LV OWRP 2014 Pomorskie 6-19.07.2014
Trasę tegorocznego rajdu (2014) wybraliśmy jednogłośnie natychmiast po zapoznaniu się z trasami
- tej części Pomorza nie znaliśmy prawie w ogóle (no może z wyjątkiem Łeby i jej najbliższych okolic).
W trakcie przygotowań okazało się, że o ile mapy są do dostania, to o przewodniki z tego rejonu
nie jest tak łatwo, jeden z nich ("Kraina w Kratę") dotarł do nas na kilka godzin przed wyjazdem.
Kontynuując tradycję już trzeci raz naszą 2-osobową drużynę nazwaliśmy "Czarne stopy".
Na pierwszej odprawie Komandor Daniel wyjaśnił, że będzie podawał nieco inne odległości do przejścia,
wynika to z tego, że te w regulaminie obliczono od miejscowości do miejscowości, natomiast ogłaszane na odprawach
są zmierzone od miejsca noclegowego do miejsca noclegowego. My w relacji będziemy podawać trzecią wartość
uwzględniającą np. modyfikacje trasy.
Dzień 0
4-5 lipca 2014 r.
Nocna podróż pociągiem, zwiedzanie Darłowa, Darłówka i Sławna
|
|
Po rocznej przerwie w końcu nadszedł ten długo oczekiwany dzień wyjazdu.
Już dawno mieliśmy zakupiony bilet na pociąg, tym razem postanowiliśmy zaszaleć i zarezerwowaliśmy miejsca
w wagonie sypialnym, a co...
Odjazd z dworca Łódź Kaliska zaplanowany był na godzinę 22:12, oczywiście chwilę przed wjazdem pociągu zakomunikowano,
że skład skierowano na inny peron. Wszyscy obładowani walizkami, plecakami, tobołkami ruszyli biegiem
do przejścia podziemnego, widoczek trochę jak z Kroniki Filmowej z lat 60-tych :)
Ale w końcu zameldowaliśmy się w wagonie i w komfortowych warunkach dojechaliśmy do Sławna.
Miejsce pierwszego noclegu znajdowało się przy zabytkowym budynku Zespołu Szkół im. Dąbrowskiego.
Dotarliśmy tam tuż po 8:00 rano, na szczęście Komandor Rajdu Daniel Nazaruk z Kierownikiem naszej trasy
Wojciechem Atczukiem byli już na miejscu. Dla przypomnienia: tegoroczny rajd organizował Klub Turystów Pieszych
Bąbelki, który w zeszłym roku w ostatniej chwili przejął buławę organizatora.
|
|
|
Na dzień dobry padła propozycja, żeby na rozgrzewkę pojechać busem do Darłowa i pieszo wracać do Sławna,
tylko 30 km. Owszem, zdecydowaliśmy się na podróż do Darłowa, ale tam i z powrotem skorzystaliśmy z transportu
zbiorowego. Bus nad samo morze, ze względu na piękną pogodę, był przepełniony, nam udało się zająć miejsca.
W Darłowie dopadły nas jakieś chmury, postanowiliśmy więc pierwsze kroki skierować do zamku Książąt Pomorskich.
Zwiedziliśmy ekspozycje, weszliśmy na wieżę, w końcu szukaliśmy mającej się tu znajdować (według mapki) IT.
Plan okazał się być nieaktualny - Informacja przeniosła się bliżej rynku, a jak się później okazało
i tak nic ciekawego w niej nie było.
Na rynku odbywał się zlot pojazdów militarnych, akurat trafiliśmy na ich wjazd.
Zastawili cały plac, przepychając się przez ludzi zrobiliśmy kilka fotek co ciekawszym pojazdom oraz ich
właścicielom ubranym w stosowne mundury z epoki. Niektórzy z nich bardzo wczuli się w rolę.
Głodni weszliśmy do pierogarni znajdującej się przy rynku, w której posililiśmy się... przepyszną pomidorową, ze świeżych pomidorów.
Syci skierowaliśmy swoje kroki do kościoła pw. Matki Bożej Częstochowskiej. Wewnątrz ciekawostka: na ambonie
płaskorzeźba upamiętniająca falę tsunami, które nawiedziło Darłowo 17 września 1497 roku.
Po wyjściu z kościoła Mariackiego przemieściliśmy się do Darłówka,
żeby zobaczyć morze i latarnie morską. W miejscowości panował niemiłosierny tłok. Weszliśmy na latarnię
(22 metry wysokości), pstryknęliśmy kilka fotek, zerknęliśmy na falochron i uciekliśmy do Darłowa.
Zlotowcy wynieśli się na poligon, na opustoszałym już rynku udało nam się wreszcie zrobić zdjęcie
fontanny i ratusza.
W Sławnie wcześniej upatrzona pierogarnia była już zamknięta, skusiliśmy się na makaron w pizzerii,
był całkiem niezły. Zwiedziliśmy miasto przy okazji rozglądając się za miejscem, gdzie będzie można obejrzeć mecz.
Niestety jedyny znaleziony lokal z TV był czynny do 22, czyli akurat zamykał się na początek meczu.
O 20:00 pierwsza odprawa, powitanie przybyłych gości, przedstawienie prowadzącego, omówienie spraw organizacyjnych.
Na trasie początkowo było nas około 100 osób, po tygodniu miała dojechać reszta uczestników.
Podczas omawiania kolejnego dnia postraszyli nas noclegiem w Krągu, który miał być przy byłej stadninie koni,
gdzie poza trawą i strumykiem nic nie było. Zasugerowali zrobienie zakupów na zapas,
gdyż poza Krągiem kolejny sklep miał być dopiero w Polanowie. Na ognisko, które można było dzisiaj zrobić,
nie było chętnych, chyba wszyscy po podróży chcieli wypocząć. Na noclegu w Sławnie były dobre warunki.
Dzień 1
6 lipca 2014 r.
Sławno - Krąg, wg regulaminu 24 km, na odprawie 27 km, wg nas ok. 29 km.
Obudziliśmy się chyba o świcie, ale poczekaliśmy aż sąsiedzi zaczną się krzątać. Po siódmej byliśmy już spakowani,
co nasz sąsiad nas skomentował zbolałym głosem: "Tak wcześnie, już się zwijacie, ale przecież ja mam urlooop..."
Niestety nic po wcześniejszym wyjściu, była niedziela i sklepy otwierały się o ósmej. W oczekiwaniu
pokręciliśmy się trochę po Sławnie, zrobiliśmy w końcu zakupy, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy niebieskim
szlakiem do Krągu, na początku asfaltem z kopyta mijając naszych turystów.
W Pomiłowie znaki skręciły w las, dla nas lepiej. Klucząc leśnymi drogami doszliśmy do miejsca odpoczynku
przy zielonej szkole w Ugaciach. Ładne miejsce, zjedliśmy tu drugie śniadanie, kilka osób odpoczywało z nami,
jednak część poszła dalej bez zatrzymania.
Za postojem szlak skręcił z leśnej drogi w zarośniętą łąkę kierując się dalej w chaszcze nie do przejścia.
Na odprawie powiedziano, że na niebieskim szlaku jeśli nie ma znaku na skręt należy twardo iść prosto.
Nie widząc dalszych znaków (inni po prostu poszli łąką wzdłuż lasu), a mając już doświadczenia z sandałami
w krzaczorach, zawróciliśmy i kontynuowaliśmy marsz leśną drogą. Tak jak myśleliśmy, po jakimś czasie niebieskie
znaki znowu nam towarzyszyły. Przebieg szlaku nie zgadzał się z mapą. Było gorąco. Szliśmy lasem,
teren przypominał nam pogórza.
|
|
|
W pewnym momencie szlak ostro skręcił w wąską trawiastą ścieżkę na szczęście przetartą przez idących przed nami.
Szliśmy jakimiś zbutwiałymi pomostami położonymi na grobli wzdłuż rezerwatu. Po chwili zaczęły się pokrzywy,
wcześniej myśleliśmy, że odpoczniemy na mostku mocząc nogi w Reknicy, niestety mostek ulega powoli biodegradacji.
Po wydostaniu się z zarośli zrobiliśmy krótką przerwę w cieniu na skraju lasu, mając przed sobą rozległą doliną
z rez. "Janiewickie Bagno". Żar lał się z nieba.
Doszliśmy do Janiewic, gdzie miał być sklep. Spragnieni podchodzimy do GS-u, a tu zamknięte,
zrezygnowani usiedliśmy na murku. Woda się kończy, marzy nam się zimne... picie, a tu nic.
Szczęśliwie przejeżdżała obok nas na rowerze dziewczynka z siatką na zakupy.
Pytamy, czy daleko do sklepu? Okazało się, że 3 domy dalej ukryty był raj, w którym można było się posilić
i napić czegoś zimnego, uff. Jako, że sklep znajdował się za drogą, w którą mieliśmy skręcić,
co jakiś czas wyglądaliśmy i wyłapywaliśmy turystów. Rozmawialiśmy trochę z miejscowymi,
jeden z nich proponował nam nawet kawę u siebie z pogawędką o tych terenach, jednak mając jeszcze trochę
kilometrów przed sobą nikt się nie skusił.
|
|
Po godzinnej przerwie, rozleniwieni... hmm... upałem ruszyliśmy dalej.
Najpierw polną drogą, po jakimś czasie zrobiliśmy przerwę nad jeziorkiem Janiewickim, była nawet szybka kąpiel.
Skręciliśmy w asfaltową drogę, tu w lesie przy moście nad Grabową zauważyliśmy jakieś pozostałości betonowych
fortyfikacji. Po chwili z powrotem skręciliśmy w las, zaraz dogonił nas Bartek z Maksiem, wyprzedzili nas
idąc swoim tempem.
W Krągu czekała na nas niespodzianka: na samym wejściu znajdowała się restauracja (w Zajeździe Zamkowym),
choć zgodnie z informacją z odprawy miał być tylko sklep i restauracja zamkowa w Hotelu Podewils z cenami
wybitnie nieturystycznymi. Na obiad zjedliśmy schabowego z kością, posilili się też inni OWRP-owicze,
knajpka nieco zyskała na naszym pobycie.
Potem poszliśmy zobaczyć XV-wieczny zamek rycerski Podewilsów
obecnie zaadaptowany na obiekt hotelowy, pięknie położony nad jeziorem Zamkowym. Zerknęliśmy też na
znajdujący się obok barokowy kościół, w którym pochowani zostali dawni właściciele zamku.
W końcu zrobiliśmy zakupy na wieczór.
Nocleg miał być nietypowy, przy nieczynnej stadninie koni, zamiast toalet jak na pierwszych rajdach
- saperka i w las, a w miejsce prysznica - strumyk na terenie obozowiska.
Organizatorzy chcieli w ten sposób przypomnieć, a młodym pokazać, jakie warunki panowały kiedyś na rajdach.
Jak się okazało wszystkim taka jednodniowa odskocznia bardzo się podobała i ten nocleg najlepiej był wspominany.
Na szczęście ktoś wypatrzył pół kilometra dalej jezioro z wąziutkim wejściem do wody, w każdym razie dało się
ochlapać.
Na odprawie oprócz omówienia następnego dnia Kierownictwo zasygnalizowało możliwość przejażdżki drezynami
w Korzybiu za symboliczne 5 zł. Wspomniano też o naszej Koleżance, która wyszła ze Sławna nie tą bramą
(północną a nie południową) i przeszła ze swoją grupką 17 kilometrów zanim się zorientowała,
że idzie w złą stronę. W ten sposób trwale zapisała się w historii OWRP, będą na Jej temat krążyć legendy...
Po odprawie ognisko, śpiewanie, my poszliśmy szybko spać zmęczeni całodziennym upałem.
W między czasie gdzieś daleko zagrzmiało, nawet spadło kilka kropel deszczu.
Dzień 2
7 lipca 2014 r.
Krąg - Polanów, wg regulaminu 12 km, na odprawie 17 km i tyle było.
Już wieczorem postanowiliśmy, że rano wrócimy ten kilometr do sklepu, żeby zrobić zakupy i zjeść śniadanie.
Po uzupełnieniu zapasów poszliśmy asfaltem w stronę Buszyna. Tu przy tablicy poświęconej historii wsi,
a kiedyś sporej miejscowości, spotkaliśmy liczną grupę OWRP-owiczów. Miał tu być stary poniemiecki cmentarz
oraz pozostałości po dworcu kolejowym Krąg-Buszyno na rozebranej w 1945 roku linii kolejowej Korzybie - Polanów.
Do obydwóch miejsc prowadziły tabliczki, niektóre były już zniszczone.
|
|
|
|
Najpierw przy drodze minęliśmy kępę drzew z tzw. "źródełkiem nieszczęścia" - miejscem, w którym miało się
wszystko zapadać. Zarośnięty cmentarz znajdował się na wzgórzu za wsią, spotkaliśmy tam kilka osób.
Potem prawdopodobnie jako jedyni wyruszyliśmy w poszukiwaniu pozostałości dworca. Idąc dalej pod górę
przeszliśmy pod mostem kolejowym i podążaliśmy wzdłuż nasypu. W końcu trafiliśmy na fundamenty budynków
stacyjnych, obok znajdował się punkt widokowy z ławeczką, piękne miejsce. Zrobiliśmy postój mając
u stóp rozległą panoramę, było stąd widać nawet miejsce naszego dzisiejszego noclegu. Dalej drogami leśnymi
doszliśmy do niebieskiego szlaku, trasa była malownicza.
|
|
W Wielinie znajdował się kościółek z pruskiego muru pw. Chrystusa Króla z 1698r., w momencie gdy chcieliśmy
dotknąć klamkę włączył się alarm. Okazało się, że był to czysty przypadek, akurat go naprawiali,
ale dzięki temu mogliśmy zwiedzić kościółek w środku. Osoba, która nam pozwoliła wejść, pokazała nam
za ołtarzem tablicę upamiętniającą mieszkańców poległych podczas I Wojny Światowej.
We wsi niestety nie było sklepu, na pocieszenie mieliśmy jezioro, jak się okazało z pijawkami.
Było gorąco, odważniejsi się kąpali, my moczyliśmy nogi, patrząc czy za chwilę na przyssie do nogi jakiś POTWÓR.
|
Niebieski szlak doprowadził nas do Polanowa, dłuższy czas szliśmy skrajem lasu, niestety widok przysłaniały
nam drzewa. W upale wreszcie weszliśmy do miasta. Tu najpierw chcieliśmy zlokalizować bar,
do pierwszego z nich zniechęciła nas panująca wewnątrz duchota, część osób jednak tam została.
Jakaś mieszkanka Polanowa wskazała nam kierunek do drugiej knajpy. Mieściła się w starym domu,
wnętrze było pełne "naszych", którzy zachwalali jedzenie. Była akurat zupa gulaszowa, a na drugie mielone
w sosie kurkowym z ziemniakami i surówką.
Najedzeni poszliśmy rozbić namiot, nocowaliśmy na wzniesieniu
z widokiem na miasto przy Zespole Ekonomiczno - Administracyjnym Oświaty. Później na spokojnie wróciliśmy
do centrum zobaczyć kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny z XV wieku, przebudowany 1850 r.
Uzupełniliśmy zakupy i pomknęliśmy z powrotem, tym razem schowaliśmy się w budynku, gdzie było przyjemnie
chłodno. Niestety przez to korzystanie z uroków budynku spóźniliśmy się na konkurs z wiedzy o Polanowie.
Wystartowało w nim kilka osób. W tle zaczęło grzmieć, było parno i duszno.
Na odprawie burmistrz Polanowa wręczał nagrody zwycięzcom konkursu, opowiedział o planowanych
inwestycjach w mieście, ugościł nas kiełbasą i chlebem na ognisko.
Wtedy lunęło, siłą rzeczy odprawę dokończono w budynku szkoły. Mimo deszczu, który nieco osłabł,
ognisko zapłonęło, jednak niewiele osób z niego skorzystało. Nam się udało trafić na krótką przerwę w opadach,
kolacja była na ciepło.
Dzień 3
8 lipca 2014 r.
Polanów - Warcino, wg regulaminu 25 km, na odprawie 26 km, w naszym wariancie ok. 30 km.
W nocy jednak nie padało, za to wśród wzgórz rozpościerała się malownicza poranna mgła.
W polanowskim markecie zrobiliśmy zakupy, na ławce zjedliśmy śniadanie, potem zgodnie z naszym planem,
szlakiem rowerowym ruszyliśmy na Czerwony Most. Początkowo szliśmy wzdłuż nasypu zlikwidowanej linii kolejowej
Polanów Korzybie, który z upływem lat zanikał. Minęliśmy polanę koło zbiornika wodnego,
na której trwały przygotowania do dużej imprezy - zlotu motocyklistów. Szlak wiódł na zmianę zarośniętym nasypem
lub drogą biegnącą poniżej. W końcu nasypem doszliśmy do celu - zrujnowanego Czerwonego Mostu nad rzeką Grabową,
dalej nie było przejścia. Jedynie wspinając się na betonowe przyczółki można było wyjrzeć
i zobaczyć co pozostało po ogromnej, stalowej, 120-metrowej konstrukcji...
Musieliśmy wrócić na szlak rowerowy, przechodząc kładką wzdłuż mostu skierowaliśmy się w stronę naszej
właściwej drogi. W Warblewie na przystanku PKS zrobiliśmy krótki postój na drugie śniadanie,
w tym czasie minęło nas wielu OWRP-owiczów. Dalej szliśmy polną drogą, skubiąc gdzieniegdzie maliny.
Na skrzyżowaniu za Rochowem stanęliśmy rozważając skrócenie drogi do Płocka polnymi duktami.
Widząc, że oglądamy mapę, zatrzymał się miejscowy kierowca, który mijając wcześniej turystów
pokazał nam kierunek. Na nasze pytanie czy da radę przejść polną drogą w stronę Płocka,
spojrzał na nasze sandały i odradził (żeby wiedział co one już przeszły). Poszliśmy dalej asfaltem.
W Mzdówku skręciliśmy w polną drogę, rzadko nią ktoś jeździł, bo miejscami była całkiem zarośnięta,
widać było tylko ślady idących przed nami. Tu i ówdzie wzdłuż drogi rósł Barszcz Sosnowskiego,
swoją wielkością robi wrażenie. Kontrolując czas (w odniesieniu do mapy) wiedzieliśmy gdzie należy zmienić
kierunek marszu, przydał się też kompas. W ten sposób w Płocku znaleźliśmy się jako pierwsi :-)
We wsi zrobiliśmy odpoczynek pod sklepem z altanką, później obejrzeliśmy kościół. Z czasem w altanie
pojawiało się coraz więcej turystów, pani sklepowa była pewnie zadowolona. W rozmowie zasugerowała nam inną drogę,
z której skorzystaliśmy. Droga na początku gruntowa, dalej wręcz leśna autostrada, widać, że powstała całkiem
niedawno.
W Ciecholubiu zmieniliśmy trasę chcąc obejrzeć pierwszą z elektrowni wybudowaną w 1926 r. na Wieprzy.
Najpierw nieopatrznie skręciliśmy do pstrągarni, zostaliśmy obszczekani przez wielkie wilczury,
ale w końcu powiedziano nam, że budynek elektrowni znajduje się z drugiej strony rzeki.
Nad wodą zrobiliśmy krótką przerwę. Dalej czarnym szlakiem udaliśmy się w stronę Biesowic.
W Biesowiczkach przechodziliśmy przez ciekawy stary most, na którym znajdowały się dwa herby: dwugłowy orzeł
- herb rodu vov Zitzewitz oraz Gryf - herb Pomorza, a pod mostem dziwna metalowa konstrukcja
oraz wylot jakiegoś kanału.
|
Dalej szlak nas doprowadził przez las do Kawki, gdzie minęliśmy ładnie położoną przystań kajakową z polem biwakowym.
Już bez szlaku doszliśmy do elektrowni w Biesowicach. Niestety na umówione zwiedzanie spóźniliśmy się.
W przewodniku wyczytaliśmy (ale na odprawie też było mówione), że tę najstarszą elektrownię na Wieprzy
uruchomiono w 1905 roku, jednak po 2 latach w czasie katastrofalnej powodzi zapora ziemna została zniszczona.
Odbudowano ją w 1908 r. już jako zaporę ziemno-betonową o długości 120 m. Zrobiliśmy kilka zdjęć
i zawróciliśmy do Biesowic. Po drodze spotkaliśmy kilka osób z naszej trasy. Podeszliśmy pod tutejszy
pałac von Zitzewitzów z poł. XIX w, obok stał białoruski autokar, do którego wsiadały dzieci.
Jak się na noclegu okazało, przyjechał nim zespół, który wieczorem koncertował również dla nas.
Zerknęliśmy na XIX-wieczny kościół pw. św. Andrzeja Boboli i przed ostatnim etapem drogi zrobiliśmy przerwę
pod sklepem.
|
W Warcinie najpierw zrobiliśmy zakupy, dopiero potem poszliśmy w stronę Zespołu Szkół Leśnych,
gdzie mieliśmy nocleg. Wchodząc o 19-tej trafiliśmy akurat na odprawę przyspieszoną ze względu na
koncert spotkanego wcześniej zespołu z Białorusi. Rozbiliśmy namiot, zjedliśmy kolację
i ruszyliśmy oglądać Pałac Bismarcka, park, źródło Joanny, psi cmentarz - mnóstwo ciekawych zakamarków.
W obozie słychać było narzekania na trasę, a my poczuliśmy się w końcu jak na OWRP...
Dzień 4
9 lipca 2014 r.
Warcino - Korzybie, wg regulaminu 12 km, na odprawie 12 km, w naszym wariancie ok. 16 km.
Rano szybko się spakowaliśmy i poszliśmy do sklepu na śniadanie. Od godziny 9-tej przewidziane było zwiedzanie
siedziby Bismarcków z przewodnikiem, ze względu na ilość uczestników rajdu zaproponowano podział na 3 grupy,
wstępnie nastawiliśmy się na drugą turę.
Obeszliśmy jeszcze pałac i otaczający go park uzupełniając zdjęcia
i około 9:30 weszliśmy do środka. Przewodniczka oprowadzając nas po salach (może nie zbyt bogato wyposażonych
w końcu to teraz szkoła) dokładnie opowiedziała burzliwą historię pałacu, warto było czekać.
Podpowiedziała także jak dojść na Czarcią Górę, gdzie znajdują się ruiny grobowca rodziny Bismarcków.
Oczywiście postanowiliśmy tam pójść, zresztą nie tylko my.
Po 10-tej ruszyliśmy w trasę, którą lekko zmodyfikowaliśmy, chcąc dojść do kolejnej elektrowni - w Kępce.
W lesie było pełno ogromnych jagód, żal było nie skorzystać. Wieprzę przeszliśmy w Kruszce,
w osadzie mieszkanka wskazała nam drogę do elektrowni, do której był jeszcze kawałek drogi.
Elektrownia z 1911 roku różniła się od tych widzianych dzień wcześniej była masywniejsza i miała przed
zaporą spore jeziorko.
Po odpoczynku, przez Kruszkę powędrowaliśmy do Kępic, gdzie udało nam się zjeść obiad.
Upał dawał się we znaki, w związku z tym odpuściliśmy sobie miejscową elektrownię.
Idąc asfaltem w stronę jeziora Oblęskiego złapaliśmy czarny szlak, który szedł w stronę Korzybia.
Nad jeziorem zrobiliśmy kolejną przerwę, z kąpieli nie skorzystaliśmy (plaża chyba zatłoczona znajdowała się
pół kilometra dalej). Zamoczyliśmy tylko nogi i podtuczyliśmy kaczki.
Popołudniu doszliśmy do Korzybia. Znaleźliśmy szkołę, rozbiliśmy namiot, niestety nie mieliśmy wyjścia
- na mrówkach, ale dzięki temu następnego dnia rano zwinęliśmy się szybciej niż zwykle.
Potem poszliśmy jeszcze do sklepu posilić się i ruszyliśmy na miejsce spotkania.
O 18-tej czekała na nas kolejna, zapowiedziana wcześniej atrakcja - przejazd drezynami.
Zapewniała ją
Słupska Powiatowa Kolej Drezynowa.
Przyszło sporo chętnych, każdy mógł skorzystać z dwóch przejazdów:
drezyną ręczną i maluchem z dołączonymi wagonikami. Nie sądziliśmy, że rozbujanie drezyny siłą mięśni to
jest taki wysiłek. Na koniec mieliśmy dodatkową atrakcję pilnowanie pieska Maksia
gdy jego Pan pojechał drezyną i nie miał go jak wziąć.
Do szkoły wracaliśmy koło położonego pod lasem jeziorka.
Doszliśmy akurat na przyspieszoną odprawę, która z powodu drezyn pierwotnie miała odbyć się o 21:00,
jednak większość uczestników przejażdżki wróciła przed 20-tą. Po odprawie w sklepie uzupełniliśmy prowiant
i wróciliśmy nad jeziorko. Ludzi mało. Najpierw była kąpiel w jeziorze, woda była jak marzenie.
Potem kolacja, noc była ciepła, a księżyc odbijał się lustrze wody...
Ponieważ w szkole był tylko telewizor analogowy, a przeszliśmy już na nadawanie cyfrowe, wieczorem nasz kierowca
próbował uruchomić mecz Argentyna - Holandia w komputerze, niestety transfer nie dał rady.
Ale za to salwy śmiechu wzbudziło hasło rzucone z namiotu po pewnych... hmm odgłosach:
"W której stołówce się żywisz?". Poszliśmy spać.
Dzień 5
10 lipca 2014 r.
Korzybie - Kwakowo, wg regulaminu 17 km, na odprawie 16 km i tyle było.
Mrówki zadomowiły się w wejściu do naszego namiotu, na szczęście nie były kąśliwe.
Odsypaliśmy je, szybko się ogarnęliśmy i ruszyliśmy w trasę, najpierw pod sklep na śniadanie.
W drodze byliśmy już o 8-mej. Ruszyliśmy z kopyta, na trasie mijaliśmy OWRP-owiczów,
którzy wyprzedzili nas w podczas śniadania.
Na szlaku było malowniczo położone jezioro, które nie było zaznaczone na naszej starej mapie.
Na kąpiel za wcześnie, poza tym akwen raczej wędkarski. Dotarliśmy do Zbyszewa, układ wsi zdradzał,
że kiedyś znajdował się tam pałac. Następnie doszliśmy do słynnych Zagórek.
Wieś
w 1997 roku stała się miejscem akcji filmu dokumentalnego "Arizona" (reż. Ewa Borzęcka),
pokazującego Zagórki jako wieś, w której po upadku PGR ludzie nie potrafili znaleźć się w nowej
rzeczywistości
(wikipedia).
Na odprawie Kierownictwo ostrzegło nas, żeby nie wyciągać tu aparatów, bo po "Arizonie", mimo że minęło tyle lat,
to mieszkańcy są nadal wyczuleni. Jednak wyjęliśmy aparat i zrobiliśmy zdjęcie pałacu von Boehnów z XIX wieku.
Minęliśmy otwarty sklep nie zatrzymując się w nim ze względu na niesiony w plecakach prowiant.
W połowie drogi do Lulemina zrobiliśmy popas na drugie śniadanie. Potem w Luleminie jednak chcieliśmy
skorzystać ze sklepu, ale niestety trafiliśmy na przerwę do godziny 13-tej. Ostatni odcinek
szliśmy wzdłuż ferm wiatrowych, jeden z wiatraków był tak blisko, że słyszeliśmy głośny szum jego śmigła.
Koło południa byliśmy już na mecie. Upał dokuczał, rozbiliśmy namiot, a ponieważ doszliśmy jako jedni
z pierwszych, skorzystaliśmy z okazji i poszliśmy pod prysznic. Czasu mieliśmy sporo. Potem pokręciliśmy się
po wiosce, podeszliśmy pod kościół, w sklepie zrobiliśmy zakupy i wróciliśmy pod Orlika. Opalaliśmy się,
czego skutki odczuwaliśmy przez kilka najbliższych dni. Później ktoś rzucił hasło, że o godzinie 16-tej
kościół będzie otwarty, skorzystaliśmy z okazji i obejrzeliśmy go od środka. Podeszliśmy też do znajdującego
się za Orlikiem źródełka z wodą, po którą przyjeżdżali ludzie z
okolicznych wsi (widzie- liśmy to obserwując okolicę podczas opalania).
Okazało się, że jest to zwykła rura wystająca z ziemi, nie ryzykowaliśmy
cudownego ozdrowienia.
W końcu doczekaliśmy odprawy, na której został ogłoszony jajcarski konkurs oraz mecz piłki nożnej:
drużyna Komandora kontra Włoszakowice. Komandor Daniel zapowiedział także, że jutrzejszą trasę poprowadzi
osobiście wraz z oprowadzaniem po Słupsku, start o godzinie 9-tej. W rzucie jajem na odległość
wygrali Blanka z Ojcem, a mecz oczywiście drużyna Daniela.
Dzień 6
11 lipca 2014 r.
Kwakowo - Słupsk, wg regulaminu 17 km, na odprawie 17 km i tyle było.
Wyłamaliśmy się ze wspólnej wycieczki i po 7-mej ruszyliśmy w trasę. Przede wszystkim szkoda mam było
czekać bezczynnie 2 godziny, poza tym nie lubimy chodzić w dużej gromadzie, liczyliśmy także,
że spotkamy grupę już w Słupsku i razem zwiedzimy miasto. Na początku asfaltem, przez most nad Słupią do
Lubunia. W miejscowości miał znajdować się kościół oraz źródełko krystalicznie czystej wody.
Kościół okazał się być w miarę współczesny, zerknęliśmy na niego z daleka, źródełko sobie odpuściliśmy
i skręciliśmy w drogę w kierunku Słupska. Gdy mijaliśmy znak "koniec terenu zabudowanego" droga była
już bardzo gruntowa, a w lesie po jakimś czasie przeszła w dawny nasyp kolejowy.
W jednym miejscu widać nawet było stary słupek pikietażowy. Wzdłuż drogi trafiało się sporo poziomek.
W okolicach Krępy Słupskiej minęliśmy ruiny mostu kolejowego nad rzeką Glaźną i wyszliśmy na prowadzącą
wzdłuż asfaltowej ulicy ścieżkę pieszo-rowerową. Minęliśmy pomnik ku czci Polaków pomordowanych przez
hitlerowców w przededniu wyzwolenia miasta. Na nocleg w słupskim SOSiRze doszliśmy około 11-tej,
dokładnie tak jak na odprawie powiedział Daniel - piękną brzozową aleją.
Rozbiliśmy się jako jedni z pierwszych na pustym terenie, gdy wróciliśmy ze zwiedzania byliśmy dokładnie
obstawieni namiotami. Rozejrzeliśmy się, na miejscu była pizzeria, wieczorem z niej korzystaliśmy,
pizza była naprawdę dobra.
Poszliśmy zwiedzać miasto: zaczęliśmy od XIV-wiecznego Zamkowego Młyna, potem był gotycki
podominikański kościół św. Jacka z XV w, aż doszliśmy do Placu Zwycięstwa, tu obejrzeliśmy również
gotycką Nową Bramę, w końcu weszliśmy do neogotyckiego Ratusza z lat 1899-1901. Wspięliśmy się na jego wieżę,
jednak największe wrażenie uczyniło na nas wnętrze ratusza z bogato zdobioną sienią i klatką schodową.
Zajrzeliśmy do CIT, w której nabyliśmy brakującą mapę, w końcu zrobiliśmy przerwę w knajpce opodal
tramwaju upamiętniającego istniejącą tu w latach 1910 - 1959 sieć tramwajową. Niestety, nie udało nam się
zobaczyć najstarszej, sprawnej windy w Europie, funkcjonującej od 1910 r. - budynek Domu Towarowego "Słowiniec"
akurat zmienił właściciela i był zamknięty. Wróciliśmy pod zamek, gdzie spotkaliśmy grupę Daniela.
Mieszczące się w zamku Muzeum Pomorza Środkowego mogliśmy zwiedzić "na blachę", jedynie dopłacaliśmy
za wejście na zamkową wieżę. Dalej poszliśmy z grupą oglądając kościoły, Basztę Czarownic, budynki
Poczty Głównej i Starostwa Powiatowego.
Zgłodnieliśmy, odłączyliśmy się więc nieco wcześniej, żeby skręcić do słynnego baru mlecznego "Poranek",
obok niego znajduje się najstarsza pizzeria w Polsce istniejąca od 1974 roku. Wybraliśmy bar, ceny
zaskakująco niskie, a co za tym idzie niezaskakująco długa kolejka. Zanim doszliśmy do kasy za nami
uzbierało się sporo OWRPowiczów. Syci pokręciliśmy się jeszcze trochę po mieście, zanim wróciliśmy na bazę.
Szkoda, że w Słupsku zrezygnowano z ułatwienia dla turystów indywidualnych, czyli zwiedzania miasta szlakiem
z namalowanych na chodniku stóp, istniejące do tej pory powoli podlegają biodegradacji. Korzystaliśmy
z takich znaków w Szczecinie i Stargardzie.
Przed odprawą wyskoczyliśmy jeszcze do sklepu po zakupy na wieczór. Na odprawie zaczęło padać,
dokończyliśmy ją pod wielką wiatą jaka znajduje się na SOSiRze. Oczywiście zaplanowane było ognisko,
które mimo niesprzyjającej aury zapłonęło. My, jak wcześniej wspominaliśmy, skorzystaliśmy z uroków pizzerii.
Dzień 7
12 lipca 2014 r.
Słupsk - Zapadłe (Ustka), wg regulaminu 28 km, na odprawie 30 km, 32 km z dojściem do Gościńca.
Dzisiejszy dzień był pod znakiem deszczu. Padało od rana, w przerwie między falami udało nam się spakować.
Postanowiliśmy pójść najdłuższą zaproponowaną i chyba ulubioną przez Daniela trasą. Uzupełniliśmy zakupy
i opuściliśmy miasto, łapiąc w okolicach Karczmy pod Kluką żółty szlak. Przeszliśmy pod mostem kolejowym,
po drugiej stronie trafiliśmy na skomplikowane skrzyżowanie polnych dróg - zgodnie ze wskazówkami
z odprawy wybraliśmy odnogę koło brzozy. Minęliśmy jakieś stawy, wieś Niewierowo i weszliśmy w las.
Koło godziny 10-tej doszliśmy do tak barwnie opisywanego na odprawie przez Daniela zakola Słupi.
Zrobiliśmy przerwę, kolejna fala deszczu nas złapała pod koniec drugiego śniadania, kończyliśmy je w pelerynach.
Przed Bydlinem szlak zmienił przebieg, w wersji z mapy i odprawy należało dojść do mostu drogowego,
ale chyba w międzyczasie naprawiono kładkę, przeszliśmy nią nad Słupią.
W Bydlinie na mapie zaznaczony był Gościniec do którego skręciliśmy, z nadzieją, że zjemy coś tam na ciepło
i napijemy się piwka. Nie dosyć, że knajpę dopiero przygotowywano do przyjęcia gości i dostępne były jedynie
napoje, to cena piwa była jak na warszawskiej Starówce. W ten sposób dołożyliśmy sobie dwa zbędne kilometry.
Wróciliśmy na szlak, który doprowadził nas do Doliny Charlotty, niestety w strugach deszczu nie miała
tyle uroku, co na widzianych wcześniej zdjęciach, więc tylko przemknęliśmy przez ten zakątek.
Doszliśmy do Charnowa, deszcz nie odpuszczał.
We wsi znajdował kościółek, a naprzeciw sklep i biblioteka z dachem z dużym okapem, pod którym stała ławka.
Uzupełniliśmy zakupy i od razu zrobiliśmy przerwę na posiłek.
W międzyczasie dogoniły nas dzieciaki z Lubska, które też skorzystały ze sklepu.
Idąc dalej asfaltem w Wodnicy doszliśmy do kładki nad rzeką i dalej do malowniczego rezerwatu "Buczyna nad Słupią".
Żałowaliśmy, że tego dnia nie było pogody, miejsce było przepiękne.
Za rezerwatem zeszliśmy ze szlaku,
przeszliśmy przez tory, ruchliwą szosę do Ustki i kierowaliśmy się w stronę Zapadłego.
Po drodze w Przewłoce zrobiliśmy duże zakupy, ponieważ na miejscu noclegowym miało nie być sklepu.
Na pocieszenie okazało się że na ośrodku znajdował się bar piwno - chipsowy, dobre i to.
Rozbiliśmy się niestety w deszczu i na piwku czekaliśmy na odprawę. Na następny dzień zaproponowano dla leniuchów
zwiedzanie tylko Ustki lub zgodnie z planem dojście do Duninowa. Na ośrodku była możliwość obejrzenia meczu,
ale niestety byliśmy tak odmoczeni i zmęczeni, że w oczekiwaniu na półfinał, zasnęliśmy.
Po północy gasiliśmy latarkę w namiocie...
Dzień 8
13 lipca 2014 r.
Zapadłe - Duninowo - Zapadłe, wg regulaminu 18 km, na odprawie nie podano, nasza trasa ok 19 km
Nie pada, ale jest ponuro. Szkoda, że pogoda się zepsuła, gdy wreszcie doszliśmy do morza. Zjedliśmy śniadanie
i ruszyliśmy szosą w stronę Orzechowa, gdzie skręciliśmy w kierunku plaży. Idąc ścieżką przez wydmy przechodziliśmy
przez malownicze wąwozy,
które pewnie w słońcu zrobiłyby większe wrażenie.
Wyszliśmy na brzeg, morze było bardzo zimne, piasek też po upałach szybko zrobił się chłodny.
Idąc plażą około 4 km do Ustki z jednej strony mieliśmy klifowe urwiska, z drugiej wzburzone morze.
Po godzinie znaleźliśmy się przy usteckim falochronie. Zaczęliśmy zwiedzać miasto, jednak po tych kilku dniach
ciszy i spokoju to mrowie ludzi było bardzo męczące. Wędrując deptakiem doszliśmy do kościoła
pw. Najświętszego Zbawiciela, potem cofnęliśmy się do centrum szukając czegoś na drugie śniadanie, w końcu
zaliczyliśmy pierogi.
|
|
|
|
Po wyjściu z pierogarni okazało się, że właśnie zamknięto obrotową kładkę, w stronę chyba największej tutejszej
atrakcji - Bunkrów Blüchera poszliśmy okrężną drogą koło dworca PKP. "Na blachę" mieliśmy tu mieć podwójną
zniżkę. Kupiliśmy bilety na pełne, ponad dwugodzinne, zwiedzanie z przewodnikiem. Podwójna zniżka okazała się
być bardzo symboliczną: 1zł na zakup biletu + 1 zł na zakup grochówki... jej wysokość skrytykowano w obozie.
Po terenie baterii oprowadzał nas Marcin Barnowski, który bardzo ciekawie opowiadał jej historię.
Samo muzeum zlokalizowane wewnątrz było bardzo współczesne, w poszczególnych pomieszczeniach schronu
znajdowały się m.in. projektory i ekrany multimedialne. Dzięki panu Marcinowi nie żałujemy tych dwóch godzin
tu spędzonych.
|
|
|
|
W międzyczasie zaczęło się rozpogadzać. Po zwiedzaniu okazało się, że czas bardzo nam się skurczył,
czym prędzej skierowaliśmy się do Duninowa. We wsi najpierw wdepnęliśmy do sklepiku,
potem obejrzeliśmy kościółek pw. Matki Boskiej Częstochowskiej oraz kamienny pomnik w formie steli,
poświęcony mieszkańcom wsi poległym w I wojnie światowej. Do Ustki poszliśmy najpierw polnymi drogami
i drogą z płyt JOMB pośród łąk. Dalej szosą w lesie wzdłuż dawnych jednostek wojskowych doszliśmy do miasta.
Spacer nam dobrze zrobił,
odpoczęliśmy od zgiełku kurortu. W Ustce zjedliśmy obiad, zrobiliśmy drobne zakupy,
później obowiązkowo potarliśmy lewą pierś syrenki - podobno spełnia ona wtedy półtora życzenia.
W końcu zrobiło się późno,
szybkim marszem ruszyliśmy czerwonym szlakiem na odprawę.
Jak się okazało dzisiejsze słońce było tylko na zachętę, po drodze zaliczyliśmy niezłą ulewę.
Na bazę wpadliśmy 5 minut przed odprawą. Pozostało nam już tylko oczekiwanie na mecz.
O 22:00 świetlica była pełna i podzielona na zwolenników Niemiec i Argentyny, jak wszystkim wiadomo
po dogrywce wygrali ci pierwsi.
Dzień 9
14 lipca 2014 r.
Zapadłe - Rowy, wg regulaminu 16 km, na odprawie 14 km i tyle było.
Znowu padało, zwijaliśmy się na mokro, ze względu na warunki atmosferyczne poszliśmy wczorajszą
drogą do Orzechowa, gdzie weszliśmy na czerwony szlak do Poddąbia. Początkowo zalesione wydmy były tak strome,
że sprawiały wrażenie podgórskich okolic, na jedną z nich wdrapywaliśmy się prawie "na czworaka".
W dalszej części trasa prowadziła wysokim klifem, raz po raz zbliżając się do jego krawędzi,
z którego z góry obserwowaliśmy OWRP-owiczów mimo niesprzyjającej aury maszerujących plażą.
Na wywróconym drzewie odpoczęliśmy chwilę podobnie jak kilkoro innych turystów z naszej trasy.
Kawałek dalej przeszliśmy przez głęboki wąwóz i szlak zaczął się oddalać od morza, w końcu wylądowaliśmy
w miniaturowym kurorcie - Poddąbiu. Zrobiliśmy tu przerwę na lunch, była zupa rybna.
Później poszliśmy plażą wypatrując mających znajdować się przy brzegu wraków. Trafiliśmy tylko na jakieś wystające
z piasku żeliwne koło, prawdopodobnie element zasypanej tu pogłębiarki.
W Rowach nocleg zlokalizowany był w ośrodku wypoczynkowym Energetyk. Pierwotnie miał być w innym miejscu,
ale właściciel w ostatniej chwili się wycofał i Bąbelki musiały szybko coś znaleźć.
Doszliśmy tam w deszczu, namiot rozbijaliśmy w przerwie między opadami.
Na poprzedniej odprawie zapowiadano, że będzie mało miejsca, ale energiczny Kapitan z ośrodka zarządził
rozlokowaniem i wszyscy jakoś się rozbili.
Ruszyliśmy zwiedzać wczasowisko położone w sosnowym lesie. W centrum był tłok,
brak pogody spowodował, że urlopowicze snuli się uliczkami próbując zabić czas. Na obiad wybraliśmy knajpkę,
gdzie już część naszych się stołowała, wybraliśmy oczywiście rybę. Obeszliśmy miejscowość, zachodząc
do neoromańskiego kościółka pw. Apostołów Piotra i Pawła i do portu. Chcieliśmy nawet poszukać dawnego
wzgórza cmentarnego, na którym oprócz mieszkańców chowani byli także polegli marynarze ze statków rozbitych
w okolicach Rowów, pośród których byli nawet Arabowie, ale okazało się że ten cmentarz już nie istnieje.
Wróciliśmy na odprawę, na której zakomunikowano, że mamy już komplet - przyjechali wszyscy uczestnicy naszej trasy.
Zapowiedziano także niespodziankę w Smołdzińskim Lesie: na kolację będziemy mieli pieczonego dzika.
Wieczorem zaczęło się przejaśniać, poszliśmy więc na nasz pierwszy w tym roku zachód słońca nad morzem.
Po powrocie posłuchaliśmy śpiewów i gry na gitarze najpierw w wykonaniu Lubska,
później Cezarego Jawoszka z Radomia...
Dzień 10
15 lipca 2014 r.
Rowy - Smołdziński Las, wg regulaminu 23 km, na odprawie 29 km i tyle było.
Rano na zachętę pojawiło się czyste niebo. Niestety, zdążyliśmy się tylko spakować i zjeść śniadanie
na ławce naprzeciw sklepu, gdy znowu się zachmurzyło. Na trasę wyszliśmy prawdopodobnie jako pierwsi,
minęliśmy port i kwadrans po 8-mej stanęliśmy przy wejściu do SPN. Miała tu być dostępna ozdobna pieczątka,
niestety byliśmy zbyt wcześnie i kasa była zamknięta. Jak się później okazało w kasie pojawił się
ktoś dopiero po interwencji OWRP-owiczów około godziny 9:30.
Ruszyliśmy dalej szybkim marszem, pierwszy przystanek zrobiliśmy na platformie widokowej na jezioro Gardno,
szkoda że było pochmurno. Jako prawdopodobnie jedni z niewielu zdecydowaliśmy dołożyć sobie kilometrów
i skręcić nad polecane przez Daniela jezioro Długie Małe. Malowniczo położone przypominało suwalskie suchary,
brak słońca, nie pozwolił nam zrobić ładnych zdjęć i poczuć klimatu tego miejsca. Nasz marsz szybkim tempem
podsumowali turyści rowerowi, twierdząc, że mamy kondycję.
Wróciliśmy na nasz szlak, gdzie w punkcie odpoczynkowym spotkaliśmy sporo OWRP-owiczów,
którzy kombinowali
jak tu... na skróty pójść na metę. Nieco dalej doszliśmy do przepompowni i dużego kanału melioracyjnego.
Na mapie zaznaczono odchodzącą w tym miejscu ścieżkę przyrodniczą prowadzącą do wieży widokowej nad jeziorem Gardno.
Szczęśliwie dla nas skarpy kanału obkaszał pracownik SPN, który uprzedził nas, że wieża jest nieczynna,
a dalszy przebieg ścieżki zarośnięty nie do przejścia. Drogą z płyt JOMB zmierzaliśmy do Gardny Wielkiej,
mając przed i za sobą pojedynczych turystów. Na skraju wsi skręciliśmy do ukrytego w trzcinach głazu
narzutowego Diabelskiego Kamienia, na którym zaskoczyliśmy kota, czyżby diabeł w kociej skórze?
Utonęły 22 harcerki. Reportaż o tragedii sprzed lat
Piotr Szyliński 23.07.2010
Po 62 latach relacje świadków są niepełne, a niektóre wręcz sprzeczne. Na przykład, jak długo dzieci walczyły o życie, jaka była pogoda (słoneczna, pochmurna?). Z dokumentów został tylko raport starosty i trochę pism urzędowych.
Chciały zobaczyć morze
Na obóz letni do Gardny Wielkiej (wówczas w województwie szczecińskim) przyjechała 15. Łódzka Drużyna Harcerska, nazywana małą piętnastką. Składała się z uczennic Szkoły Powszechnej nr 161 w Łodzi. W okolicy rozbiły się także inne obozy harcerskie.
O wycieczce harcerki dowiedziały się dzień wcześniej podczas ogniska. Tematem ogniska była legenda o Wandzie, która nie chciała Niemca i utopiła się. - Dlatego potem matki wypominały, że była to przepowiednia nadchodzącego nieszczęścia - opowiadała Zofia Jackowska, jedna z ocalałych harcerek.
W niedzielę wstały o godz. 6 rano, niewyspane i zmęczone. Miały wypłynąć o godz. 10. Okazało się, że łodzie nie były jeszcze gotowe. Pracowało przy nich dwóch mężczyzn: R. oraz M. - "kowal-mechanik", jak w swoim raporcie do Ministerstwa Ziem Odzyskanych określił go ówczesny starosta powiatu słupskiego Andrzej Przybylski. I R., i M. byli przesiedleńcami, mieszkańcami Gardny od niedawna. Dziś ich imion nikt już nie pamięta.
- Ludzie przechodzili obok i mówili: "Co ty w niedzielę pracujesz, idź lepiej pomodlić się do kościoła" - przypomina sobie Michał Szajter, rybak z Gardna.
Prace przy łodziach przedłużały się, a dziewczynki czekały na brzegu. - Przewoźnik mocował do łódki motor, zwykły silnik od eshaelki - mówi Zofia Jackowska. - A my byłyśmy głodne i zmęczone długim czekaniem. Na obie łodzie wsiadły dopiero przed godz. 16. W sumie 42 osoby (dane z kilku źródeł różnią się, starosta Przybylski wspomina np. o 45). - 37 harcerek, ich opiekunka, miejscowa gosposia Rózia, przewoźnik R., mechanik M. oraz żona przewoźnika (lub mechanika - tu relacje również są sprzeczne). Obie łodzie mogły zabrać dwadzieścia parę osób, ale nie ponad 40.
Janina Pawluk, kierowniczka domu kultury w Gardnie, historię zna od swoich rodziców, jej rodzina mieszka we wsi od wielu pokoleń: - Łodzie z pewnością były przeciążone. Niemcy, rybacy, którzy wtedy jeszcze pracowali w gospodarstwie, mówili R.: "Nie płyń, za dużo wziąłeś". Ale on im odpowiadał, że się nie znają.
Jackowska: - To była lekkomyślność. Inna drużyna, która też miała zamiar płynąć, wróciła do obozu. Jej opiekunka Anna Dylikowa, oddana harcerstwu wychowawczyni, gdy obejrzała łodzie, powiedziała, że absolutnie nie można na tym płynąć. Nasza opiekunka jednak się zgodziła.
To były typowe rybackie łodzie. Obie są dokładnie opisane w raporcie starosty Przybylskiego. Pierwsza, motorowa, mogła pomieścić od 12 do 15 osób. Pośrodku miała kabinę z ławkami. Druga, płaskodenna, o długości siedmiu metrów, przewidziana była na sześć osób. Nie miała silnika. Jak zatem płynęła? Przyczepiona była dwumetrowym łańcuchem do łodzi z silnikiem, która ją holowała.
Po wodzie niósł się śpiew Serdeczna Matko
W ten sposób łódki przepłynęły około kilometra. Zofia Jackowska: - Łódź nie płynęła prosto. Przechylała się to na jedną, to na drugą burtę.
Barbara Wacek-Kozińska, harcerka, siedziała z innymi dziewczynkami w kabince, w środku: - Zauważyłyśmy, że pod nogami zbiera się woda.
Z raportu starosty: "Dziewczęta już w trakcie jazdy stwierdziły, że motorówka przecieka i że poziom wody w łodzi stale wzrasta".
Jackowska: - Nagle zgasł silnik, chyba się popsuł. Przewoźnik próbował coś zrobić, ale nie udało się. Na nieszczęście była dość duża fala. Łódka kolebała się.
Z raportu starosty: "Na skutek rozmowy pomiędzy przewoźnikiem a mechanikiem zdenerwowanie dziewcząt wzrosło. Obsługa rozpoczęła wylewanie wody czerpakiem, gdy jednak akcja nie dała wyniku, R. postanowił część dzieci z motorówki przerzucić do holowanej łodzi".
Wacek-Kozińska: - Wszystko zaczęło się dziać nagle. Mnie przewoźnik złapał, wyciągnął z kabiny i przerzucił do drugiej łodzi. Podobnie zrobił z kilkoma innymi dziewczynkami.
Tak przeciążona łódka nie wytrzymała dodatkowego ciężaru.
Jackowska: - Czuję, że motorówka przechyla się na moją stronę i że lecę do wody. Jeszcze pomyślałam: jak to dobrze, że nie plecami, tylko przodem. Jak to dziecko, pomyślałam sobie, że tak jest mi po prostu wygodniej. Starałam się wskoczyć do drugiej łódki, ale ta już wtedy stała wryta jednym końcem w dno, a dziobem do góry. Nie zatonęła. Wpadłam do wody.
Z raportu starosty: "Na skutek zbyt silnego przeciążenia woda przelała się przez burty i holowana łódź zatonęła. Wywołało to panikę na motorówce, co z kolei spowodowało jej przewrócenie do góry dnem. Wszyscy uczestnicy wycieczki starali się uchwycić dna motorówki, które wystawało z wody".
Zosia Jackowska wynurzyła się i dopłynęła do łódki. Jeszcze pamięta, że starała się, aby nikt jej nie pociągnął za sobą pod wodę. - Widziałam, jak inne dzieci męczą się w wodzie, walczą jak koty, idą pod wodę i ostatkiem sił wynurzają się i znowu pod wodę. Straszne to były sceny. Po prostu makabra.
Wczołgała się na wywróconą do góry dnem motorówkę. Stał tam też jeden z dwóch mężczyzn. - Czy ta łódź wytrzyma? - zapytałam go. - Nie. Niedługo pójdzie pod wodę.
Wtedy postanowiła płynąć do brzegu. W Łodzi należała do sekcji pływackiej. Przepłynięcie nawet dwóch, trzech kilometrów nie było więc dla niej trudne. Oprócz niej może jeszcze jedna z koleżanek umiała pływać. Reszta nie.
Wacek-Kozińska: - W wodzie trwała walka o życie. Kto mógł, próbował chwycić się za burtę wywróconej łodzi. Mnie się udało. Trzymałam się kurczowo i patrzyłam na to, co się dzieje wokół. Krzyki, wołanie o pomoc. Zaczęłyśmy się wspólnie modlić.
Jackowska: - Gdy zdołałam odpłynąć już kawałek, nastąpiły chyba najgorsze dla mnie chwile. Dziewczynki zaczęły odmawiać "Pod Twoją obronę", potem zaczęły śpiewać "Serdeczna Matko". I jeszcze krzyk "Mamo, ratuj!". Straszne, makabryczne, tak przejmujące.
Chwilę potem zauważyła łódź wypływającą z trzcin. Najprawdopodobniej to właśnie Witold Waszkiewicz z innymi rybakami płynął na pomoc. Rybacy podali jej wiosło i wciągnęli do środka.
Gdyby umieli reanimować
- Nie wróciliśmy do brzegu, tylko popłynęliśmy dalej w stronę dziewczynek - mówi Zofia Jackowska. - Nie potrzebowałam pomocy. Po chwili zobaczyłam pierwszą ze swoich koleżanek Krysię Walewską. Unosiła się na wodzie z zanurzoną twarzą.
Rybacy wciągnęli ją na łódź. - Jak to dziecko, próbowałam instynktownie ją ożywić, ruszałam jej rękami, wydawało mi się, że to coś pomoże.
- Wyłowiliśmy jeszcze chyba dwie dziewczynki, nie pamiętam, czy żywe - przyznaje Waszkiewicz. - Potem wróciliśmy na brzeg.
Tymczasem do tonących płynęli już inni rybacy. I Niemcy, i Polacy, kto mógł brał łódź z brzegu i płynął. Michał Szajter też płynął. Próbował dostać się do zanurzonej w wodzie kabiny motorówki. - W końcu nam się udało. Ze środka wyciągnęliśmy dwie dziewczynki siedmio-, może ośmioletnie.
- To były bratanice opiekunki drużyny Eugenii Leszewskiej - wyjaśnia Hanna Miecznikowska, która w tym czasie była na obozie harcerskim w Sieciach niedaleko Gardna. - Z późniejszych opowiadań wiem, że Leszewska próbowała sama ratować te dzieciaczki. Nurkowała, żeby je wyciągnąć. Nie dała rady. I sama utonęła. Niektórzy mówili, że z rozpaczy nie chciała już żyć.
- Żebyśmy chociaż co nieco wiedzieli o pierwszej pomocy, to może udałoby się więcej dzieci uratować, ale nie mieliśmy o tym pojęcia - przyznaje Szajter. - Ludzie na brzegu robili to, co wydawało im się słuszne. Brali dziewczynki w koce i kołysali, jakby to miało im jakoś pomóc - dodaje Waszkiewicz. - No, ale przecież tak się nie wyrzuci wody z płuc.
Dość szybko wyłowiono wszystkie przytomne dzieci. Znacznie dłużej szukano ciał potopionych. Przy użyciu bosaków do późnego wieczora rybacy penetrowali jezioro. Nie było to szczególnie trudne - w najgłębszym miejscu Gardno ma 2,6 m głębokości. Ale to bardzo zdradliwe jezioro. Przede wszystkim bardzo rozległe, otwarte i mierzejowe. Na jego powierzchni tworzy się wysoka fala, a na dnie zalega gruba warstwa mułu, która sprawia, że nie sposób się od niego odbić.
Nie mogłam ich rozpoznać
Gdy na wodzie trwała jeszcze akcja, Zosia Jackowska dobiła z rybakami do brzegu. Zobaczyła tłum ludzi, ale nikt się specjalnie nią, zdrową, nie zainteresował. Zdjęła mokry mundurek i tak stała w stroju kąpielowym. - Wymyśliłam, że pobiegnę do obozu harcerek z Lublina, niedaleko, przez łąki, na przełaj. Biegnę i nagle czuję, jakby ta łąka pod moimi nogami się zapadała, falowała. To były bagna. I znowu strach. "O Jezu" - pomyślałam. - "To dopiero co się uratowałam, żeby teraz się utopić w bagnach!".
Dotarła do obozu, powiedziała, co się stało. Nad jezioro wróciła inną drogą. Obraz był wstrząsający. - Ujrzałam stos nieżywych dziewczynek. Ludzie próbowali jeszcze je ratować. Chodziłam między tymi ciałami i patrzyłam, która koleżanka zginęła. Ale twarze miały tak spuchnięte, że nie mogłam ich poznać. Czasami pomagał mi jakiś szczegół, np. jedną odnalazłam, bo miała takie bardzo czarne brwi.
Obok leżały na stercie rzucone mundurki dziewczynek. - Jeszcze przez wiele miesięcy czułam smród tych mokrych ubłoconych mułem ubrań - opowiada. - Wśród nich odnalazła swój mundurek. I całe szczęście, bo w kieszonce miałam książeczkę harcerską. Gdyby to poszło do ewidencji, moi rodzice otrzymaliby wiadomość, że nie żyję.
Wtedy też zrobiła coś, co do dziś wywołuje w niej dreszcz. - Straciłam gdzieś swoje obuwie, na nogach nic nie miałam. Z tego stosu wyjęłam sandały pani Leszewskiej i zmusiłam się, żeby je założyć. Pomyślałam: "Boże, no muszę je włożyć, bo nie mam w czym chodzić".
Ktoś z miejscowych powiedział jej, że reszta dzieci, które przeżyły, są w gospodzie. - Ludzie z tej wsi byli bardzo życzliwi i wstrząśnięci wypadkiem - mówi Jackowska. - Nieprawdą są plotki, że niechętnie nam pomagali, a nawet, że to autochtoni chcieli potopić polskie dzieci. To kompletna bzdura.
Czym sobie zasłużyłam, że żyjesz?
Wszystkie uratowane dzieci zaprowadzono do sali gimnastycznej, gdzie miały, czuwając, spędzić noc. Kilka z nich jeszcze ciężko oddychało. Co chwilę przychodził do nich lekarz, który zdążył już przyjechać ze Słupska, albo harcerki z innych obozów i nie pozwalały im zasnąć. Cały czas miały być przytomne i świadome.
- Przerażone rozmawiałyśmy o tym, kto zginął. Pytałyśmy siebie: a ta? Zginęła. A ta? Też - mówi Jackowska.
Wtedy dowiedziała się, że utonęła jej bliska przyjaciółka Joasia Skwarczyńska, córka prof. Stefanii Skwarczyńskiej, znanego historyka i teoretyka literatury.
W sumie utonęły 22 dziewczynki w wieku od siedmiu do 16 lat i trzy kobiety. Z całej wyprawy ocalało 17 osób.
Decyzją starosty Andrzeja Przybylskiego, który przyjechał do Gardna i kierował do końca akcją ratunkową, wszystkie harcerki przeniesiono z Gardna do pobliskich Sieci. Tam miały czekać na swoje rodziny.
Powitania były dramatyczne. Zszokowane matki różnie reagowały.
- Gdy przyjechała moja mama, rzuciłam się do niej, krzycząc: "Mamo! mamo!" - opowiada Jackowska. - Ale mama odsunęła mnie, spojrzała wzruszona i powiedziała: "Słuchaj, nie wiem, czym sobie zasłużyłam, że ty żyjesz". Basia [Wacek-Kozińska - przyp. red.] opowiadała to samo.
Przyjechali też prezydent Łodzi i partyjni oficjele, a niedługo potem komisja za komisją do zbadania okoliczności wypadku. Dwa dni po tragedii przysłany z Łodzi autobus zabrał trumny z ciałami dzieci.
Poszła plotka: te trumny są puste!
Pogrzeb odbył się 22 lipca w Łodzi. - To była prawdziwa manifestacja - wspomina Hanna Miecznikowska. Gazety pisały o 25 tys. ludzi. "Polski Kurier Ilustrowany" z 25 lipca 1948 r. informował: "Na cmentarz przybyły tłumy mieszkańców, by oddać hołd ofiarom tragicznego wypadku. Przybyli też przedstawiciele władz i partii politycznych oraz pogrążone w żałobie rodziny. Wśród głębokiej ciszy rozpoczęły się żałobne uroczystości. Białe, proste trumny spoczęły na ramionach harcerzy, którzy przenieśli je do miejsca, gdzie wykopano wspólną mogiłę. (...) Po odprawieniu egzekwii żałobnych przez ks. bp. Tomczaka w asyście 40 księży, przy dźwiękach marsza żałobnego opuszczano trumny do wspólnej mogiły".
Jednak przebieg uroczystości był bardziej dramatyczny.
- Widziałam matkę, która z rozpaczy biła głową w krzyż - opowiada Miecznikowska. - Widziałam matki, które mdlały.
- Słyszałam, że jedna kobieta, której córka przeżyła, przez cały cmentarz szła na kolanach, dziękując Bogu za jej ocalenie - mówi Janina Michta z Gardna, która również miała popłynąć z harcerkami. - Na szczęście mama się nie zgodziła.
- Nie wiadomo skąd i jak nagle wśród ludzi rozeszła się plotka, że trumny są puste, że nie wydobyto wszystkich ciał - mówi Miecznikowska. - Tłum zaczął napierać w stronę trumien. Razem z innymi harcerzami stworzyliśmy wokół nich kordon. Matki chowanych dzieci chciały rzucić się do wykopanej mogiły. Aby uspokoić ludzi i rozwiać wątpliwości rodzin otwarto trumny. Nie widziałam, ale słyszałam, że wszystkie dziewczynki ubrane były w białe koszulki.
Pogrzeb odbył się na koszt chorągwi łódzkiej. Kwaterę pod wspólną mogiłę nieodpłatnie przekazała łódzka kuria.
Na cmentarzu przy ul. Ogrodowej spoczęło 17 harcerek. Dziś każda z nich ma osobny pomnik, na którym znajduje się imię i nazwisko, daty urodzin i śmierci, zdjęcie w mundurku harcerskim i krzyż harcerski. Trzy harcerki oraz opiekunka i jej dwie bratanice na życzenie ich rodzin pochowane zostały na innych łódzkich cmentarzach.
Ani Zofia Jackowska, ani Barbara Wacek-Kozińska nie brały udziału w uroczystościach. - Chyba celowo nas nie zabrano. Mogłoby to wywołać w nas zbyt duży szok - tłumaczy Jackowska. - Potem byłam tylko na nabożeństwach żałobnych, których wiele odprawiano w kościołach. Po raz pierwszy wtedy zobaczyłam, jak kobieta, dziękując za ocalenie dziecka, całe nabożeństwo krzyżem przeleżała na posadzce.
Dzień w dzień śniła mi się topiel
W tym czasie w chorągwi łódzkiej zarządzono pełną mobilizację. - Pełniliśmy na zmiany 24-godzinne dyżury przy telefonie - opowiada Miecznikowska. - Dzwonili do nas harcerze łódzcy z obozów z całej Polski. Dzwonili z informacją dla rodziców: jestem zdrowy, nic mi nie jest. To była masa, masa telefonów. Każdy telefon zapisywaliśmy, a wiadomość przekazywaliśmy rodzinie.
Na znak żałoby naczelnictwo ZHP zarządza okrycie krepą krzyży harcerskich przez wszystkie harcerki i harcerzy do dnia 31 lipca.
Pomoc, jakiej udzieliły w pogrzebie chorągiew i kuria łódzka, była właściwie jedyną, jaką otrzymały rodziny ofiar. A państwo? "Głos Szczeciński" z dnia 22 lipca donosił: "Premier Józef Cyrankiewicz zarządził wysłanie Komisji Międzyministerialnej złożonej z przedstawicieli Ministerstw: Administracji Publicznej, Bezpieczeństwa i Oświaty, w celu zbadania okoliczności wypadku, pociągnięcia winnych do odpowiedzialności oraz wydania zarządzeń zapobiegających na przyszłość tragicznym wypadkom tego rodzaju".
- Ze strony władz nie było żadnego gestu w naszą stronę - przyznają zgodnie rodziny ofiar i ocalone harcerki. - Wtedy nikt się tak bardzo nie przejmował nami. To były inne czasy - potwierdza Jackowska. Niedługo potem wyjechała z rodzicami nad morze do Jastarni. - Dzień w dzień śniła mi się topiel.
A przewoźnik uciekł na Zachód
Jeśli wierzyć doniesieniom prasowym z tamtego okresu, po wypadku prowadzone było intensywne śledztwo. Czym się skończyło? Nie znalazłem jasnej odpowiedzi. Akta sądowe i prokuratorskie, jeśli się zachowały, zalegają być może w którymś z archiwów w Polsce. Jedno jest pewne: nie ma ich ani w archiwum sądu i prokuratury w Słupsku, ani w archiwach państwowych Słupska, Koszalina i Szczecina. Nie można wykluczyć, że zostały już zniszczone. Od czasu tragedii minęło bowiem ponad 50 lat. Pewne jest też, że zaraz po wypadku wyjaśnienia przed prokuratorem, a może tylko milicją, składała Zofia Jackowska. Wyjaśnienia składała też Barbara Wacek-Kozińska, ale już rybacy Waszkiewicz i Szajter zapewniają, że nikomu nie musieli przedstawiać przebiegu wydarzeń.
Dalsze losy przewoźnika R. i mechanika M. są bardzo mgliste.
- Słyszałam z opowiadań, że przewoźnik uciekł jeszcze przed sprawą - przypomina sobie Wacek-Kozińska. - Był chyba też wydany wyrok, bodajże cztery i dwa lata dla tego drugiego mężczyzny i zarządcy gospodarstwa rybnego. Dokładnie jednak nie pamiętam.
- Zarządca był bodaj oskarżony o to, że nie sprawdził, czy łodzie są sprawne - mówi Maria Joanna Olszewska, siostra Joasi Skwarczyńskiej, dziś profesor biologii na Uniwersytecie Łódzkim. - Wyrok zapadł chyba w zawieszeniu. Tak naprawdę już się tak dokładnie tym nie interesowaliśmy.
O ucieczce przewoźnika opowiada Witold Waszkiewicz: - Uciekł, na pewno uciekł. W czasie transportu do aresztu w Słupsku. Transportował go i zarządcę gospodarstwa jeden milicjant. A wie pan czym? Ciągnikiem, bo nie było nic innego. R. wyskoczył w czasie jazdy i ukrył się w lesie. Potem podobno do Szwecji wyjechał.
Co się stało z M.? Nie wiadomo.
Pusta klasa
Rybacy Witold Waszkiewicz i Michał Szajter, przesiedleńcy z Wileńszczyzny (pan Witold przez Syberię, a następnie z I Armią Wojska Polskiego dotarł aż nad Łabę), do dziś mieszkają w Gardnie. A ocalone harcerki? Zarówno Zofia Jackowska, jak i Barbara Wacek-Kozińska niedługo po tragedii zerwały z harcerstwem, gdy zdecydowanie wkroczyła w nie polityka. Obie skończyły geografię, pani Zofia także klimatologię. Przez 30 lat pracowała w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Warszawie. Pani Barbara uczyła w łódzkich szkołach średnich geografii (do dziś jeszcze ma zajęcia w jednej z wieczorowych szkół).
- Po wypadku właściwie nie utrzymywałyśmy wszystkie ścisłych kontaktów - mówi Jackowska. - Natomiast gdy jestem w Łodzi, zawsze idę na cmentarz odwiedzić groby harcerek.
O tragedii pamiętają też łódzcy harcerze. Od 1989 r. 46. Łódzka Drużyna Harcerek "Knieje" nosi imię Joanny Skwarczyńskiej "Szarotki". - To była niezwykle zdolna, inteligentna, bardzo ładna dziewczynka - mówi o przyjaciółce z dzieciństwa Jackowska. - Jeszcze we Lwowie grała w teatrze u Schillera, potem z Mirą Zimińską w "Weselu" grała Isię.
W 1982 r. wydane też zostały wspomnienia o Joannie Skwarczyńskiej pod red. bp. Bohdana Bejzego.
W Gardnie Wielkiej przy kościele znajduje się symboliczna mogiła upamiętniająca wydarzenia z 18 lipca 1948 r. - A wie pan, kiedy sobie uświadomiłam, co się tak naprawdę wydarzyło? - pyta na koniec Zofia Jackowska. - Kiedy po wakacjach przyszłam do szkoły i zastałam prawie pustą klasę.
W 2003 r. w 55. rocznicę tragedii Szkoła Podstawowa w Gardnie Wielkiej otrzymała imię Joanny Skwarczyńskiej, jednej z harcerek, która utonęła w 1948 r. Joanna Skwarczyńska jest najmłodszą patronką szkoły w Polsce. Odsłonięto też tablicę upamiętniającą 23 łódzkie harcerki i osoby z Gardny Wielkiej, który zginęły w tej tragedii. W uroczystości nadania imienia uczestniczyli uczniowie i pracownicy szkoły, mieszkańcy Gardny Wielkiej oraz harcerze i harcerze seniorzy z Łodzi.
Współpraca Wojciech Sibilski
Cały tekst:
http://lodz.wyborcza.pl/lodz/1,35136,8170501,Utonely_22_harcerki__Reportaz_o_tragedii_sprzed_lat.html
Aktualność: 2018-06-21
|
|
|
|
|
|
W centrum wsi znajduje się kościół pw. Nawiedzenia NMP, tuż obok -
pomnik upamiętniający tragiczne wydarzenie związane z Łodzią. W niedzielę 18 lipca 1948 roku
37 dziewczynek z 15. Łódzkiej Drużyny Harcerskiej i pięcioro
dorosłych wypłynęło dwiema łodziami na jezioro Gardno. Zamierzali dopłynąć do oddalonych o osiem kilometrów
Rowów by zobaczyć Bałtyk. Niestety pogoda się załamała, przepełnione łodzie się przewróciły,
w wyniku czego zginęły 22 harcerki oraz 3 kobiety. Przejmująca historia...
Drzwi do kościoła, ale tylko do kraty oddzielającej kruchtę od nawy, otworzył nam prawdopodobnie kościelny,
opowiadał, że jego matka miała wtedy płynąć z harcerkami.
W "Oberży Pod Diabelskim Kamieniem" zatrzymaliśmy się na piwku.
|
|
|
|
|
|
Kolejnym punktem naszej wycieczki była góra Rowokół. Ruszyliśmy mijając kilkoro naszych turystów.
Najpierw przez pola, później weszliśmy w las, żeby na końcu, schodami dojść do wieży.
Wejście było płatne, my mieliśmy zniżkę "na blachę". Widok z wieży niesamowity,
tym bardziej, że już od jakiegoś czasu towarzyszyło nam słońce.
Z Rowokołu schodziliśmy najpierw niebieskim szlakiem koło grodziska, przy cmentarzu znajdującym się u podnóża góry
(w górnej części widoczne były stare niemieckie nagrobki) skręciliśmy bez szlaku w kierunku
Smołdzina.
|
|
|
|
W centrum miejscowości minęliśmy pomnik upamiętniający żołnierzy Armii Radzieckiej
i podeszliśmy do kościoła pw. Trójcy Świętej wzniesionego w 1632 roku.
Dalej przechodząc koło elektrowni wodnej na Łupawie z 1935 roku udaliśmy się do Muzeum Przyrodniczego SPN,
tu również mieliśmy zniżkę. Podczas zwiedzania spotkaliśmy wielu turystów, przyjechało także
kierownictwo rajdu. Za namową Daniela obiad zjedliśmy w tutejszym "Gościńcu u Bernackich",
było naprawdę smacznie. Potem zrobiliśmy częściowe zakupy (na miejscu miał być problem z prowiantem)
i poszliśmy asfaltem do Smołdzińskiego Lasu. Po porannych chmurach nie było już śladu,
upał dawał się we znaki. We wsi okazało się, jest tu dobrze zaopatrzony sklep i bar a la stołówka,
tyle że 2 km od naszego pola namiotowego. Ugasiliśmy pragnienie, uzupełniliśmy zakupy
i poszliśmy na bazę.
Na polu namiotowym był bar z piwem puszkowym i daniami "na szybko".
O dziwo było mało miejsca na rozbicie namiotu, początkowo rozstawiliśmy go na brudnym piachu.
Na szczęście okazało się, że jest możliwość przeniesienia się w bardziej zielone miejsce,
wspólnie z Anią i Wojtkiem przenieśliśmy namiot i wszystkie bambetle. Ze względu na podawanego
pieczonego dzika, odprawę zwołano dzisiaj 15 minut wcześniej.
Porcji starczyło dla wszystkich, chętni dostali dokładkę a smakosze mogli jeszcze poobgryzać kości.
Wieczorem była gitara, śpiew i ognisko.
Dzień 11
16 lipca 2014 r.
Smołdziński Las - Kluki - Smołdziński Las, wg regulaminu 19 km, na odprawie 19 km, nasza trasa ok. 20 km.
Pośród wielu zalet podwójny nocleg ma także tę, że nie trzeba się szybko zrywać, żeby zwinąć sprzęt.
Niestety o świcie głośnym klangorem dały o sobie znać żurawie pasące się na łące. Przewracaliśmy się
w namiocie do jakiejś "przyzwoitej" godziny, wstaliśmy i przeszliśmy wspomniane wcześniej 2 km do sklepu.
Przed sklepem były ławeczki, zjedliśmy śniadanie wygrzewając się w porannym słońcu.
Potem wyruszyliśmy 6-kilometrową szosą w stronę Kluk.
Trochę dłużyło się to klepanie asfaltu. Na skraju miejscowości zobaczyliśmy stary słowiński cmentarz z XVIII w.,
na nim chyba większość to żeliwne krzyże na mogiłach, tylko na centralnym wzgórzu kamienny obelisk poświęcony
poległym w I wojnie światowej żołnierzom-mieszkańcom Kluk.
W skansenie, a właściwie w Muzeum Wsi Słowińskiej, kasa muzeum była jeszcze zamknięta.
Postanowiliśmy wykorzystać czas do otwarcia udając się na wieżę i pomost widokowy, skąd podziwialiśmy
panoramę na jezioro Łebsko, a w oddali ruchome wydmy.
Wróciliśmy do skansenu,
po drodze sprawdzając na przystanku
rozkład jazdy PKS, nie bardzo mieliśmy ochotę na drogę powrotną asfaltem w ten upał. Czasu było mało,
ale kilka lat wcześniej zwiedziliśmy skansen dość dokładnie. Okazało się, że zaszło sporo zmian oczywiście
na plus: skansen jest multimedialny, a zarazem tradycyjny, chyba najciekawsza jest prezentacja zawodów
i życia domowego przez statystów. Spróbowaliśmy domowego ciasta, nawet udało nam się wydłubać kawałek klumpy.
I na autobus zdążyliśmy.
Z przystanku w Smołdzińskim Lesie wróciliśmy do sklepu zrobić zakupy na następny dzień, zapasy miały nam
wystarczyć aż do Łeby. Potem zdecydowaliśmy się pójść na latarnię morską w Czołpinie, żeby jutro pójść inną
trasą przez Wydmę Czołpińską. Zostawiliśmy część rzeczy w namiocie i udaliśmy się w stronę morza.
Minęliśmy tzw. "Dom Latarnika"
i zaczęliśmy wspinać się niekończącymi się schodami na wysoką wydmę,
na szczycie której znajdował się cel naszej wędrówki. Latarnię o wysokości 25,2 m wybudowano w 1875 roku,
z jej wierzchołka rozpościerał się widok na wydmy i morze, a z drugiej strony na Rowokół,
na szczęście było pogodnie.
Z latarni zeszliśmy na plażę, posiedzieliśmy trochę nad morzem. W końcu zgłodnieliśmy, poszliśmy na obiad
do "Czerwonej Szopy" - dawnej bazy ratowników morskich, dziś knajpki z rybką i fajnym klimatem.
Ludzi było sporo, ale nie czekaliśmy zbyt długo. Wróciliśmy na bazę.
Na odprawie dowiedzieliśmy się, że zgodnie z Zezwoleniem nr 146/2014 "na blachę"
mamy zniżkę na wejście do Słowińskiego Parku Narodowego - 3 zł zamiast 6 zł,
dzieci i studenci za darmo. Wieczorem po odprawie zorganizowano krótki konkurs na temat Słowińskiego Parku
Narodowego. A potem tradycyjnie ognisko i śpiew w wykonaniu Cezarego Jawoszka. Kolejny dzień za nami.
Dzień 12
17 lipca 2014 r.
Smołdziński Las - Łeba, wg regulaminu 28 km, na odprawie 27 km i tyle było.
Dzisiejszy dzień był pod znakiem piasku i morza. Nie mogliśmy się doczekać wspinaczki na wydmy.
Chcieliśmy wyjść jak najwcześniej rano, żeby w najgorętszej części dnia być już nad morzem.
Na bazie skorzystaliśmy ze stolików i ławek, i zjedliśmy jeszcze śniadanie.
Wyruszyliśmy najpierw jak wczoraj po południu - w kierunku latarni morskiej.
Przed "Domem Latarnika" odbiliśmy na czerwony szlak, w końcu doszliśmy do pierwszej wydmy.
Wspinaliśmy się na nią z mozołem spodziewając się, że ze szczytu zobaczymy morze, a tu... kolejna góra piachu.
I tak wydma za wydmą, mijaliśmy kolejne, a morza nie było widać. W końcu jednak nam się ukazało.
Dalej trasa wiodła kilkanaście kilometrów plażą. Droga o dziwo nam się nie dłużyła,
choć właściwie nie za bardzo jest o czym pisać. Mijaliśmy innych OWRP-owiczów,
ale były momenty gdy trzeba było dobrze wytężyć wzrok, żeby kogoś zobaczyć.
Na plaży zrobiliśmy dwie przerwy: na drugie śniadanie, a w największy upał na kąpiel.
Widzieliśmy na plaży kormorana, który na nasz widok nie odfrunął tylko wypłynął w morze.
|
|
|
|
Po ponad trzech godzinach marszu doszliśmy do ruchomych piasków, a tam mrowie ludzi.
Wśród tłumów wspięliśmy się na Łącką Górę i dosłownie przebrnęliśmy przez strefę zasypywanego piaskiem lasu.
Na parkingu założyliśmy sandały, okazało się, że na plaży mieliśmy naturalny piling i po naszych
"Czarnych stopach" nie było śladu. W Rąbce do Muzeum Wyrzutni Rakiet nie wchodziliśmy, trochę cena
i trochę tłum nas zniechęcił, a poza tym byliśmy tam już wcześniej. Na całej trasie od wydm do granicy Słowińskiego
Parku narodowego musieliśmy uważać na co chwilę śmigające melexy wożące te tłumy wczasowiczów.
|
|
Za bramą skręciliśmy jeszcze do wieży widokowej przy przystani nad jeziorem Łebsko, z której podziwialiśmy
panoramę z górującym nad horyzontem Rowokołem. Kawałek dalej podeszliśmy do starego, malowniczego cmentarza
z pozostałościami grobów oraz obeliskiem upamiętniającym miejsce pochówku Gminy Ewangelickiej.
W Łebie nocowaliśmy w Porcie Jachtowym, na szczęście z daleka od centrum.
Wprawdzie po drugiej stronie rzeki Łeby, w porcie rybackim, rozłożyło się wesołe miasteczko,
ale jakimś cudem nie było zbyt głośne i nie przeszkadzało zbyt mocno.
|
|
|
|
Po rozbiciu namiotu wyruszyliśmy zwiedzać miasto. W Łebie bywaliśmy już wcześniej, jednak ostatnio
wiele się tu zmieniło, przede wszystkim centralna ul. Kościuszki zmieniła się w deptak (Łeba ma nową obwodnicę).
Obejrzeliśmy kościół pw. Wniebowzięcia NMP z 1683 roku, obok niego pomnik upamiętniający mieszkańców poległych
w I Wojnie Światowej. Deptakiem i dalej ul. Nadmorską doszliśmy do Neptuna - wizytówki Łeby.
Potem obiad, przejście do ruin gotyckiego kościoła św. Mikołaja z XIV w. i obowiązkowo zachód słońca na plaży.
Po odprawie zrezygnowaliśmy z wyjścia "na miasto" - korzystaliśmy z baru znajdującego się na Marinie.
Dzień 13
18 lipca 2014 r.
Łeba - Obliwice, wg regulaminu 24 km, na odprawie 24 km, nasza trasa ok 30 km.
Aż wierzyć się nie chce, że to już prawie koniec... Spakowaliśmy się i pozostawiając za sobą
budzący się do życia obóz poszliśmy do centrum miasta na śniadanie.
Z Łeby szlak czerwony biegnący wałem wzdłuż kanału Chełst doprowadził nas do Nowęcina.
Najpierw zerknęliśmy na jezioro Sarbsko, pomost, który pamiętaliśmy z poprzednich wizyt uległ biodegradacji.
Później podeszliśmy do wzniesionego w XV wieku przez Mikołaja Wejhera zamku, przekształconego w XIX wieku w pałacyk,
obecnie znajduje się w nim hotel. Obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz, tu także nastąpiły zmiany - częściowo zasypano
fosę, wg nas zameczek na tym stracił ze swojego uroku.
Powędrowaliśmy asfaltem do Szczenurza, w którym skorzystaliśmy z nowowybudowanego miejsca odpoczynkowego
przy boisku i zrobiliśmy sobie przerwę na drugie śniadanie. Za miejscowością znajduje się cmentarz poniemiecki,
cały zarośnięty, ale udało nam się go odszukać i zrobić zdjęcia. Lasami doszliśmy do Wrześcia,
tu postanowiliśmy iść inną trasą niż zaproponowana dzień wcześniej przez kierownictwo.
Skręciliśmy w asfaltową drogę do Charbrowa,
w miejscowości tej znajduje się barokowy dwór,
a po drugiej stronie ruchliwej szosy - wzniesiony w 1669 roku kościółek pw. św. Józefa.
Dalej mieliśmy "rzut beretem" do Wicka, w którym trwały przygotowania do imprezy "Zlot czarownic i czarodziejów".
W Wicku obejrzeliśmy mocno przebudowany pałac (obecnie szkoła), oraz dawny krzyżacki kamień graniczny z XIV wieku.
W końcu wróciliśmy do miejscowej knajpki, w której zjedliśmy obiad.
Na mapie wypatrzyliśmy, że za miejscowością znajduje się stary poniemiecki cmentarz, właściwie prawie na
naszej trasie, więc postanowiliśmy do niego podejść.
Po cmentarzu prawie śladu nie było, a my idąc dalej "na azymut" zostaliśmy zmuszeni kluczyć między rowami,
uprawami i krzaczorami, drogi i ścieżki zaznaczone na mapie chyba dawno przestały istnieć.
Ale dzięki temu na łąkach przyłapaliśmy dwie czaple. W końcu udało się dojść do Skarszewa.
Kolejnym przystankiem była Białogarda z grodziskiem i zlokalizowanym na jego terenie kościołem i cmentarzem.
Do miejscowości wchodziliśmy wspomnianą wcześniej ruchliwą szosą nr 214 Lębork - Łeba praktycznie bez pobocza,
kierownictwo ostrzegało nas przed tym miejscem na odprawie.
Neogotycki kościół parafialny pw. św. Jana Chrzciciela z 1890 roku był akurat w remoncie,
ale udało nam się zajrzeć do wnętrza. Z Białogardy polną drogą udaliśmy się do Ledziechowa,
w którym nad wsią góruje wieża - pozostałość zabytkowego pałacu.
Do Łebienia szliśmy asfaltową szosą wspinającą się przez wzgórze, upał dawał się we znaki.
W miejscowym sklepie uzupełniliśmy zakupy, ponieważ na mecie miało nic nie być.
Zajrzeliśmy też do neogotyckiego kościoła pw. Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski z 1882 roku.
Dalej droga wiodła lasami. Na skraju Obliwic trafiliśmy na malowniczą aleję lipową, a na jej
końcu pozostałości starego cmentarza.
Nocleg zorganizowany był na terenie Gminnego Ośrodka Kultury, na miejscu niestety nie było nic, ani prysznica,
ani szlauchu, który po upale każdemu by dał
wytchnienie.
Na dzisiaj zaplanowane było główny konkurs krajoznawczy, grupowe zdjęcie oraz parowane ziemniaczki,
a w związku z natłokiem zdarzeń i wizytą gości przewidziano wcześniejszą (o 18-tej) odprawę.
Grupowe zdjęcie robione było niestety w czasie, gdy część ludzi była jeszcze w drodze.
Potem były ziemniaczki z parownika, miejscowe gospodynie przyniosły też słodki poczęstunek.
Konkurs krajoznawczy (pisemny) przeprowadzono w świetlicy, kierownictwo pilnowało uczestników jak na ostrym
egzaminie. Około 21-szej rozpaliliśmy ognisko, do którego przyszły dzieciaki z Lubska i Włoszakowic.
Kierownictwo oraz część rajdowiczów świętowała zakończenie w świetlicy, skutecznie zagłuszając próby śpiewania
i grania przy ognisku...
Dzień 14
19 lipca 2014 r.
Obliwice - Lębork, wg regulaminu 14 km, na odprawie 14 km i tyle było.
Ostatni dzień wędrówki. Trasa krótka. Przed wyjściem z Obliwic chwila zastanowienia:
w którą drogę właściwie powinniśmy skręcić?
Pomaszerowaliśmy gruntową drogą do Wilkowa Nowowiejskiego znanego z tego, że są tu bite rekordy guinnessa, m.in.
największa cegła świata, najdłuższa hulajnoga, najdłuższa deska.
We wsi sklep niestety zamknięty, poszliśmy więc dalej do Garczegorza.
Zerknęliśmy na tutejszy kościół p.w. Św Marii Magdaleny z 1897 roku
i znaleźliśmy sklep, gdzie w końcu zaopatrzyliśmy się na śniadanie.
Następnie na trasie była Nowa Wieś Lęborska, w której weszliśmy na ruchliwą szosę nr 214 Lębork - Łeba,
we wsi znajduje się neoromański kościół pw. Niepokalanego Poczęcia NMP z 1847 roku.
Przy szumie aut weszliśmy do Lęborka, tylko przemknęliśmy przez miasto kierując się na metę.
Od godziny 12:30 w Lęborku było zaplanowane zwiedzanie z przewodnikami, miały być dwie tury,
ale z jakiegoś powodu drugiej nie zrobiono, więc zwiedzaliśmy Lębork sami.
Oczywiście poszliśmy po wcześniejszym prysznicu, który ze względu na nocleg przy centrum sportowym był zapewniony.
Najpierw zadbaliśmy o ciało, wstąpiliśmy do pizzeri znajdującej się na piętrze budynku,
skąd mieliśmy widok na deptak z tłumami... OWRP-owiczów snujących sie po mieście.
W Lęborku zobaczyliśmy kościół pw. św. Jakuba z przełomu XIV i XV wieku, Spichlerz solny i Dom młynarza,
fragmenty gotyckich murów miejskich, Zamek krzyżacki obecnie siedziba Sądu Rejonowego, w centrum miasta widoczne
były fundamenty domów odkryte przez wykopaliska archeologiczne,
a na ścianie Ratusza Miejskiego obejrzeliśmy żelazną sztabę długości pręta chełmińskiego (4,3266m).
Po powrocie ustawiliśmy się w kolejce do kolejnej atrakcji zapewnionej przez Organizatorów -
po porcję pieczonego strusia.
Uroczystość zakończenia rajdu odbyła się na hali sportowej, przez co były drobne kłopoty z nagłośnieniem.
Były występy zespołu regionalnego, wręczenie nagród (my też załapaliśmy się w konkursie
krajoznawczym na nagrodę pocieszenia), podziękowania oraz przekazanie buławy kolejnemu komandorowi.
Ze względów technicznych (centrum miasta) nie było pożegnalnego ogniska, a uroczystości niestety skończyły się
wcześnie, w zwiazku z tym jak większość postanowiliśmy wracać nocnym pociągiem w sobotę.
Ze smutkiem siedzieliśmy i czekaliśmy na godzinę odjazdu, szkoda że to już koniec...
Podsumowanie:
- pogoda, za wyjątkiem jednego dnia, dopisała;
- według orientacyjnych obliczeń przeszliśmy w sumie ok. 310 km
(nie licząc zwiedzania miejscowości znajdujących się na poszczególnych noclegach);
- naszą trasę oceniamy jako "wyrównaną", właściwie każdego dnia odwiedzaliśmy jakieś ciekawe miejsca;
- najsilniejsze wrażenia pozostawiły na nas: nocleg i okolice Krągu, Warcino, trasa ze Słupska do Ustki,
trasa wydmami i klifami między Ustką a Poddąbiem, trasa z Rowów przez Rowokół do Smołdzińskiego Lasu,
skansen w Klukach, wydmy zwłaszcza Czołpińska oraz trasa z Łeby do Obliwic;
- organizacja rajdu była perfekcyjna, to zdanie podzielali chyba wszyscy uczestnicy, podziękowania dla
"Bąbelków";
- ciekawy pomysł z poczęstunkami, zwłaszcza pieczonym dzikiem,
wątpimy czy komuś uda się powtórzyć taką akcję;
- żeby nie było za słodko - nie podobała nam się (i nie tylko nam) forma zakończenia naszej trasy
w Obliwicach, we wszystkich poprzednich rajdach wyglądało to zupełnie inaczej, kto był przy ognisku
ten wie dlaczego...
Na koniec jeszcze spostrzeżenie: nasila się maniera biegu, skracania a czasami przejeżdżania na metę
i zajmowania całych połaci "dobrych" miejsc. Tak jakby klimat OWRP to tylko "życie obozowe",
a marsz był tylko uciążliwym dodatkiem. To zaklepywanie miejsc niejednokrotnie budziło irytację tych uczciwie
chodzących. W związku z tym skracaniem i podjeżdżaniem w opinii wielu rajd nie długo straci dwa człony z nazwy:
"wysokokwalifikowany" i "pieszy"...
W galerii fotek możesz przejrzeć same zdjęcia,
w galerii panoram kilka "szerokich" ujęć,
natomiast w galerii odprawy możesz odsłuchać zebrane pliki MP3.
Aktualizacja: