XLIV OWRP'03 Szamotuły 5-19.07.2003
TRASA NR 1 - "PIASTOWSKA" (o długości 301 km),
skusiła nas pięknymi jeziorami, spływem kajakowym, zabytkami, a przede wszystkim Biskupinem i Gnieznem.
|
|
Do Słupcy, miejsca startowego naszej trasy, zjeżdżaliśmy grupkami już w piątek - ja z Jeleniej Góry
z przesiadką we Wrześni. Gdy w Słupcy wysiadłem z pociągu, nieco się zdziwiłem. Po drugiej stronie
torów jak okiem sięgnąć łany zboża, wokół stacji kilka domków... A z map i opisów w internecie wynikało,
że Słupca to spore miasto. Poczekałem chwilę na przyjazd pociągu z drugiego kierunku i większą grupą
ruszyliśmy uliczką. Część z nas skorzystała z uprzejmości miejscowego kierowcy, który przyjechał na
spotkanie naszej koleżanki - rajdowiczki i podwiózł nam przede wszystkim spore bagaże.
Minęliśmy zakręt uliczki i dopiero zobaczyliśmy, że Słupca to jednak spore miasto.
Dalej przeszliśmy przez dwa sąsiadujące ze sobą, ruchliwe ronda i ulicą biegnącą pośród bloków
jakiegoś osiedla doszliśmy do szkoły, przy której zlokalizowany był wstępny nocleg.
Punktem orientacyjnym w mieście jest wysoka metalowa wieża ciśnień.
Po rozbiciu namiotów za wielką, nową hala sportową - chlubą miasta, ruszyliśmy zwiedzać Słupcę.
Przeszliśmy aż do parku na skraju miasta, skąd przegonił nas deszcz. Przelotne opady towarzyszyły
nam zresztą cały czas, choć przeplatane były słońcem - na pierwszym ze zdjęć widać tęczę.
Obejrzeliśmy potężny, gotycki kościół Św. Wawrzyńca i próbując zjeść coś z miejscowej kuchni
przemierzaliśmy uliczki w centrum, jednak poza barami odgrzewającymi dania w mikrofali trafiliśmy
tylko na jakąś restaurację w rynku (plac Wolności), gdzie wybraliśmy w końcu schabowszczaka.
Wieczorem wspomniany wcześniej miejscowy kierowca przywitał nas gościnnie: ciastem i winem...
Spać poszliśmy z lekkim niepokojem obserwując zainteresowanie miejscowej młodzieży naszym obozem.
|
|
W nocy była burza, dzień (sobota) rozpoczął się nieciekawie - deszczem. Część z nas miała dziś pojechać
na wycieczkę autokarową m.in. do Lichenia, pozostali mieli być podwiezieni do Ciążenia i dalej przez
Ląd wracać do Słupcy. My znaleźliśmy się w tej drugiej grupie. Dawny pałac biskupów poznańskich,
obecnie dom pracy twórczej Poznańskiej Biblioteki Uniwersyteckiej (w środku zbiory masoników),
obejrzeliśmy tylko z zewnątrz. Podczas gdy przymierzałem się do zrobienia zdjęcia wszyscy gdzieś zniknęli,
po zwiedzeniu przypałacowego parku (znowy zaczęło padać) dalej podążliśmy już tylko naszą grupą:
Antoś jak zwykle drużynowy, Marta z mamą Jadzią, Karolina i ja. W Ciążeniu zaliczylismy jeszcze lody,
potem czekała nas niespodzianka - przeprawa przez Wartę promem "Wiesław" (opłata 1 zł za osobę).
Następnie pięknymi nadwarciańskimi łąkami skierowaliśmy się do Lądu. Po drodze, naprzeciw Policka,
mijaliśmy samotne gospodarstwo, przy którym mieliśmy zabawne zdarzenie: przyplątał sie do nas
szczeniaczek - wilczurek. Dwa razy odprowadzaliśmy go do tego samotnego domu,
|
do właścicielki staruszki i za każdym razem spryciarz jakoś się urywał.
Już myśleliśmy, że trzeba go będzie przygarnąć pod namiot. W końcu jakoś doszliśmy bez pieska
do mostu na Warcie, gdzie po drugiej stronie z daleka widoczne były wieże kościoła zespołu
pocysterskiego. Po zwiedzeniu zabytków, zmarznięci i przemoczeni zdecydowaliśmy się wrócić do
Słupcy PKS-em. Na miejscu podeszliśmy jeszcze rzucić okiem na drewniany, XIV-wieczny kościół
pw. Św. Leonarda, a późnym popołudniem wraz z grupą, która wróciła z wycieczki autokarowej,
zwiedziliśmy miejscowe muzeum.
Następny dzień (niedziela) przywitał nas umiarkowaną pogodą. Cały nasz wczorajszy skład zdecydował
podjechać PKS-em do miejscowości Niezgoda. Niewiedząc jak to miejsce wygląda oczywiście
przegapiliśmy przystanek i po dopiero chwili alarmowaliśmy kierowcę do zatrzymania.
Cofnęliśmy się i skręciliśmy z głównej szosy w stronę wsi (po drodze minął nas samochód kadry
kierowniczej). Na jej końcu, opodal boiska piłkarskiego, minęliśmy jakiś nie zaznaczony na mapie tor kolejowy,
chyba nieczynny, bo stał na nim samotny opuszczony wagon. Za przejazdem kolejowym drugie boisko, ciekawe po co
w takiej małej wiosce dwa boiska? Na rozstajach skręciliśmy w stronę Polanowa i zielonego szlaku. Trochę dalej,
już w lesie, spotkaliśmy zbłąkanego kierowcę, który szukał drogi do Mieczownicy.
|
Mam nadzieję, że dobrze go pokierowaliśmy. W południe zrobiło się parno, coś wisiało w powietrzu.
My doszliśmy w końcu do Polanowa, a właściwie przysiółka o tej nazwie - wieś była dalej.
Idąc początkowo szutrówką liczyliśmy na jakiś sklepik, o barze nie wspomnę, ale niestety...
Gdzieś między przysiółkiem a wsią zrobiliśmy postój. Okazało się, że z kupy kamieni, na których
siedzieliśmy, widoczne jest już jezioro Powidzkie. To dodało nam skrzydeł. Gdy dochodziliśmy do
Polanowa, a przed nami roztaczał się już widok na jezioro w pełnej krasie, nadciągnęła burza z potężną
ulewą. Trochę zmokliśmy, ale zanim doszliśmy do Powidza, burza przeszła.
Przy wejściu do miasta minęliśmy cmentarz na stromym pagórku. Potem na rozwidleniu dróg,
jeszcze przed centrum, wreszcie natrafiliśmy na sklep, w którym moglismy ugasić pragnienie...
Po "ugaszaniu" pobieżnie zwiedziliśmy miasteczko, a następnie udaliśmy się do ośrodka nad jeziorem,
gdzie przewidziany był nocleg. Miejsce pod namioty na spłaszczeniu między drzewami rosnącymi wzdłuż brzegu
(prawdopodobnie pozostałość po dawnej promenadzie) nie było zbyt ciekawe - było ciemno i wilgotno.
Następnie udaliśmy się na zwiedzanie okolicy, a przy okazji namierzenie jakieś jadłodajni.
W końcu wylądowaliśmy pod parasolami na terenie ośrodka, tu także po raz pierwszy spróbowaliśmy
ciemnego piwa z browaru Fortuna. Wieczorem przewidziane były dodatkowe atrakcje: ognisko, wizyta miejscowych
włodarzy, konkurs krajoznawczy i występ zespołu
"Kryształek"
z Wrześni (strona nie istnieje, link do wersji archiwalnej na Waybackmachine). Z tego wszystkiego najlepszy był występ.
Szczerze mówiąc spodziewałem się jakiegoś folkloru, a tu zagrali rock'a i to w niezłym wydaniu.
Dodam jeszcze, że towarzyszyła nam Fortuna...
|
|
W poniedziałek rano zaplanowane było zwiedzanie jednostki wojskowej w Powidzu. Karolina i ja
postanowiliśmy zrezygnować z tej atrakcji i wcześniej wyjść na trasę. Idąc zielonym szlakiem przy
ulicy kolejowej minęliśmy budynek stacji kolejki wąskotorowej, a po chwili zrujnowany wiatrak.
Potem zostawiliśmy po lewej stronie tereny jednostki wojskowe i dalej, asfaltową drogą pośród łąk,
przez dłuższy czas wędrowaliśmy wzdłuż torów kolejki. Po jakimś czasie asfalt skręcił w prawo,
tory w lewo, a my polną drogą minęliśmy jezioro Niedzięgiel i zostawiając za sobą kilka wsi doszliśmy
do Skorzęcina. W miejscowym sklepie pokrzepiała się chyba większość naszych rajdowiczów. My zdecydowaliśmy się
obejrzeć słynne wczasowisko. Skręciliśmy więc w prawo i po dwóch kilometrach stanęliśmy u jego bram -
dosłownie: przy wjeździe na jego teren była brama, wówczas otwarta dla wszystkich.
"Skorzęcin Plaża" to właściwie małe miasteczko przypominające nadmorskie kurorty.
Ośrodki umiejscowione są tu jeden przy drugim, pub stoi przy pubie, frytki i inne "atrakcje" co krok.
Tylko pogody tym biednym wczasowiczom brak...
Pokręciliśmy się trochę, w końcu jak spojrzałem na mapę,
to okazało się, że mamy przed sobą jeszcze 2/3 drogi, a zrobiło się popołudnie. Postanowiliśmy
więc podjechać nadkładając sporo drogi, bo PKS-em do Gniezna, a stamtąd pociągiem do Trzemeszna.
I w ten sposób znaleźliśmy się u celu, jednak nadspodziewanie szybko, więc zaoszczędzony czas wykorzystaliśmy
na zwiedzanie miasta. Po rozbiciu namiotu przy Szkole Podstawowej nr 1 przeszliśmy miasteczko wzdłuż
i w szerz, zaglądając nawet nad zarośnięte trzcinami brzegi jeziora Trzemeszańskiego. Ciekawostką
był wówczas w Trzemesznie piesek, który chyba porzucony przez włascicieli miał swoje legowisko pod pomnikiem
znajdującym się na skwerze przed Bazyliką, a okoliczni mieszkańcy troskliwie się nim zajmowali...
Wtorkowy poranek rozpoczął się przepięknym słońcem - różnicę widać także na zdjeciach. Po zwiedzeniu Bazyliki
pw. Wniebowzięcia NMP i jeszcze jednym spacerze po miasteczku połączonym z zakupami wyruszyliśmy
(Karolina i ja) na trasę. Początkowo żółtym szlakiem, po 2 km mieliśmy przeskoczyć na czerwony,
ale oczywiście go przegapiliśmy i w końcu do Wydartowa dotarliśmy asfaltem. Tu przy skrzyżowaniu zabytkowa
kuźnia i zagubiony szlak, a opodal w Dusznie neogotycki kościół i najwyższe wzniesienie w regionie: 167 m n.p.m.
Dalej polnymi, nieznakowanymi drogami w stronę Przyjmy. Gdzieś w okolicach Ignalin plątanina dróg i ścieżek
wymusza na nas szukanie "języka". Przez jakiś czas wędrujemy wraz z nieznanym mi z imienia i nazwiska rajdowiczem
- "wąsaczem" (tak sobie go w myślach nazwałem). W Przyjmie zaczyna się asfalt. Z lewej strony mijamy liczne
szyby kopalni soli wydobywanej z użyciem wody. Pierwszy sklep od Trzemeszna spotykamy w Palędziu,
a w nim gromadę rajdowiczów. Koło kościoła na skarpie skręcamy w stronę Niestronna, gdzie znajduje się
drewniany kościół św. Michała i 3 sklepy - wszystko zamknięte...
Następny skok do leśniczówki Bełki, gdzie porzucamy wreszcie szosę i wkraczamy na ostatni,
jak nam się wydaje, krótki etap dojścia do mety etapu.
Okazuje sie jednak, że w stosunku do mapy szlak zmienił przebieg i idziemy dwa razy dłużej niż się spodziewaliśmy.
Gdyby nie zmęczenie, to przyjemny byłby ten marsz lasami, w końcu jednak dobijamy do Letniska - części Oćwieki,
do pola namiotowego "u Holendrów". Jest to miejsce fenomenalne dla dzieci. Właściciele kempingu stworzyli
tu "Świat bajek": ogród i zarazem plac zabaw z mnóstwem bajkowych postaci i gadżetów. Poza tym nareszcie
można napić się piwa i coś zjeść. Biwak mamy nad pięknym jeziorem Oćwieckim. Nieco dokuczliwy staje się brak
prądu w ośrodku i związana z tym posucha w kranach - podobno skutek burzy, choć niektorzy skłonni byli przypisać
ten stan rzeczy oszczędnościowemu działaniu gospodarzy. Jednak te drobne kłopoty nie były w stanie zmącić naszego
zauroczenia tym miejscem, zresztą popularnym wśród turystów.
Również środa rozpoczęła się słonecznie, tego dnia w pierwszym etapie mieliśmy przejść do niedalekiej Gąsawy.
Część rajdowiczów poszła najkrótszą drogą - asfaltem. My w Oćwiece zgodnie z przebiegiem szlaku
skręciliśmy w prawo i w niedługim czasie staneliśmy na rozstaju dróg na skraju lasu za wsią.
Przydała się lornetka do wyznaczenia kierunku - przed nami były tylko łąki i pola oraz tu i ówdzie rosnące
pojedyńcze drzewa.
Gdy dochodziliśmy do Gąsawy, opadły już mgły, wyschły łąki, a powietrze stało się ciężkie i duszne.
Zwiedziliśmy miasteczko, zrobiliśmy zakupy i podążyliśmy na stacyjkę kolejki wąskotorowej.
Tu przyszło nam czekać na przyjazd ciuchci dłuższy czas. Oczekując przeczytałem regulamin, który mówił m.in.
że zabronione jest... zbieranie grzybów podczas jazdy. W końcu przyjechała i ponad setka ludzi z naszej trasy
zapakowała się do środka. Wszyscy byli niepocieszeni, że konduktor widząc taką gromadę wydawał tylko zbiorcze,
mało efektowne bilety. Jadąc “Expresem“ widzieliśmy po drugiej stronie jeziora Biskupin,
jednak najpierw czekała na nas Wenecja. Zwiedziliśmy Muzeum Kolejki Wąskotorowej, poprostu raj dla dzieci,
także tych dużych. Do zdjęcia pod tablicą z napisem “Wenecja“ ustawiła się mała kolejka.
Potem raptem wszyscy zniknęli, pewnie ruszyli na trasę, my spokojnie przeszliśmy do zamku - siedziby
“Krwawego Diabła Weneckiego“, i dalej w stronę Biskupina szosą, wzdłuż której biegły tory kolejki.
Do Muzeum Archeologicznego dotarliśmy, gdy inni OWRP-owicze już z niego wychodzili.
|
Do tej pory to miejsce kojarzyło mi się bardzo poważnie - z zamierzchłymi początkami Polski
i całość na pierwszy rzut oka nawet robi wrażenie. Jednak przy bliższym przyjrzeniu się trochę razi
jarmarczność np. w prastarej osadzie jedną z większych atrakcji są... dopiero co wybudowane dekoracje do filmu
“Stara baśń“!!! To chyba nieporozumienie!!! Później okazało się, że taki oczekiwany przez nas
poważny charakter ma Ostrów Lednicki. Spacerując pomiędzy chatami natknęliśmy się na ochroniarza - oni powinni
być ubierani w stroje z epoki ;) W końcu powędrowaliśmy do portu żeby zafundować sobie rejs stateczkiem po jeziorze
wokół półwyspu. Tu mielismy miłe spotkanie z przewodniczką, która rozpoznając nasze OWRP-owskie emblematy zawołała,
że będzie nas oprowadzać po Gnieźnie. W międzyczasie zachmurzyło się, zaczęło padać i zrobiło się zimno.
Po zrobiebniu rundki po jeziorze zeszliśmy z pokładu zmarznięci i korzystając z przerwy w deszczu przeszliśmy do
miejsca startu - Gąsawy. W miasteczku na ryneczku spotkaliśmy innych rajdowiczów.
|
|
|
|
|
Uciekając przed ulewą wszyscy załadowali się do autobusu PKS do Rogowa wypełniając go do tego stopnia,
że my nie zmieściliśmy się. Pojechaliśmy następnym. W Rogowie zrobiliśmy zakupy i poszliśmy szosą w stronę
jeziora Rogowskiego, po drodze mijając kościół pw. św. Doroty. Za zakrętem weszliśmy w las i zaczęliśmy się
rozglądać za zejściem z asfaltu w prawo, gdzie na krańcu półwyspu głęboko wcinającego się w jezioro
zlokalizowany był nocleg - w kronice zapisano: “gospodarstwo Pana Jerzego Dorabiały, ul. Kościelna 1.
Widząc w oddali ludzi skręciliśmy w pierwszą drogę, ale okazało się jednak, że to tylko jacyś zmotoryzowani
biwakowicze. Cofnęliśmy się, a nasze zejście znaleźliśmy kilkaset metrów dalej, oznaczone zresztą kartką
ze strzałką. Ośrodek w promieniach tak oczekiwanego słońca okazał się rewelacyjny! Sporo miejsca na namioty,
izolacja od cywilizacji, kiosk z prowiantem, grilem i piwem, poza tym otaczająca nas cisza i czysta woda.
Wielu z nas skorzystało wieczorem z ciepłej wody w jeziorze. Potem był zachód słońca i zapłonęło ognisko...
Następnego dnia (czwartek) pogoda w dalszym ciągu nas nie rozpieszczała. Poranek wprawdzie był pogodny, ale już coś
wisiało w powietrzu. Na początku trasy mieliśmy kolejną podróż zagraniczną bez paszportu, znowu do Włoch - po Wenecji
wizytę w Rzymie. Potem przeszlismy przesmykiem między jeziorami Zioło i Dziadkowskim do Dziadkowa.
W Dziadkowie nad upalnymi łąkami zaczęły wzbierać chmury, jednak aż do sklepiku w Mielnie uchodziło nam na sucho.
Tu spotkaliśmy sporą grupę OWRP-owiczów posilających się i gaszących pragnienie. Przeczekalismy pierwszą nawałnicę
i w deszczu przeszliśmy na drugą stronę ruchliwej szosy - krajowej “piątki“ (tu odcinek Gniezno - Żnin).
|
|
Po drugiej stronie minęliśmy jakiś zajazd ładnie położony w pobliżu jeziora Głęboczek. Potem zielonym szlakiem
wzdłuż Wełny przeszliśmy do leśniczówki Brody. Strasznie nam się dłużył ten odcinek, szlak kluczył wśród leszczyn,
w końcu gdzieś za jeziorem Ławiczno wogóle go zgubiliśmy. Komary strasznie cięły, więc testowaliśmy na sobie kupiony
przez Antosia spray na komary - był dość skuteczny. Później okazało się, że w tych leszczynach były także kleszcze.
Po wyjściu z lasu nieco się rozpogodziło, my powędrowaliśmy przez Łabiszynek do Goślinowa, gdzie na boisku przy
świetlicy wiejskiej mieliśmy pole biwakowe. Po rozbiciu namiotów najpierw poszliśmy na rozpoznanie do
wiejskiego sklepu, potem wybraliśmy się do baru znajdującego się przy sklepie. Tu przy piwie rozmawialiśmy
z miejscowymi o ich pracy, a także o tajemniczych kręgach robionych w zbożu przez UFO w niedalekim przecież
Wylatowie. Narzekali, że ubezpieczyciele nie chcą wypłacać odszkodowań za szkody poczynione przez "obcych" :)
Gdy wracaliśmy z nieba lunęła taka ulewa, że ciężko było wysunąć nos spod drzewa, pod którym się
schroniliśmy. Karolinę uratował nieznany nam z imienia rajdowicz, który z parasolem czekał na mający za chwilę
nadjechać samochód ze znajomymi. W momencie kiedy on odprowadzał Karolinę, to kierowca oczekiwanego samochodu
przegapił obóz i przejechał dalej. Później słyszeliśmy, jak w namiocie obok (był naszym sąsiadem) opowiadał
tym znajomym o tym, jak nas ratował z ulewy. Choć powinienem napisać: ratował Karolinę, bo ja przemokłem do
suchej nitki. Wieczorem musiałem poprosić Stasia z Olsztyna - w “cywilu“ lekarza - o susunięcie
kleszcza, który dopadł mnie chyba gdzieś nad Wełną.
W mglisty piątkowy poranek ruchliwą szosą (gdańską) wyruszyliśmy na podbój Gniezna. Minąwszy przedmieścia
zatrzymaliśmy się na śniadanie przy jakimś osiedlowym pawilonie. Tu także zwabiły nas zapachy dolatujące
z cukierenki. Humor poprawiły nam nie tylko słodycze, ale także coraz bardziej rozpogadzające się niebo.
Nieśpiesznie udaliśmy się do centrum, pobieżnie zwiedzając Starówkę - w końcu zbiórka na znajdującym się opodal
siedziby Oddziału PTTK i Katedry parkingu przewidziana była dla nas na godzinę 11:30. Potem wraz z przewodnikiem
zwiedziliśmy ołtarz na północno zachodniej stronie Wzgórza Lecha, znajdującą się nad nim Katedrę z ołtarzem
z relikwiami św. Wojciecha i słynnymi Drzwiami Gnieźnieńskimi, a także Muzeum Archidiecezji Gnieźnieńskiej.
W końcu przeszliśmy deptakiem - ul. Tumską - do Rynku z pięknymi klasycystycznymi kamieniczkami,
gdzie także w odnowionej nawierzchni znajduje się “krąg darczyńców“ tego remontu. Po rozstaniu
z przewodnikiem wstąpiliśmy do jednego z ogródków, oczywiście zakosztować Fortuny. Potem korzystając z
doskonałej pogody i wspaniałej atmosfery tego miejsca powłóczyliśmy się jeszcze trochę po uliczkach
otaczających Starówkę i Katedrę, wreszcie w jednej z knajpek przy ul. Tumskiej zjedliśmy obiad. Późnym
popołudniem pojechaliśmy PKS-em do Czerniejewa.
Tu zerknęliśmy na pałac, zajrzeliśmy do kościoła,
namierzyliśmy fajną knajpkę (niestety, byliśmy po obiedzie) i po zrobieniu zakupów z obowiązkowymi lodami
poszliśmy żółtym szlakiem gubiącym się wśród łąk do wsi Graby, gdzie przewidziane były dwa kolejne noclegi.
Całe szczęście, że zrobiliśmy zaopatrzenie w Czerniejewie -
miejscowy sklepik był już zamknięty. Rozbiliśmy namiot na skraju boiska, z obawą spoglądając na grające na nim
Cool-Czaki, a raczej na piłkę, która kopnięta w złą stronę mogłaby z lekka zdemolować nasz podszyty wiatrem dom.
Wprawdzie sobota, jak to bywa na OWRP-owskim półmetku, miała być dniem odpoczynku, jednak organizatorzy
zapewnili zainteresownym możliwość wykorzystania tego czasu w bardziej aktywny sposób zwłaszcza, że w Grabach i tak
nie było co robić. Część uczestników pojechała autokarem na zwiedzanie romańskich zabytków Inowrocławia,
Kruszwicy i Strzelna, pozostałym, wśród nich i nam, zaproponowano podwiezienie do Ostrowa Lednickiego.
Ale dla wszystkich pierwszy przystanek autokaru znajdował się przed bramą pałacu w Czernejewie, gdzie mogliśmy
obejrzeć park oraz przepiękne wnętrza, oprowadzani przez gospodarza obiektu. Obecnie znajduje się tam centrum
konferencyjne, a dla chcących przenocować w ciekawym otoczeniu do wynajęcia są apartamenty (ale nie pytajcie mnie
o cenę...) Potem wylądowaliśmy przed ostrokołem Małego Skansenu skąd mieliśmy przedostać się na Ostrów Lednicki.
Skorzystaliśmy z tamtejszej gospody i na śniadanie zjedliśmy po ogromnej pajdzie wiejskiego chleba ze smalcem
i solą, oraz piwem. Po śniadaniu elektrycznym promem przepłynęliśmy na Ostrów Lednicki. Wreszcie,
w przeciwieństwie do Biskupina, można było poczuć prawdziwy oddech historii. To tutaj książę Mieszko I w 966
roku przyjął wraz ze swym dworem chrzest, a Bolesław Chrobry w 1000 roku przyjmował cesarza Ottona III...
Po obejrzeniu wykopalisk zabezpieczonych wiatami przed deszczem przeszliśmy przez Dziekanowice do
Wielkopolskiego Parku Etnograficznego, w którym zgromadzono najcenniejsze zabytki architektury wiejskiej
z terenów Wielkopolski.
Trochę czasu nam zeszło na zwiedzanie obu miejsc, więc dość późno ruszyliśmy w końcu
na trasę, początkowo jakimś nie umieszczonym na naszej mapie szlakiem w kierunku na Fałkowo. Po dojściu do torów
zdecydowaliśmy się pójść dalej wzdłuż nich do stacji. Tam okazało się, że na pociąg trzeba długo czekać,
więc przeszliśmy przez wieś dochodząc do przystanu PKS usytuowanego przy głównej szosie. Niestety rozkład
jazdy uległ rozkładowi, już miałem zamiar cofnąć się do wsi żeby zasięgnąć języka, gdy na prostej jak
strzelił szosie zamajaczył znajomy kształt. Udało nam sie, przejechaliśmy do Gniezna i potem dalej do Czerniejewa.
W miasteczku pierwsze kroki skierowaliśmy do namierzonej dzień wcześniej knajpki, gdzie zjedliśmy smaczny i
ogromnych rozmiarów obiad. Do Grabów poszliśmy tym razem asfaltem, do naszego biwaku
doszliśmy dość późno, gdy kończył się mecz piłkarski Cool-Czaki kontra Zgredy, wygrany 10:5 przez młodzież
ze Szczecina - wyczytałem to z kroniki przysłanej już po rajdzie przez Organizatorów.
Niedziela zapowiadała się obiecująco: pogoda poprawiła się, a na trasie i mecie, po kilku dniach posuchy,
mieliśmy mieć jeziora. Pierwsze z nich, jezioro Babskie, mijaliśmy w lesie po godzinie marszu od Grabów, jednak chyba
nikt nie zdecydował sie tu na postój. Potem mieliśmy małą wpadkę: na poczatku Wagowa, małej wsi letniskowej,
zagadaliśmy sie i nie skręciliśmy w prawo. Po spojrzeniu na mapę okazało się, że nie warto zawracać - nadrobiliśmy
to idąc potem szosą. Zrobiło sie parno.
W okolicach domu sołtysa w Nowej Górce dopadła nas szybka burza -
błyskawicznie przyszła i odeszła. Gdy dochodziliśmy do przedmieść Pobiedzisk (czyli wysypiska śmieci),
słońce mocno nas przypiekało. Minęliśmy jezioro Dobre, jakiś klasztor i stanęliśmy na rynku.
Zadziwił mnie znak ostrzegający o stromym zjeździe ;) na tych równinach.
Zwiedziliśmy kościół pw. św. Michała Archanioła,
zjedliśmy obiad w miejscowej pizzerii i udaliśmy się do skansenu miniatur. Moda na takie skanseny przyszła
z Holandii (Madurodam), a muszę przyznać, że ten w Pobiedziskach był pierwszym, który widziałem i zrobił wrażenie.
Poza tym ciekawie jest zobaczyć całość obiektu widzianego wcześniej z perspektywy mrówki. Ze skansenu poszliśmy
do Pobiedzisk-Letniska, dalej po ugaszeniu pragnienia ścieżkami rowerowymi doszliśmy do szosy prowadzącej
do naszego noclegu w Promnie. Łąka, na której mieliśmy rozbić namioty, wśród wielu nie wzbudziła zachwytu:
|
choć trawa była bujna, jednak zostało sporo znaków jej poprzedniej funkcji - pastwiska. Śmieliśmy się, że nocne
wyjście z namiotu to wyjście na pole minowe. Po rozbiciu namiotów poszlismy do sklepiku znajdującego się przy
skrzyżowaniu, byli tam już inni rajdowicze m.in. z Białegostoku. Zrobiliśmy zakupy, zaliczyliśmy lody
i umówiliśmy się na wieczorną wizytę na piwo. Potem odwiedził nasz obóz Komandor Rajdu, czego efektem jest
zdjęcie 1/2 naszej trasy (drugiej połówki nie posiadam). Mam nadzieję, że Komandor nie obrazi się na mnie za
umieszczenie tego zdjęcia na stronie.
Wieczorem poszliśmy do malowniczo ukrytego w lesie jeziora Brzostek.
Piękne miejsce, czysta, ciepła woda, aż nie chciało się wracać! Obok wsi znajdują się jeszcze dwa inne, także
pięknie położone jeziora (m.in. widoczne na zdjęciach Jezioro Góra), jednak według infomacji miejscowych są
wykupione i nie można się w nich kąpać. W drodze powrotnej oczywiście odwiedziliśmy sklep.
Kolejny dzień (poniedziałek) dopisywała nam pogoda. Po opuszczeniu obozowiska skrótami podążyliśmy do stacji
PKP Promno. Za przejazdem kolejowym przecięliśmy szosę i po przejściu przez mostek nad jakąś rzeczką trafiliśmy
na sklepik, przy którym na śniadanie zatrzymywali się chyba wszyscy OWRP-owicze zwabieni zapachem świeżych
słodkich bułeczek. Po odpoczynku udaliśmy się do odległego o ok. 4 km Wronczyna. Tu znowu postój, tym razem
przy piwie, wszystkim doskwiera narastający upał. We wsi dwór do pooglądania przez płot - obecnie własność prywatna.
|
|
W dalszą drogę ruszyliśmy asfaltową szosą biegnącą lasem, jednak na wyskości odgałęzienia do Wronczynka
przeskoczyliśmy na biegnący brzegiem Jeziora Stęszewskiego zielony szlak. Jezioro bardzo ładne, co kawałek
plaża zachęcająca do kąpieli, niektórzy korzystają ze sposobności. Na wysokości centrum Tuczna (jak nam się wydawało)
odchodzimy od jeziora do wsi. Upał jest straszny, całe szczęście napotykamy sklepik z parasolami i OWRP-owiczami.
Robimy dłuższą przerwę, potem idąc dalej mamy na trasie inny sklep, a w nim nasi. Tu skręcamy w prawo i dalej
zielonym szlakiem maszerujemy przez sosnowy las. Po jakimś czasie w kłębach kurzu mija nas jakieś osobowe auto,
które raptownie się zatrzymuje, a z otwartych drzwi nawołują nas koleżanki z Białegostoku. Załapujemy się na
autostop, ale co z tego wynikło!!! Kobieta za kierownicą wysadza nas w jakieś otoczonej lasem osadzie.
Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza - jest ośrodek Akademi Rolniczej z Poznania, tylko nie widać rajdowiczów.
Idę do sklepu, ponieważ nie ma w nim chleba zamawiam z dostawy w następnym dniu. Wreszcie podchodzę bliżej ośrodka,
a tu na tabliczce "Ośrodek Akademi Rolniczej w... Zielonce". Do dziś się z tego śmieję, zwłaszcza z zamówionego
chleba. W ten sposób zamiast skrócić, wydłużyliśmy sobie trasę - byliśmy już blisko skrętu szlaku z drogi do
Zielonki. Dalej poszliśmy czerwonym szlakiem przez Hutę Pustą, niestety już w pobliżu Okońca szlak gdzieś
|
|
|
nam zniknął i gdy wyszliśmy na zielony, nie mieliśmy pewności, w którą stronę skręcić. Poszedłem więc zasięgnąć
języka w pobliskim, ukrytym w lesie domostwie. Tam chwile grozy - otoczyły mnie trzy wielkie psy.
Całe szczęście zjawił się właściciel i wskazał mi drogę. Na miejscu okazało się, że nocleg mają tu trzy trasy.
Młodzież oczywiście skorzystała, rozegrany został mecz tym razem piłki siatkowej (z Kroniki: trasa nr 1 pokonała
3:0 połączone siły tras 5 i 7). My po rozbiciu namiotu między kempingami (trzeba było wygrabić sobie szyszki),
wieczorem poszliśmy do pobliskiego, przepięknego Jeziora Miejskiego. W jeziorze grasowali już koledzy z Białegostoku
- przepływali na drugą stronę ze śpiewem na ustach, śpiewem z repertuaru (nieco “przerobionego“)
Arki Noego.
We wtorkowy poranek pogoda nieco się pogorszyła. Podobnie jak część rajdowiczów podążyliśmy czarnym szlakiem
do Murowanej Gośliny. Zwiedziliśmy miasteczko: obejrzeliśmy pałac, dwa kościoły, zielony ryneczek. Zrobiliśmy
zakupy i udalismy sie na stację kolejową. Jednak do odjazdu była jeszcze godzinka, więc kupilismy lody + piwo
i zalegliśmy na trawniku obok stacji w oczekiwaniu na pociąg. Im bliżej godziny odjazdu tym więcej zjawiało
się OWRP-owiczów, w końcu uzbierała się spora grupka. Gdy pociąg wreszcie wjechał, szczęki nam opadły.
Spodziewaliśmy sie co najwyżej obskurnego "żółtka", a tu wjechał nowoczesny szynobus z bajerami jak w metrze.
W czasie jazdy zastanawialiśmy się czy jednak nie wysiąść w Sławie i jednak nie podejść do Rejowca, gdzie
znajdował się drewniany kościółek.
|
Wylądowaliśmy w końcu w Skokach. Tu najpierw zajrzeliśmy do pałacu,
w którym obecnie znajduje się Dom Plenerowo-Wypoczynkowy Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu. W centrum
Skoków znajdują się trzy place: Plac Strażacki, Rynek i Plac Kościelny, swego czasu w całości stanowiące rynek
miasta. Zajrzeliśmy też do kościoła, a potem zaczęliśmy szukać jakiegoś baru - minęła już przecież pora obiadu.
W jedynej knajpce nie wybraliśmy jednak nic, więc po ugaszeniu pragnienia wróciliśmy do centrum i kupiliśmy
kurczaka z rożna oraz coś do niego. Obiad zjedlismy na łąkach nad Małą Wełną. Wzmagał się upał, po odpoczynku
początkowo poszliśmy skrajem lasu równolegle do brzegu Jeziora Budziszewskiego. Potem skręciliśmy między pola
i łąki w kierunku Budziszewka - miejsca naszego dzisiejszego noclegu. Nie uszliśmy daleko, gdy zatrzymał się koło
nas jakiś samochód i zaproponowano nam podwiezienie, z którego oczywiście skorzystaliśmy. Dojechalismy do sklepu
|
|
w Budziszewku, stąd już dwa kroki do szkoły. Znajduje się ona opodal klasycystycznego pałacu znanego z tego,
że we wrześniu 1831 roku właściciele Konstancja i Józef Łubieńscy gościli tu Adama Mickiewicza, a 26 września
tego roku Mickiewicz był ojcem chrzestnym ich córki, Marii Tekli. Książki wspominają również o romansie
pięknej Konstancji z Wieszczem... W szkole obejrzeliśmy znajdującą się tam izbę pamięci poświęconą poecie.
Niestety, nie udało nam się zwiedzić wnętrza drewnianego kościółka pw. św. Jakuba Apostoła w Budziszewku
- za późno dowiedzieliśmy się, że jest otwarty. Wieczorem wybraliśmy się do sklepiku na piwo,
przy okazji zapoznając się z mieszkańcami wsi.
Dziś (środa) do przejścia mamy tylko część trasy - od Rogoźna popłyniemy kajakiem. Przed opuszczeniem Budziszewka
odwiedziliśmy jeszcze pobliski cmentarz w poszukiwaniu grobu Konstancji, potem ruszyliśmy polnymi drogami w kierunku
Władyszyna i lasów otaczających Małą Wełnę, wśród których biegnie czerwony szlak. Leśna droga początkowo szeroka,
powoli zwężała się, a w końcu zarosła niczym dżungla. Przedzieraliśmy się przez zarośla, w których czyhały na nas
krwiożercze bestie - kleszcze. Wreszcie wyszliśmy ze szlakiem na skraj lasu i tak wzdłuż brzegu Jeziora Rogoźno
|
|
|
doszliśmy do kąpieliska. Tu znowu skorzystałem z pomocy doktora Stanisława, który wyjął mi kleszcza. Wreszcie po
minięciu cmentarza, w okolicach przystani, przedostaliśmy się do centrum miasta. Tu zwiedziliśmy kościół p.w. św. Wita,
ryneczek i Muzeum Regionalne. W końcu zapakowalismy się do kajaków (nam trafił się jakiś stary klamot) i wypłynęliśmy
na jezioro żeby oswoić się z wodą, kajakiem i wiosłami. Karolina, która znalazła się pierwszy raz na środku jeziora
na początku trochę się bała, na szczęście po chwili ruszyliśmy i trzeba było zająć się wiosłowaniem. Na wstępie
czekała nas spora przeszkoda, aby przedostać się z jeziora Rogowskiego na Wełnę musieliśmy przenieść kajaki przez
wysoki nasyp z szosą do Wągrowca, w dodatku przemykając między jadącymi samochodami. Rzeka Wełna początkowo
wydawała nam się ściekiem, jednak z każdym kilometrem stawała sie coraz czystsza. Płynęliśmy sobie leniwie w końcu
stawki, wreszcie dotarliśmy do kolejnej przeszkody, przed którą chyba każdy poczuł strach - należało przepłynąć
między filarami starego jazu. Woda była tu rwąca niczym w górskim potoku, na szczęście obyło się bez wywrotki.
W okolicach mostu kolejowego (nieczynna linia do Wielenia) Wełna zrobiła się już tak czysta, że spotykaliśmy
kapiących się w rzece. Pojawiły się też nowe przeszkody świadczące o stanie wody - musieliśmy nieraz niemal
kłaść się w kajaku, żeby przemknąć pod drzewami przegryzionymi i powalonymi przez bobry. Trzeba było także uważać
na te znajdujące się pod wodą. W ten sposób dotarliśmy do wsi Wełna, gdzie przewidziany był krótki postój.
|
|
Część rajdowiczów zaatakowała miejscowy sklepik, inni poszli rzucić okiem na drewniany kościółek pw. Podwyższenia
Św. Krzyża. Po powrocie do kajaków pozostało nam jeszcze kilka kilometrów przedzierania się przez bobrowe przeszkody.
Do miejsca postoju w Jaraczu-Młyn dotarliśmy dość późno, po uporząkowaniu sprzętu pływającego na szybko zwiedziliśmy
Muzeum Młynarstwa. Po rozbiciu namiotów (wraz z naszą nocowała tu także trasa nr 3) zebraliśmy się przy ognisku,
gdzie mieliśmy okazję wysłuchać ballad jakiegoś duetu gitarowego (z kroniki: duet Marcepan-Marecki).
Z biwaku w Jaraczu-Młyn wyruszaliśmy (w czwartek) z myślą o postoju i kąpieli w zaznaczonym na mapie, niedalekim
kąpielisku w Piłce. Niestety na miejscu okazało się, że teren jest zamknięty (ach ta polska gościnność...),
usiedliśmy więc żeby zjeść tylko śniadanie na trawie. Ale i to się nie udało - po chwili nadjechał wóz asenizacyjny,
a właściwie poprostu traktor do wywożenia szamba (bleee...) i musieliśmy uciekać. Idąc w dalszą drogę rozważaliśmy
inny wariant na dzisiejszy dzień: przejazd do Czarnkowa i zwiedzanie miasta. Powrotny autobus miał nas dowieźć do
Połajewa, więc dzienna norma kilometrów niewiele by się zmieniła. W rosnącym upale doszliśmy do Lipy. Tu minęliśmy
jeden maleńki sklepik bez odrobiny cienia wokół. Dopiero w środku wsi, obok boiska, trafiliśmy na rzucający cień.
Tu poprostu padliśmy, po chwili ratując się zimnymi napojami, zresztą nie tylko my. W końcu cień przesunął się
i znaleźliśmy się w słońcu, trzeba było się ruszyć. Skręciliśmy z naszej trasy - poszliśmy wzdłuż boiska i dalej
łąkami do miejscowości Ludomy. W oczekiwaniu na autobus zajrzeliśmy do kościoła i restauracji, w której zaliczyliśmy
obiad - kaszę z gulaszem. W autobusie spotkaliśmy także innych rajdowiczów, którzy wysiadając w Połajewie
|
|
|
byli bardzo zdziwieni, że jedziemy dalej. Gdy dojeżdżaliśmy do Czarnkowa, nad miastem zawisły gęste, burzowe
chmury. Zdążyliśmy tylko obejść rynek, zajrzeć do szesnastowiecznej kolegiaty pw. św. Marii Magdaleny i zrobić
sobie zdjęcie pod pomnikiem - czołgiem, który może niedługo przestać istnieć, gdy lunęło. Schowaliśmy
się pod parasole ustawione na rynku, a tu trafiliśmy na... niepasteryzowane piwo Noteckie - Browar Czarnków.
Niestety, nie udało nam się zobaczyć pięknie położonego na skarpie Pradoliny noteci Parku Staszica z amfiteatrem
oraz obiektami niespotykanymi na nizinach: torem saneczkowym i skocznią narciarską, ostatnio wykorzystywaną
właściwie nie przez skoczków lecz rowerzystów górskich. Przeczekaliśmy najgorszą nawałnicę i korzystając z przerwy
w deszczu udaliśmy się na dworzec PKS, skąd ostatnim autobusem skorzystaliśmy z możliwości dojazdu do samego
Boruszyna. Namiot również musieliśmy rozbijać "na mokro" na boisku przy miejscowym Wiejskim Domu Kultury.
Wieczorem Karolina wzięła udział w konkursie krajoznawczym zajmując wprawdzie nie pierwsze, ale premiowane
nagrodami trzecie miejsce.
Piątkowy poranek przywitał nas taką samą pogodą, jaką pożegnał czwartek - deeeszczem. Przed opuszczeniem
Boruszyna zerknęliśmy jeszcze raz na kościół pw. św. Andrzeja AP z ciekawą dzwonnicą bramną. Ze wsi skierowaliśmy
się w stronę leśniczówki Garncarski Bród i dalej pięknym sosnowym lasem do Stacji Doświadczalnej Poznańskiej
Akademi Rolniczej w Stobnicy. Na początku wizyty mieliśmy mały błąd w synchronizacji - dzwoniliśmy dobre 10 minut
stojąc w deszczu zanim ktoś odważniejszy przeskoczył płot i wywołał gospodarzy. Ale warto było czekać. Stacja
zajmuje się ochroną i restytucją rzadkich i ginących gatunków zwierząt. Mieliśmy okazję zobaczyć tam m.in.
wilki, które wystąpiły w filmie "Ogniem i mieczem". Niesamowite wrażenie wywołał na nas pan Jacek Więckowski
|
|
|
|
prowokując je do wycia... Gdy ruszaliśmy w dalszą drogę deszcz przestał padać. Na drugą stronę Warty
przedostaliśmy się mostem kolejowym nieczynnej linii Oborniki - Obrzycko. Przejście ażurową konstrukcją
dostarczyło nam nieco adrenaliny, byli podobno tacy, którzy wycofali się w poszukiwaniu bardziej przyziemnej
przeprawy. W leżącym na drugim brzegu Brączewie nazbieraliśmy jabłek z jakiegoś opuszczonego drzewa i podążyliśmy
w dalszą drogę czerwonym szlakiem. Niedługo potem zdecydowaliśmy się z niego wycofać - przedzieranie się przez
mokre zarośla, czy tylko wyższą trawę, nie pozostawało bez wpływu na nasze obuwie. Idąc szosą minęliśmy schowane
|
|
w lesie jakieś obiekty wojskowe, potem koło leśniczówki Daniele ujrzeliśmy doskonele zagospodarowany parking leśny.
Były tu ławki, wiaty nawet grill pod dachem, czyściutko i... żadnego turysty. W czasie naszego odpoczynku w tym
miejscu przewinęło się tu tylko kilkoro OWRP-owiczów. Gdy w końcu wyszliśmy z lasu i ujrzeliśmy Obrzycko, zaświeciło
słońce. Zwiedziliśmy urokliwe miasteczko z rynkiem oraz ratuszemi i znadującą się na nim ciekawostką - renesansowym
obramieniem okiennym z 1527 roku przywiezionym z Portugalii. Przy okazji rozglądaliśmy się za jakimś miejscem,
w którym moglibyśmy zjeść obiad, niestety beskutecznie. Wieczorem na naszym biwaku na boisku przy miejscowym Zespole
Szkół czekała na nas niespodzianka - organizatorzy poczęstowali nas poznanym w Czarnkowie
piwem "Noteckim".
Sobota była ostatnim dniem rajdu. Przy pięknym słońcu poszliśmy jeszcze raz spojrzeć na Obrzycko, następnie zielonym
szlakiem skierowaliśmy się do Sołpanowa. We wsi piękny drewniany kościół św. Mikołaja z końca XVII wieku. W jego
wnętrzu polichromie ze scenami biblijnymi z życia świętych i patrona kościółka oraz ornamenty roślinne.
Pod chórem muzycznym słynny wizerunek diabła i karczmarki z kuflem piwa, oraz spisanymi grzechami na skórze wołowej
i uzasadnieniem wyroku "Bo nie dolewała". Hasło ciągle aktualne... Przeszliśmy na drugą stronę szosy łączącej
|
|
|
Czarnków z Szamotułami. Tu we wsi Kobylniki najpierw minęliśmy zespół budynków folwarcznych i kapliczkę o
charakterystycznej "ceglanej" architekturze, a w koncu doszliśmy do interesującego neorenesansowy pałacu adaptowanego
na hotel. Na miejscu okazało się, że obiekt jest wynajęty na imprezę weselną, więc obejrzeliśmy park krajobrazowy
wokół pałacu i skierowaliśmy się na szosę chcąc dość do Karolina ;) Odpoczywaliśmy chwilę na skraju gdy zatrzymał
się przy nas jakiś zachodni wóz na niemieckich numerach. Ozdoby wskazywały, że włąściciel jest gościem weselnym.
Najciekawsze, że otrzymaliśmy propozycję podwiezienia do Szamotuł. Szczyt uprzejmości! W ten sposób znaleźliśmy
|
|
się u celu nadspodziewanie szybko, choć po ilości mijanych rajdowiczów w centrum miasta widać było, że nie
jesteśmy pierwszymi. Zwiedziliśmy zabytki Szamotuł: Zamek Górków z Wieżą Halszki, Kolegiatę i kościół Świętego
Krzyża. W końcu udaliśmy się na metę usytuowaną na terenie basenu miejskiego. Tam po rozbiciu namiotu mogliśmy
raczyć się grochówką, dorośli dostali również kufel piwa, młodsi zaś sok owocowy. Po podbiciu "Kart uczestnictwa"
urwaliśmy się na chwilę i pomaszerowaliśmy na stację PKP zaopatrzyć się w bilety, przy okazji zaliczając pizzerię
gdzieś w okolicach dworca PKS. Wieczorem, jak to napisano w kronice, "ognisko płonęło niemal do rana, a rozmowom
i śpiewom nie było końca".
W trakcie rajdu okazało się, że piękne i czyste jeziora to nie tylko Mazury, ale także w Wielkopolska.
Jeśli dodać do tego mnogość zabytków architektury, sztuki i przyrody, to region ten jest idealnym miejscem
do aktywnego wypoczynku.
Poza tym trzeba wspomnieć doskonałe przygotowanie rajdu od strony merytorycznej - mnogość i jakość materiałów
może być wzorem dla innych. Szczególnie miłą pamiątką jest nadesłana już jakiś czas po rajdzie, cytowana
przeze mnie "Kronika XLIV Ogólnopolskiego Wysokokwalifikowanego Rajdu Pieszego WIELKOPOLSKA 2003".
W
GALERII możesz przejrzeć same zdjęcia, natomiast w galerii
ODPRAWY możesz odsłuchać zebrane pliki MP3.
Aktualizacja: