów, na polnej drodze (w okolicach wywierzyska) dojechał do nas gazik z napisem "Kompas".
Dziewczyny oczywiście zatrzymały go licząc na "autostop". Na nic zdały się tłumaczenia kierowcy, że jedzie tylko kilkaset metrów do bazy w Młynach.
Jeszcze nie widziałem faceta, który wygrałby z tyloma kobietami na raz :)
Wysiedliśmy przed Młynami, minęliśmy tory kolejowe i przeszliśmy wzdłuż Kroczyckich Skał spoglądając na nie z dołu.
"Wspinaczka" zaczęła się dopiero gdy czerwony szlak skręcił w lewo - podchodząc minęliśmy Górę Kołoczek i weszliśmy na Zborów.
Ciekawi widoków na szczytową skałę wspięliśmy się tylko Karolina i ja, a warto było.
|
Stąd do biwaku w Podlesicach mieliśmy już tylko "rzut kamieniem", wystarczyło tylko zbiec z góry.
Dziś warunki były komfortowe - pole namiotowe znajdowało się przy "Gościńcu Jurajskim",
więc sanitariaty i łazienki były pierwszej kategorii (tyle że płatne).
W Podlesicach były też dwie knajpki szczelnie wypełnione turystami, także "naszymi"...
Dzień 5: Podlesice - Podzamcze.
Na wczorajszej wieczornej odprawie Kierownictwo zaproponowało kilka wariantów tras, po namyśle wybraliśmy najprostszy:
szlakiem niebieskim do Morska i dalej czerwonym. Traciliśmy w ten sposób górę Apteka i Okiennik Mały, mierzyliśmy jednak siły na zamiary.
Pogoda dopisywała, więc szybko ruszyliśmy na trasę. W Morsku znaleźliśmy się dość szybko. Ostaniec, na którym znajduje się zamek Bąkowiec
obeszliśmy dookoła oglądając go tylko z dołu - furta broniąca wejścia na górę była zamknięta na trzy spusty.
Odpoczęliśmy chwilę pod wiatą przy zimowym wyciągu narciarskim podziwiając widoki rozpościerające się na wyciągowej przecince.
Kolejną atrakcją na naszej dzisiejszej trasie był najpiękniejszy jurajski ostaniec - Okiennik Wielki.
Szlak mijał go w pewnej odległości, postanowiłem jednak wspiąć się na niego. Reszta drużyny, za wyjątkiem Karoliny, wolała zaczekać na dole,
obawiając się wspinaczki. Okazało się, że z drugiej strony wzgórza skały są w miarę łagodne. Warto było wejść, okno robi imponujące wrażenie,
a widok na okolicę jest na prawdę wspaniały! Z Okiennika Wielkiego szosą doszliśmy do Żerkowic, po drodze mijając jakąś rezydencję.
W Żerkowicach przed skrzyżowaniem trafiliśmy na sklep, była okazja do krótkiego odpoczynku.
Idąc do następnej miejscowości, musieliśmy pokonać jakieś spore wzgórze, więc gdy w Karlinie trafiliśmy na sklep z fajną altaną
wciśniętą w krzewy malin, zrobiliśmy już dłuższą, obiadową przerwę.
Po odpoczynku ruszyliśmy do ostatniego etapu naszej dzisiejszej trasy. Czerwony szlak doprowadził nas lasami najpierw do góry Birów.
W pobliżu widocznych przy drodze kurhanów skręciliśmy na szczyt, z którego mogliśmy podziwiać panoramę z Podzamczem i zamkiem Ogrodzieniec.
Na pionowych ścianach Birowa ćwiczyli alpiniści, my baliśmy się nawet za mocno wychylić...
Kawałek dalej, na łące znajdującej się skraju Podzamcza, był nasz dzisiejszy biwak. Obejrzeliśmy łąkę: świeżo skoszone badyle,
jak rżysko, ostrymi krawędziami groziły przebiciem podłogi namiotu.
Dziewczyny wypatrzyły, że w ogrodzie między budynkami właścicieli "rżyska" trawa jest jak marzenie.
Chwilka negocjacji i... mieliśmy bezpieczny nocleg. W ogrodzie znajdował się także nasz dzisiejszy prysznic rajdowy - wąż ogrodowy.
Rozbiliśmy namioty i po chwili wspięliśmy się na górującą nad obozowiskiem górę Suchy Palec, z której doskonale widoczne były (oprócz
biwaku) góra Birów i zamek Ogrodzieniec. O godz. 18-tej zebraliśmy się na podzamczu zamku Ogrodzieniec, kręciły się tu już chmary Rajdowiczów.
Pod pamiątkową tablicą poświęconą Aleksandrowi Janowskiemu, wmurowaną przy zamkowej bramie, Komandor rajdu powiedział o założycielu PTK.
Potem zajęli się nami przewodnicy, z którymi zwiedzaliśmy zamek.
A po odprawie poszliśmy do jednego z pubów znajdujących się przy uliczce prowadzącej do zamku.
Dzień 6: Podzamcze - Złożeniec.
Rano, decyzją grupy, podjechaliśmy PKS-em do Pilicy (w ten sposób ominąłem kapliczkę...).
Zaoszczędzony czas postanowiliśmy spędzić nad tutejszym zalewem.
Z autobusu wysiedliśmy w rynku, po szybkich zakupach zajrzeliśmy do kościoła i ruszyliśmy nad wodę.
W ten sposób popełniłem kolejny błąd omijając bastionowy zamek w Pilicy. Po dobrej godzinie (albo i dwóch) opalania postanowiliśmy ruszyć dalej.
Akurat przechodzili koło nas jacyś rajdowicze, odruchowo więc podążyliśmy za nimi.
|
Na skraju lasu zorientowałem się, że idą oni wprost do Złożeńca, a my chcieliśmy iść na Smoleń - to trzeci dzisiaj błąd.
Próbowaliśmy znaleźć jakiś skrót do czerwonego szlaku, jednak po kilkunastu minutach przedzierania się przez chaszcze wokół łanów zboża zawróciliśmy.
Do szlaku doszliśmy przy jakichś blokach na skraju Pilicy.
Przy zamku Smoleń znaleźliśmy się dość szybko. Na miejscu okazało się, że do najciekawszego miejsca, platformy pod wieżą,
dostać się można tylko po łańcuchach - taka namiastka Tatr, wspominał o tym na odprawie Kierownik trasy.
A ponieważ rok wcześniej zaliczałem tatrzańskie łańcuchy, dużo mi nie trzeba było... i znalazłem się na górze.
Po chwili zjawiła się tu starsza pani ze Szczecina, a za nią Karolina, reszta grupy czekała na dole.
Na zamku zdecydowaliśmy się zaliczyć jeszcze tego dnia Skały Zegarowe, których zwiedzanie przewidziane było następnego dnia
(dla chętnych, bo właściwie miał to być dzień przerwy). My wypatrzyliśmy na jutro kolejny zalew - w Domaniewicach.
Prawdę mówiąc Skały Zegarowe zrobiły na mnie większe wrażenie niż zamek Smoleń, zwłaszcza ciekawe jaskinie i fantastyczne krajobrazy ze szczytu.
Marsz polnymi drogami do niedalekiego Złożeńca bardzo nam się dłużył, może dlatego, że było pod górkę.
Wreszcie przez jakiś sad (niektórzy w nim podjadali...) wyszliśmy na główną ulicę Złożeńca, gdzieś w okolicach sklepu.
Po szybkich zakupach poszliśmy na biwak przy schronisku młodzieżowym (obecnie niestety zlikwidowane), czekał tam na nas zamówiony obiad.
Przy schronisku było tez kilka domków campingowych, wygodniccy skorzystali...
Wieczorem zorganizowane było ognisko, na którym można było spróbować miejscowego specjału: prażonek!
Prażonki
sporządzane są z ziemniaków krojonych w plastry lub kostkę i duszonych w kotle ze smalcem, cebulą, kiełbasą, boczkiem, ew. burakami
i marchwią, przykrywane liściem kapusty, które to następnie dociska się ściśle i szczelnie pokrywką dokręcaną do kociołka na śrubę...
Mniam. Spać poszliśmy naprawdę syci :)
Dzień 7: Złożeniec - Domaniewice - Złożeniec.
Dziś teoretycznie dzień przerwy, Kierownictwo zaproponowało jednak autorską 6-godzinną wycieczkę Komandora rajdu Doliną Wodącej,
m.in. przez rejon zaliczonych wczoraj przez nas Skał Zegarowych, Straszakowe Skały i Ryczów.
My już wczoraj wybraliśmy Domaniewice skuszeni symbolem kąpieliska umieszczonym na mapie przy tamtejszym zalewie.
Rano zrobliliśmy pranie, które powiesiliśmy na płocie - przezornie rozbiliśmy się koło niego.
|
Ze Złożeńca wyszliśmy polną drogą za schroniskiem w kierunku lasu, w którym łapaliśmy "Szlak Orlich Gniazd". Kawałeczek dalej przeskoczyliśmy
z czerwonego na czarny szlak. Na drugim końcu lasu opuściliśmy szlak i asfaltową drogą doszliśmy do Domaniewic.
Na miejscu okazało się, że zalew jest nie dość, że trochę zarośnięty, to jeszcze opanowany przez łabędzie.
Na pociechę był tam jednak sympatyczny pub, postanowiliśmy tam posiedzieć.
Piliśmy piwko, korzystaliśmy ze słońca, gdy... do pubu przyszły łabędzie wzbudzając pośród nas popłoch!
Najwyraźniej bywały tam dokarmiane, całe szczęście, że nam piwa nie wypiły :) Basia zaczęła z nimi walczyć, ale i tak musieliśmy poczekać,
aż sobie pójdą. Po południu wróciliśmy do Złożeńca. Teraz myślę, że należało jednak wybrać wycieczkę z Komandorem...
Dzień 8: Złożeniec - Imbramowice.
Ze Złożeńca wyszliśmy jak wczoraj, polną drogą za schroniskiem w kierunku lasu. Potem jednak z czerwonego przeskoczyliśmy na szlak niebieski.
Początkowo lasem, później łąkami doszliśmy do ruchliwej szosy w przysiółku Lizak. Tu w dolince znajdował się remiza strażacka,
a koło niej sklepik i okazja do pierwszego odpoczynku. Potem znowu łąka i las. Było duszno, szło się ciężko, grupki rajdowiczów połączyły się.
Do Wolbromia weszliśmy ulicą pośród domków jednorodzinnych. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od kościoła parafialnego pw. św. Katarzyny.
|
|
A ponieważ była to niedziela, trafiliśmy na mszę... nietypową - wewnątrz zamiast organisty grał ksiądz na gitarze.
Po mszy można było kupić kasety z Jego muzyką. Fajne. Pokręciliśmy się po rynku (tu pomnik Jana Kilińskiego),
koło dworca autobusowego obejrzeliśmy modrzewiowy tzw. Kościółek Mariacki. Zrobiło się upalnie, a ponieważ na długim odcinku
za Wolbromiem czekał na nas otwarty teren bez żadnych atrakcji, zdecydowaliśmy się podjechać do Trzyciąża.
W oczekiwaniu na PKS poszliśmy nad niedaleki zalew, jednak okazało się, że woda w nim jest podejrzanie zielona
i chyba tylko Basia zrobiła podejście do kąpieli. My skorzystaliśmy ze znajdującego się tu barku piwnego.
Przystanek w Trzyciążu znajdował się w dolince, na dobry początek musieliśmy się cofnąć pod górę.
Na skraju wsi skręciliśmy w boczną szosę i w ogromnym południowym upale przedeptaliśmy jakieś 4 km asfaltu.
Doszliśmy w końcu do Glanowa, na jego skraju widzieliśmy fantastyczne skały Doliny Dłubni.
|
|
Najpierw jednak mieliśmy w planie zwiedzanie prywatnego dworu w centrum wsi.
Spragnieni, przed wizytą zaliczyliśmy jeszcze znajdujący się obok sklep.
Gospodarz barokowego dworu z 1786 roku był bardzo miły i gościnny, mogliśmy tu zaglądać w różne zakamarki.
Później wróciliśmy do niebieskiego szlaku i skręciliśmy w Dolinę Dłubni. Fantastyczne skały,
w jednym miejscu zauważyliśmy domostwo "przyklejone" na pewnej wysokości do urwiska, niczym w Grecji :)
W dolinie miejscami musieliśmy się przedzierać przez morze pokrzyw wyższych od nas.
Czyżby nikt przed nami tędy nie szedł? Albo wszyscy poszli z dworu dalej czarnym szlakiem przez Wąwóz Ostryszni?
Już w Imbramowicach z dna doliny dojrzeliśmy w górze kościół, zaczęliśmy się wspinać jakąś łąką.
Gdy znaleźliśmy się na szosie okazało się, że odrobinę dalej mogliśmy po prostu wejść drogą.
Zerknęliśmy na kościół parafialny pw. św. Benedykta Opata,
potem szosą przy klasztorze przeszliśmy na drugą stronę doliny w kierunku noclegu, który zlokalizowany był przy szkole.
Rozbiliśmy się, kawałeczek dalej był sklepik, a wieczorem ognisko i ciekawe efekty: dookoła kotłowała się burza,
wyglądało to jak jakieś dziwne fajerwerki albo dyskoteka... Przed snem jeszcze klasyczny prysznic rajdowy - wąż ogrodowy przy płocie.
Dzień 9: Imbramowice - Wola Kalinowska.
Po niespokojnej choć suchej nocy poranek znowu był pogodny. Ponieważ nie wszyscy zdążyli się pozbierać, wstępnie umówiliśmy
się przy sklepie w Imbramowicach, a najpierw zajrzeliśmy do klasztornego kościoła Sióstr Norbertanek.
Niedoczekawszy się w sklepie spóźnialskich podeszliśmy jeszcze kawałek dalej do zagrody ze strusiami.
Halina dostała tam ogromne pióro i przez jakiś czas zastanawiała się, jak je zabezpieczyć w bagażach.
W końcu ruszyliśmy bez dwóch Pań (o co były do mnie pretensje; przy okazji zapytałem Wiktora jak to robi
- Nie ma czekania, ogłaszam że wychodzę o ósmej i kto chce idzie ze mną - powiedział.)
|
Z Imbramowic do Tarnawy szlak wiódł polnymi szutrowymi drogami. Przez to czekanie na zwiedzanie dworu już się nie załapaliśmy
- było przewidziane na 9 - 9:30. Ale z zewnątrz można było rzucić okiem. W Tarnawie opuściliśmy niebieski szlak i poszliśmy według mapy:
przez Kolonię Głuchą, Starą Wieś i Wielmożę do Pieskowej Skały. Upał zrobił się straszny, a marszruta prowadziła asfaltowymi drogami.
Na szczęście w Wielmoży trafiliśmy na sklep, mogliśmy zaspokoić pragnienie. Ostatni odcinek drogi do zamku szliśmy lasem.
Ponieważ był to poniedziałek, w Pieskowej Skale mogliśmy tylko... pocałować klamkę, zresztą było to powiedziane na odprawie.
Jedynym otwartym obiektem była restauracja wybudowana w jednym z bastionów, na jego szczycie znajduje się taras widokowy.
Odpoczęliśmy chwilę i mijając Maczugę Herkulesa poszliśmy dalej szosą biegnącą dnem Doliny Prądnika, tak zresztą prowadzi czerwony szlak.
W dolinie upał przeistoczył się w łaźnię parową (jaki to miało skutek okazało się na koniec dnia). Padliśmy przy jednym z młynów, w którym
właściciel miał w sprzedaży zimne piwo. Zdjęliśmy buty i zamoczyliśmy nogi w Prądniku - woda była lodowata i miała kolor mleka.
We wszystkich upadła "wola walki", zdecydowaliśmy się ominąć polecane przez Kierownika trasy Grodzisko.
Okazało się, że był tam nieformalny punkt kontrolny - odwiedzający to miejsce otrzymywali od Kierownika czekoladkę.
Przez akurat remontowaną "Kaplicę na Wodzie" doszliśmy do Ojcowa,
|
|
|
gdzie zaskoczyła nas konieczność wykupienia wstępu na teren OPN.
Obejrzeliśmy ojcowski zamek, następnie zgodnie ze wskazówkami Kierownika rajdu przeszliśmy czarnym szlakiem do szosy prowadzącej
do Woli Kalinowskiej. Tu przy widocznej z daleka nowej szkole mieliśmy nocleg. Rozbiliśmy namioty i poszliśmy do sklepu.
Okazało się, że we wsi koło skrzyżowania jest także sympatyczny pub, usiedliśmy w nim na chwilę.
Pomyśleliśmy, że wieczorem po odprawie jeszcze tam wrócimy. Nagle pociemniało, zerwał się wiatr, zaczęło padać.
Już wcześniej słyszeliśmy o burzach szalejących w Polsce, pognaliśmy więc do szkoły.
Rozpętało się piekło: z nieba lały się wiadra wody i waliły pioruny, a namiot prawie kładł się pod naporem huraganu.
Wtedy przyszła do nas Joasia wołając o pomoc. Dorota utknęła w sklepie, a ich namiot wywrócony przez wiatr był kompletnie zalany.
W strugach zacunjacego deszczu złapaliśmy namiot "za rogi" i z całą zawartością zaczęliśmy nieść do szkoły.
Stojący w drzwiach rajdowicze, którzy schronili się tu przed burzą,przerażeni pytali, czy kogoś trafił piorun i niesiemy trupa...
W końcu pojawiła się Dorota, załamane dziewczyny porozwieszały przemoczone rzeczy na sali gimnastycznej,
na której nocowała wówczas także "Oaza". Z tego noclegu skorzystała również część rajdowiczów, ja wróciłem do namiotu.
Burza kotłowała się całą noc...
Dzień 10: Wola Kalinowska - Łazy.
Wstaliśmy niewyspani. O dziwo na niebie nie było śladu po wieczorno-nocnych kataklizmach.
Zaskoczyły nas także "ofiary powodzi" - spodziewałem się, że Dorota i Joasia wycofają się z rajdu.
A One do rana wysuszyły rzeczy i z dobrymi humorami wystartowały na trasę.
Trochę nam było wstyd, że wczoraj zrezygnowaliśmy z wejścia na Grodzisko, postanowiliśmy więc nadrobić zaległość i od niego rozpocząć trasę.
Boczna szosa z Woli Kalinowskiej doprowadziła nas do miejsca w Dolinie Prądnika, z którego podchodzi się na Grodzisko.
Kościół pw. Wniebowzięcia NMP i Św. Józefa Rzemieślnika akurat był w remoncie, zrobiliśmy fotki pod obeliskiem, zerknęliśmy na panoramę z urwiska
i ruszyliśmy dalej, idąc podziwialiśmy fantastyczne skałki na zboczach.
|
Przechodząc przez Bramę Krakowską opuściliśmy Dolinę Prądnika.
Po krótkim podejściu Wąwozem Ciasne Skałki doszliśmy do łącznika prowadzącego do Groty Łokietka, wszyscy skręcili,
tylko Karolina i ja zatrzymaliśmy się na łące na skraju lasu i leżąc piliśmy piwko wyjęte z plecaka.
Jednak bardzo szybko zachmurzyło się, po chwili lunęło i zaczęły walić pioruny.
Podbiegliśmy do pierwszych zabudowań i schroniliśmy się pod okapem jakieś stodoły. Rozmawiając żartowaliśmy, że może za zakrętem
jest sklep czy może nawet bar. Gdy przestało padać i doszli nasi "grotołazi" okazało się, że za rogiem rzeczywiście był sklep spożywczy
i parking z pętlą autobusową. Tu dziewczyny przydybały kierowcę busa i zmusiły do zabrania nas autostopem.
Na nic zdały się tłumaczenia, że on tylko kawałek... Wysiedliśmy w Czajowicach przy krajowej "czwórce", w znajdującej się po jej drugiej stronie
wsi Bębło skręciliśmy w lewo do Wierzchowia. Tu rozłączyliśmy się: dziewczyny postanowiły zwiedzić Jaskinię Wierzchowską, planując w dalszej części
trasy przejście także do Jaskini Nietoperzowej. Karolina i ja doszliśmy do pobliskiego skrzyżowania, przy którym był sklep.
Wściekle głodni kupiliśmy w nim wielkie pęta kiełbachy i buły. Dalej do Łaz poprowadził nas zielony szlak. Po drodze zaczęło lać.
Nocleg mieliśmy dziś przy schronisku PTSM w Łazach, namioty rozbijaliśmy w deszczu na błocie, cześć z rajdowiczów nocowała w schronisku.
We wsi były dwa sklepy, pani zza lady chyba nie spodziewała się takiego oblężenia. Wieczorem skorzystaliśmy ze schroniskowych luksusów
- ciepłego prysznica (za 2 złote).
Dzień 11: zwiedzanie Krakowa.
Nie zwijamy namiotów, tego dnia w planach mamy zwiedzanie Krakowa. Natomiast osobom nie zainteresowanym zaproponowano pętelkę
Dolinkami Podkrakowskimi: Łazy - szlak zielony - Stare Łazy - Dolina Będkowska - szlak niebieski - Sokolica - Skała na Wietrzniku
- Radwanowice - szlak czarny - Las Knopówka - węzeł z niebieskim szlakiem rowerowym - Łazy (trasa wg SKKT-PTTK "Dreptaki").
Rano autobus zabrał nas sprzed schroniska, wysiedliśmy w jakieś uliczce pod Wawelem.
Okazało się, że gród Kraka zwiedzają z nami także uczestnicy innej trasy OWRP-owskiej:
I Bis "Jurajska z Garbem", spotkaliśmy m.in. Wiktora. W ogóle było tu sporo turystów, rzekłbym nawet, że był tłok.
Na miejscu czekali na nas przewodnicy miejscy, nami zaopiekowała się pani przewodniczka. W pierwszej kolejności obejrzeliśmy Wawel.
Niestety na zamku nie wszystko można było zwiedzać, zamknięta była część komnat i skarbiec.
Przechodząc w pobliżu pewnego miejsca przewodniczka zaklinała się, że tu nie ma czakramu...
Po zamku zwiedziliśmy katedrę, na koniec wchodząc na wieżę do dzwonu Zygmunta.
Następnie ulicą Grodzką, mijając po drodze szereg zabytkowych obiektów, przeszliśmy na Rynek Główny.
Tu przebijając się przez tłum turystów obejrzeliśmy pomnik wieszcza Adama Mickiewicza, przeszliśmy pod
Bramą Floriańską do krakowskiego Barbakanu i wróciliśmy na Rynek aby zwiedzić kościół Mariacki.
To był ostatni punkt zwiedzania z przewodniczką.
Wyszukaliśmy w jednej z bocznych uliczek jakąś sympatyczną pizzerię (te na rynku były "nieco" drogawe), w końcu minęła pora obiadu.
Potem pokręciliśmy się jeszcze po rynku, gdzie w końcu jednak przysiedliśmy na kufelek piwa chcąc poczuć atmosferę Krakowa.
Po południu opuściliśmy Stare Miasto i ulicą Lubicz udaliśmy się na dworzec PKS.
Autobus dowiózł nas do Lepianki Sąspowskiej, z której prostą jak strzelił szosą wracaliśmy do Łaz.
Na koniec trzeba wspomnieć, że tego dnia rozstała się z nami Regina, która skorzystała z autobusu wiozącego nas do Krakowa.
Dzień 12: Łazy - Olkusz.
Na dziś przewidziane było przejście przez Jerzmanowice, Racławice i Gorenice do Olkusza.
My postanowiliśmy choć częściowo nadrobić wczorajsze zaległości.
Z Łaz wyszliśmy główną ulicą w kierunku Szklar, za wsią asfalt zamienił się w gruntową drogę.
Po jakimś czasie trafiliśmy na czarny szlak, z którego po chwili przenieśliśmy się na żółty.
Ponieważ Halina została za nami wolałem się cofnąć i poczekać, żebyśmy się nie pogubili.
Następnie zeszliśmy stromo do Szklar przy malowniczej "Skale z krzyżem" czyli Skale Brodło.
Do jej podnóża przytulony jest nowowybudowany kościółek w Szklarach.
Wyjście żółtym szlakiem w kierunku Paczółtowic wiązało się tym razem z podejściem, choć nie tak stromym jak zejście.
|
|
|
Potem zeszliśmy ze szlaku w polną drogę prowadzącą do Racławic, w których obejrzeliśmy drewniany kościółek.
Dalej asfaltową drogą podążyliśmy do Paczółtowic, w których także do zwiedzenia jest drewniana świątynia.
We wsi znajdował się także sklep, w którym zrobiliśmy zakupy spożywając je obok na jakimś betonowym postumencie.
Idąc dalej szosą doszliśmy do lasu, na skrzyżowaniu skręciliśmy w lewo w Dolinę Eliaszówki i niedługo potem znaleźliśmy się przy
źródłach św. Eliasza. W pierwszym momencie nie zauważyłem, że zbiornik źródło ma kształt wielkiego serca.
Kawałek dalej doszliśmy do klasztoru Karmelitów Bosych w Czernej. Podczas zwiedzania słychać było wybuchy w kopalni wapienia
położonej po drugiej stronie doliny. Gdy wychodziliśmy na parkingu przed klasztorem napatoczył się jakiś stary "Żuczek" czy "Nyska".
|
Okazało się, że jedzie wprost do Olkusza, dziewczyny oczywiście wykorzystały sytuację. Niestety, nie mogliśmy się w nim zmieścić wszyscy,
więc Karolina i ja zostaliśmy. Ruszyliśmy w kierunku Krzeszowic, jednak po przejściu kilkuset metrów trafiliśmy na przystanek PKS
i akurat podjechał autobus do Krzeszowic. W mieście pokręciliśmy się chwilę po centrum i kolejnym autobusem pojechaliśmy do Olkusza.
Wysiedliśmy przy dworcu, w pobliżu trafiliśmy na jakąś knajpkę, w której zaliczyliśmy schabowszczaki.
Najedzeni przeszliśmy przez centrum i krajową, bardzo ruchliwą drogę nr 94.
Nocleg mieliśmy dziś na boisku przy szkole podstawowej nr 5 (ul. Cegielniana).
Rozbiliśmy namioty i wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiegoś pubu, możliwie w pobliżu bazy. Niestety, bezskutecznie.
Trafiliśmy natomiast na sklep, w którym po chwili rozmowy z właścicielami zostaliśmy zaproszeni na prywatne zaplecze z parasolami.
Gawędziliśmy tam z nimi dość długo opowiadając o rajdach i okolicznych atrakcjach. Ale w końcu trzeba było wrócić na odprawę...
Dzień 13: Olkusz - Klucze.
We wczorajszej odprawie Kierownik zapowiedział zwiedzanie Olkusza. O godzinie 9 na Rynku czekali na nas przewodnicy.
Podzieliliśmy się na grupy. Przewodnik, który nam przypadł w udziale, w pierwszych słowach przywołał zasadę:
nie należy mówić o zabytkach które już nie istnieją. Po czym ruszyliśmy na zwiedzanie i... sam opowiadał, że tu kiedyś stał
ratusz, bożnica żydowska, mury miejskie z bramą Krakowską i Sławkowską (14 baszt nie wspomnę), kościół św. Urszuli i 11 Tysięcy Dziewic (hmm...)
Trochę się z tego śmialiśmy, choć teraz myślę, że to była pewnego rodzaju ironia - Olkusz stracił wiele zabytków.
W końcu jednak obejrzeliśmy istniejące zabytki: bazylikę św. Andrzeja z poliptykiem olkuskim (dziewczyny odchylały skrzydła żeby zobaczyć co jest
na drugiej stronie), Muzeum Pożarnictwa Ziemi Olkuskiej oraz basztę z odrestaurowanym fragmentem muru obronnego.
|
|
Gdy koło południa zakończyliśmy zwiedzanie, postanowiliśmy skorzystać z knajpki znajdującej się na olkuskim rynku i zjeść obiad.
Usiedliśmy po parasolami i popijając piwkiem spałaszowaliśmy (Karolina i ja) placki po węgiersku.
W końcu ruszyliśmy żółtym szlakiem, zrobiło się późno i co gorsza pochmurno. Zanim doszliśmy do Rabsztyna zaczęło lać.
Ulewa odebrała nam ochotę na zdobywanie zamku, spojrzeliśmy nań z dołu. Decyzją grupy postanowiliśmy powędrować wprost do Klucz.
Z czerwonego szlaku zeszliśmy więc na rowerowy biegnący pod zamkiem. Polnymi drogami doszliśmy do Bogucina, skąd dalej szosą.
Na wejściu do miasta minęliśmy bielejący z daleka kościół p.w. NMP Nieustającej Pomocy. Tymczasem przestało padać.
|
Nocleg przewidziany był przy szkole, w której czekały na nas liczne atrakcje: kryty basen, siłownia solarium, sauna...
Po rozbiciu namiotów zrobiliśmy sobie "drużynową" fotkę i ruszyliśmy do centrum.
Gdy wracając zaszliśmy do dużego pawilonu na zakupy, nad miastem rozpętała się burza.
Pioruny waliły, któryś w końcu trafił w czułe miejsce, bo w całych Kluczach zapadła ciemność. Całe szczęście, że zdążyliśmy się zaopatrzyć.
Ze względu na ulewę odprawa odbyła się w szkole, no i nastrojowo, bo przy latarkach :)
Nie wiem jak długo nie było prądu, zasypiałem w kompletnych ciemnościach, tylko słychać było szum maszyn w papierni,
która chyba ma własne zasilanie.
Dzień 14: Klucze - Łazy.
Rano nie padało, choć wisiała nad nami ni to chmura, ni to mgła. Ponieważ przez Pustynię Błędowską miał nas przeprowadzić Komandor,
wszyscy rajdowicze z naszej trasy wyszli z bazy w Kluczach około godziny 9.
Dołączyli do nas także turyści z trasy I Bis "Jurajskiej z Garbem" i razem zgromadziliśmy się na górze Jałowce.
Mieliśmy z niej piękny widok na pustynię, która... zarosła i już właściwie stała się stepem.
Stojąc pod jakąś wieżą (dawny nadajnik?) wysłuchaliśmy historii powstania pustyni, potem siłą rzeczy musieliśmy uformować się w dłuuugi,
przemieszczający się rząd. Po jakimś czasie nastąpiło zagęszczenie. Okazało się, że na przeszkodzie stanęła nam rzeczka Biała Przemsza,
którą należało pokonać chybotliwą kładką. Po drugiej stronie teren stał się bardziej piaszczysty, miejscami zaczął nawet przypominać pustynię.
Dalej mieliśmy się kierować na wzgórze z bunkrem - pozostałości wojskowej historii tego terenu.
|
|
Przy bunkrze zrobiliśmy przerwę drugośniadaniową. W znajdującym się opodal Chechle spotkaliśmy Halinę i Władka,
z miejscowości wydostaliśmy się czerwonym szlakiem, z którego po chwili zeszliśmy w kierunku Młynów.
Tam, na skraju lasu, minęliśmy jakieś zbiorniki wodne i przeszliśmy przezmost nad rzeczką Centurią.
Potem kawałek lasem, później polami. Pogoda zaczęła się poprawiać i gdy wchodziliśmy do Grabowej, świeciło słońce.
Grabowa, niby wieś, ale miała jakiś zagmatwany układ ulic. Na jednym z rozwidleń znajdował się sklep, okazja do odpoczynku i uzupełnienia zapasów.
W dalszą drogę poprowadził nas Władek, szliśmy malowniczymi pagórkami, przecięliśmy szosę Z Dąbrowy Górniczej do Pilicy,
w końcu doszliśmy do Młynka czyli pierwszych zabudowań Łaz. Tu zaczął się asfalt, który doprowadził nas do... dziury w płocie
broniącym dostępu do stadionu, na którym przewidziane było zakończenie.
Rozbiliśmy namioty i poszliśmy na dworzec PKP zorientować się w połączeniach.
W drodze powrotnej zrobiliśmy zakupy, usiedliśmy też na piwku w jakimś miejscowym pubie.
Na mecie czekały na nas: występy folklorystyczne, grochówka, a ponieważ Komandor był przeciwnikiem piwa, do kompletu był soczek.
Dzień 15: Powrót.
Pierwsze (i najtańsze) połączenie z Łaz było o godz. 4:22 rano. Gdy się obudziliśmy, na biwaku zostały niedobitki rajdowiczów.
Zwinęliśmy namioty i ze smutkiem przemieściliśmy się na dworzec PKP. Wracaliśmy do domu z myślą, że za rok pojedziemy na mazurski OWRP...
W galerii z
FOTKAMI możesz przejrzeć same zdjęcia, natomiast w galerii
ODPRAWY możesz odsłuchać zebrane pliki MP3.
Aktualizacja: