LVII OWRP 2016 Roztocze 9-23 lipca 2016
Już piąty raz jedziemy na OWRP jako drużyna
"Czarne stopy", także tym razem jesteśmy zaopatrzeni w literaturę oraz mapy. Te ostatnie mieliśmy trochę podniszczone
i nieaktualne, pozostałość z wyjazdu sprzed kilku lat, na szczęście na miejscu otrzymaliśmy od Organizatorów najnowsze wydania w dobrej skali praktycznie na cały region.
O wyborze trasy nr 1 zdecydowała możliwość poznania Roztocza Wschodniego, druga część po Roztoczu Środkowym była podobna dla wszystkich tras.
Dzień 0
piątek, 8 lipca 2016 r.
Przyjazd do Tomaszowa Lubelskiego - nocleg wstępny.
Organizatorzy OWRP 2016 pierwszy dzień wędrówki zaplanowali już na sobotę. W związku ze stosunkowo dalekim i przesiadkowym dojazdem postanowiliśmy na start przyjechać w piątek samochodem.
Łódź pożegnaliśmy o 8 rano, z wolnego miejsca na tylnym siedzeniu skorzystał nasz "prawie sąsiad" Janek. Jechaliśmy długo, pod koniec na trasie mieliśmy Janów Lubelski, miejsce startu trasy nr 3.
Przejeżdżając przez centrum rozglądaliśmy się, ale OWPR-owiczów jeszcze nie było tam widać. Potem minęliśmy Zamość i przemknęliśmy przez miejsca, które mieliśmy zobaczyć dopiero za 2 tygodnie,
wtedy myśleliśmy, że to tyle czasu...
Do Tomaszowa Lubelskiego dotarliśmy o 14-tej. Przed szkołą spotkaliśmy kilka osób z naszej trasy. Byliśmy przed czasem, ale jakaś miła pani udostępniła nam korytarz,
gdzie mogliśmy zostawić bagaże. Pojechaliśmy zostawić samochód na parkingu w Zamościu. Zwiedzanie miasta zostawiliśmy na koniec rajdu, szybko złapaliśmy powrotnego busa
i dopiero wysiadając z niego w Tomaszowie poczuliśmy, że rozpoczęliśmy Rajd.
Postanowiliśmy przed obiadem obejrzeć znane nam już z wcześniejszego pobytu zabytki. Skierowaliśmy się w stronę świeżo wyremontowanej cerkwi św. Mikołaja i drewnianego kościoła
pw. Zwiastowania NMP, w którym niestety akurat odbywała się msza. Głodni poszliśmy szukać restauracji, w której przed ośmioma laty zajadaliśmy się miejscowym specjałem:
pierogami z kaszą gryczaną i twarogiem. Minęliśmy drewnianą herbaciarnię, ratusz i idąc ul. Lwowską zobaczyliśmy znajome schody. Lokal już nie był ten sam,
obecnie jest to restauracja Republika, na szczęście nadal serwują tak samo dobre jak kiedyś pierogi, na tarasie kilku OWRP-owiczów już się nimi raczyło.
Wróciliśmy do kościoła, było już po mszy. Mimo panującego tu mroku udało nam się wewnątrz zrobić kilka zdjęć. Pokręciliśmy się trochę po mieście, usiedliśmy w jedynym ogródku w rynku.
I tak powoli upływał nam czas do odprawy, a mieliśmy jeszcze rozbić namiot. Wracając zwróciliśmy uwagę na pięknie zrewitalizowany park miejski.
Oczekując na odprawę witaliśmy dojeżdżające kolejne osoby. Wreszcie wybiła dwudziesta, odprawę poprowadzili kierownicy naszej trasy:
Komandor Rajdu Janusz Kapecki oraz Robert Cymbała. Na razie było nas dwadzieściaparę osób, prawie same znajome twarze, choć nowe też się pojawiły.
Wieczorem poszliśmy jeszcze na drobne zakupy i przygotowywaliśmy się na kolejny dzień tak mocno, że... po przebudzeniu po północy poszliśmy na szybki prysznic.
Kilometraż wszystkich tras podajemy według naszych wariantów przejść.
Dzień 1
sobota, 9 lipca 2016 r.
Trasa 30 km: Tomaszów Lubelski - Sznury - Lipki - do zielonego szlaku - Rez. Piekiełko - Łaszczówka - Podsołokije - skrót do Bełżca - Pomnikowy Jałowiec w Zagórze
- Bełżec - Zatyle - Lubycza Królewska - Kniazie - Lubycza Królewska
Pada. Opóźniło to nam wyjście. Zanim się pozbieraliśmy przyjechała ciężarówka na sprzęt,
a wraz z nią "materiały startowe". Szybko przejrzeliśmy zawartość toreb,
na trasę wzięliśmy tylko to co potrzebne. Namiot zwijaliśmy na mokro. W szkole, przy której nocowaliśmy, znajdowała się pierogarnia.
Właściciele specjalnie dla nas otworzyli ją wcześniej, byśmy mogli zjeść ciepłe śniadanko. Na pewno nie żałowali, my też :) Oczywiście zjedliśmy pierogi tomaszowskie.
Po przeanalizowaniu mapy postanowiliśmy pójść inną drogą niż nam zaproponowano na odprawie. W centrum zrobiliśmy drobne zakupy i w pelerynach wyszliśmy na trasę, początkowo asfaltem.
Minęliśmy Sznury, Lipki
i doszliśmy do wzgórza pod Majdanem, skąd rozpościerał się przepiękny widok na okolicę.
Skręciliśmy na zielony szlak w stronę rezerwatu Piekiełko.
Szkoda, że pogoda nie dopisywała, bo panorama była rozległa. Rezerwat bardzo się zmienił od naszego ostatniego pobytu, wykarczowano krzaki,
dzięki czemu odsłoniły się głazy i uwidocznił się zarys wałów grodziska, wyznakowano ścieżkę ukazującą rezerwat w całej okazałości, przygotowano miejsce postojowe.
Stamtąd poszliśmy w stronę Łaszczówki, w której miał być sklep. I był, ale czynny do 9:40, a potem od 14:00, pocałowaliśmy klamkę i ruszyliśmy dalej w drogę.
Za wsią wreszcie skończył się asfalt.
W Podsołokijach zrobiliśmy przerwę na ławeczce przy wywierzysku. Potem skręciliśmy na wypatrzony na mapie skrót biegnący lasem z pominięciem Żyłki,
dzięki któremu mogliśmy dojść do pomnikowego jałowca w Zagórze koło Bełżca. Dłuższy czas szliśmy sosnowym lasem, drogą rzadko uczęszczaną nawet przez miejscowych.
Gdzieś w środku lasu stanął nam na drodze ogromny grzyb, aż żal, że nie można było go z sobą zabrać.
Po wyjściu z lasu zachwaszczoną łąką doszliśmy do DK 17 przy jakimś pomniczku na granicy Podbełżca i Bełżca. Musieliśmy przejść około 500 m tą ruchliwą szosą,
aby dość do niebieskiego szlaku.
Skręciliśmy w prawo, znaki co jakiś czas gubiły się, ale nie było problemu - znaleźliśmy jałowiec i akurat wyszło trochę słońca do zdjęcia. Idąc w stronę drewnianej cerkwi
św. Bazylego zobaczyliśmy strzałkę kierującej do pomnika Romów. Okazało się, że upamiętnia on Romów i Sinti - ofiary obozu pracy w Bełżcu (pomnik odsłonięto w 2012 roku).
Przy drewnianej cerkwi św. Bazylego spotkaliśmy Janusza, który do ostatniej chwili próbował załatwić wejście do świątyni, niestety bezskutecznie. Kilka osób od nas też już tu się kręciło.
Oglądając cerkiewkę z zewnątrz zerkaliśmy też na niebo - niby błyskało słońce, ale zbliżała się do nas czarna chmura, w oddali nawet zagrzmiało.
Obok cerkwi kościół parafialny pw. Matki Bożej Królowej Polski. Grzmi coraz bardziej.
Nie zdążyliśmy dojść do centrum, gdy zaczęło lać, a następnie sypnął grad. Schowaliśmy się pod szerokim daszkiem jakiegoś minimarketu,
który wewnątrz był już pełen uciekinierów przed deszczem. Wiedzieliśmy, że gdzieś na ul. Wąskiej, gdziekolwiek by ona nie była, jest bar.
Ruszyliśmy w ulewie przeskakując rzeki płynące asfaltem, patrzymy - znalazła się ulica której szukaliśmy i wyłonił się bar, jest nadzieja na obiad.
Okazało się, że była to pizzeria, ale żurek też można było zjeść i właśnie to zamówiliśmy, do tego piwko.
Odpoczęliśmy, trzeba dalej iść, a za oknem cały czas pada. Trudno, zarzuciliśmy peleryny i wio. Przy szosie minęliśmy jakieś pomniczki.
Na teren muzeum - niemieckiego obozu zagłady weszliśmy tylko na chwilę i dalej w drogę szlakiem niebieskim, na którym nikogo nie spotkaliśmy.
|
|
16 czerwca 1944 roku w lesie około 3 km za Bełżcem, w pobliżu wsi Zatyle, w godzinach porannych banda UPA napadła na pociąg relacji Zamość-Rawa Ruska-Lwów.
Jak podają źródła zginęło wówczas około 70 osób. Ponad 20 osób zmarło na skutek odniesionych ran.
Zabici byli pasażerami pociągu, który z 70 Polakami oraz nieznaną liczbą Ukraińców i Niemców wyjechał około godziny 7:00 ze stacji kolejowej w Bełżcu w kierunku Lubyczy Królewskiej.
Niecałe pół godziny później doszło do tragedii. Zasadzka była dokładnie przygotowała. Maszynista parowozu Ukrainiec Zachariasz Procyk ze wsi Żurawne
k. Lubyczy Królewskiej, zatrzymał pociąg w lesie. Naturalnie był w zmowie z banderowcami. Po zatrzymaniu pociągu z lasu wyszło kilkudziesięciu uzbrojonych
zbrodniarzy ukraińskich. Rozpoczęli oni legitymować pasażerów sprawdzając ich narodowość w kenkartach. Polaków oddzielano od Ukraińców.
Polskie kobiety i mężczyzn bito kolbami karabinów. Zabijano kobiety i kilkuletnie dzieci. Ciężarną Polkę przybito bagnetami do ziemi,
innej rozpruto brzuch i odrąbano dłoń. Kilkuletniej dziewczynce rozbito głowę. Ofiarom odebrano dokumenty, zegarki, pieniądze. Uratowali się tylko nieliczni.
Żródło:dziennik.artystyczny-margines/zbrodnie-upa-mord-pod-belzcem,
(strona nieaktywna, link do archiwum na Waybachmachine).
|
|
Po drodze przy torach znajdował się pomnik pasażerów - Polaków zamordowanych 16 czerwca 1944 roku przez UPA.
Dalej wzdłuż stawów i torów kolejowych poszliśmy w stronę najmłodszego miasta w Polsce - Lubyczy Królewskiej, która uzyskała prawa miejskie 01.01.2016r.
Po drodze przypomniało sobie o nas słońce.
W miasteczku na wejściu minęliśmy pizzerie, niestety nie wyglądała zachęcająco. Poszliśmy w stronę stadionu, przy którym nocowaliśmy, na przeciwko znajdowała się restauracja Xavier,
w której zjedliśmy dobry obiad. W oczekiwaniu przypatrywaliśmy się mapie i zastanawiali jak ułożyć trasę, żeby następnego dnia zobaczyć jak najwięcej.
Postanowiliśmy po obiedzie podejść jeszcze do Kniazi, w których znajdują się ruiny cerkwi, a następnego dnia bez problemu zmodyfikować marszrutę.
Nie żałowaliśmy, przy malowniczych ruinach tajemniczy cmentarz, przy którym złapała nas burza. Z duszą na ramieniu przeczekaliśmy ją pod cmentarnymi drzewami.
Po burzy, jak w przysłowiu, pojawiło się słońce, zrobiliśmy kilka zdjęć i ruszyliśmy z powrotem by zdążyć na odprawę. Skręciliśmy jeszcze w polną drogę w kierunku Dębów z nadzieją,
że zobaczymy
bunkry Linii Mołotowa (Punkt Oporu Dęby).
Niestety, nie jest to dobra pora roku na ich oglądanie, pola obsiane są zbożem. Po drodze podeszliśmy jeszcze na cmentarz w Kniaziach zerknąć na drewnianą dzwonnicę z 1754 r.,
przeniesioną z Teniatysk.
Wróciliśmy do miasta na stadion, gdzie mieszkańcy świętowali dni Lubyczy. Czyli mieliśmy dyskotekę zaplanowaną do późnych godzin nocnych.
Rozbiliśmy namiot i poszliśmy na odprawę, na której odbyła się mała uroczystość:
kolega Zdzisław świętował 40 uczestnictwo w OWRP. W prezencie otrzymał plecak, a my pamiątkę - okolicznościową odznakę.
Organizatorzy uprzedzili nas, że sklep na jutrzejszym noclegu czyli w Werchracie, jest wysoce niepewny. W związku z tym, mimo zrobionych wcześniej zakupów wróciliśmy do sklepu,
żeby uzupełnić zakupy "na pakę". Wieczorem wstąpiliśmy jeszcze do Xaviera, niestety w związku z odbywającym się tam weselem i bawiącą się młodzieżą w knajpie
panował niemiłosierny hałas, przez co szybko wróciliśmy do namiotu.
Dzień 2
niedziela, 10 lipca 2016 r.
Trasa 34 km: Lubycza Królewska - Teniatyska - schrony pętla - Mosty Małe - Hrebenne - Siedliska - Młyńska Góra (po zniknięciu szlaku powrót na niego przy pomniku leśnika)
- Mrzygłody (czerwonym do Goraja) - Monastyrz - Werchrata
Dyskoteki nocnej nie słyszeliśmy, albo później ucichła, albo byliśmy jednak zmęczeni. Wyruszyliśmy o 7:30, jeszcze w Lubyczy dołączył do nas miejscowy rowerzysta,
zagadywał nas skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy, idąc rozmawialiśmy tak jakiś czas. Potem on skręcił na grzyby, my dalej w trasę. Przed Teniatyskami na mapie gdzieś w lesie
przy drodze zaznaczony był cmentarz i cerkiew. Niestety, nie widzieliśmy jakiejś wyraźnej drogi, żeby skręcić wokół bagienka, a mając przed sobą jeszcze spory kawałek
drogi woleliśmy się nie zagłębiać.
GPS: N: 50st 19 35,46 E: 23st 33 52 47
Schron do ognia bocznego (PPK). Uzbrojony w 2 ckm (NPS-3) i 1 RKM obrony bliskiej, kopuła pancerna.
Zachowany numer inwentaryzacji OB34 oraz rów diamentowy.
Schron dwukondygnacyjny z zachowanym opancerzeniem strzelnic. W bardzo dobrym stanie zachowana polska kopuła obserwacyjna, pochodząca najprawdopodobniej
z naszych zniszczonych przez sowietów bunkrów w 1939 roku na wschodzie. Czytelne numery seryjne kopuły w odróżnieniu od numerów opancerzenia które noszą ślady czyszczenia.
Polska kopuła obserwacyjna Z.O. 1937 Nr 1017 87.
Żródło:Powolne dreptanie po Roztoczu. Rawsko Ruski Rejon Umocniony, Punkt Oporu Mosty Małe, aktualność: 2016-12-03.
|
W Teniatyskach skręciliśmy w gruntową drogę, która miała nas doprowadzić do bunkrów linii Mołotowa. W szczególności zaciekawiły nas 3 z nich, w których zamontowane były
kopuły pancerne zdemontowane z polskich schronów bojowych na Polesiu. Niestety mimo dobrego kierunku polne drogi skutecznie je omijały, bunkry znajdowały się po prostu w polu.
Wniosek na przyszłość: jechać tam wczesną wiosną albo po żniwach.
Zrobiliśmy pętlę wokół wzgórza 254,9 podziwiając panoramę z górującymi wierzchołkami Długiego i Krągłego Goraja, mieliśmy tu także bliskie spotkanie z sarenkami.
Wróciliśmy na asfalt i skierowaliśmy się w stronę Hrebennego. Po drodze minęliśmy Mosty Małe,
w których po spalonej w 1944 roku cerkwi pozostała drewniana dzwon-
nica. Za wsią zrobiliśmy przerwę na moście nad Sołokiją. Na skraju Hrebennego
zerknęliśmy na stary cmentarz z ciekawymi nagrobkami.
W końcu doszliśmy do centrum licząc na sklep w miejscowości przygranicznej. Niestety tubylec jadący rowerem powiedział, że owszem sklep tu i w Siedliskach jest, ale oba czynne od 15-tej.
Na szczęście poinformował nas, że idąc w stronę granicy jest bar, uff.
Ale najpierw poszliśmy do cerkwi św. Mikołaja, trafiliśmy na trwajacą akurat mszę w obrządku wschodnim.
Czekaliśmy około 20 minut licząc, że jednak wejdziemy do środka. Czas uciekał, w końcu zrezygnowaliśmy i zrobiliśmy tylko fotki z zewnątrz.
Zeszliśmy ze wzgórza i poszliśmy dalej w kierunku granicy do baru, gdzie zjedliśmy wczesny (było południe) obiad frytki i schabowe.
Wypoczęci i najedzeni poszliśmy w stronę Siedlisk, najpierw wzdłuż stawów, niestety po jakimś czasie czerwony szlak zniknął w łąkach, więc torami doszliśmy do asfaltu.
Przed miejscowością minął nas Janusz i nasza ciężarówka.
W Siedliskach podeszliśmy najpierw do zbudowanej nad źródłem kapliczki św. Floriana. Spod niej alejka doprowadziła nas prosto do ufundowanego przez Pawła Sapiehę
kościoła pw. MB Nieustającej Pomocy,
przed którym spotkaliśmy osoby z naszej trasy objeżdżające okoliczne miejscowości. Pod dzwonnicą konsylium miejscowych osobistości
jak ją wyremontować po pomalowaniu farbą olejną. Całe szczęście,
że nie pomalowali fragmentów skamieniałych drzew, którymi wyłożona jest część ściany. Przed kościołem
i na parkingu skamieniałe
(albo jak mówią: skrzemieniałe) drzewa, dobrze, że tam były i mogliśmy je dokładnie obejrzeć.
Później, za leśniczówką i polaną z wielkimi dębami - miejscem po dworze Sapiehów, skusiliśmy się na przejście przez rezerwat Jedlinka, w którym skamieniałe drzewa podobno występują
w naturze. Niestety nie widzieliśmy ani jednego, jedynie doszliśmy do tablic pasa granicznego. Idąc w kierunku cerkwi zajrzeliśmy na cmentarz - tu kilka grobów
wyłożonych skrzemieniałym drewnem, widać też kilka krzyży bruśnieńskich.
Doszliśmy do cerkwi pw. św. Mikołaja, również ufundowanej przez Pawła Sapiehę. Na przeciw znajduje się Muzeum Skamieniałych Drzew, ale przyszliśmy tu troszkę za późno.
Wprawdzie muzeum dziś było nieczynne, ale ktoś z dyrekcji pojawił się tu na chwilę z jakimiś gośćmi i ci, którzy akurat tu byli - skorzystali.
Odpoczęliśmy chwilkę i przechodząc przez kapliczkę św. Huberta na wodzie z wywierzyskami wyszliśmy z Siedlisk.
Najpierw szliśmy pod górę drogą rozjeżdżoną zwózką drewna, czerwony szlak pojawiał się i znikał aż w końcu zniknął definitywnie. Kontynuowaliśmy marsz, bo kawałek
dalej trafiliśmy na bardzo stare prawie niewidoczne znaki, ale tak naprawdę nie mieliśmy wyjścia, bo nie było możliwości skrętu. W końcu droga zarosła a my idąc
na azymut wyszliśmy na Górze Siedliska, w okolicach szczytu 344,0 m, do wyraźnej bardzo prostej i długiej drogi, która doprowadziła nas do szlaku przy pomniku leśnika.
Dalej już czerwonym, przez Mrzygłody Lubyckie do Gorajów, tam zamieszanie ze szlakami.
Poszliśmy kawałek żółtym do bunkra, na wysokości którego była strzałka, w którym miejscu skręcić do lasu.
Przy bunkrze pełno mrówek. Szlak żółty i niebieski doprowadziły nas do kolejnego bunkra, który był zabezpieczony kratami.
Kontynuowaliśmy wędrówkę niebies- kim, później zielonym szlakiem, którym doszliśmy do Monastyrza.
Były tu ślady po pustelni i pozostałości klasztoru, na teren którego był zakaz wstępu, ale to chyba raczej
ze względu na ukryte w gąszczu zielska zrujnowane piwnice.
Autor: Grzegorz | 12 - Grudzień - 2015
Relacja z poszukiwań bunkra Stiaha, autorstwa Alfonsa Filara:
We wrześniu 1947 roku żołnierze KBW cały czas pilnowali lasu monastyrskiego, wokół niego często były na stałe zainstalowane gniazda ciężkich karabinów maszynowych.
Dzięki informacjom od pojmanych upowców, dowiedziano się, że właśnie tam w swoim bunkrze dowódczym Belweder rezydował Stiah czyli Jarosław Staruch,
dowódca OUN na Zakierzonie. Miał być dobrze chroniony przez Ukraińską Służbę Bezpieczeństwa, w kwaterze dobrze zamaskowanej,
w specjalnie uzgadnianych miejscach spotykał się on z łącznikami, którzy roznosili meldunki do podległych mu oddziałów.
Meldunki szły też na teren ZSRR, do centrali, które przenosili przez granicę łącznicy. Łącznik, żeby być niezauważony,
przechodził przez granicę w specjalnych miejscach. By nie zostawić po sobie śladów, przymocowywał do butów i do rąk odpowiednio zmontowane kopyta dzika,
i tak na czworakach przechodził granicę. Centrala UPA była we Lwowie, łącznik posługiwał się podrobionymi dokumentami,
które otrzymywał nieopodal granicy od współpracujących upowców. Takich kurierów Stiah miał czterech, dwóch z nich zginęło jesienią 1946 roku
i potem dwóch KBW ujęło w Bruśnie Starym, to dzięki nim teraz trafiono na ślad głównego dowódcy nacjonalistów ukraińskich w Polsce.
Na podstawie zeznań jednego z łączników sporządzono plany operacyjne w lasach monastyrskich. Przeszukiwano metr po metrze każdy kawałek lasu, ale długo na nic nie trafiono.
16 września 1947 roku rozpoczęto kolejny dzień poszukiwań. Utworzono długą na 500 metrów tyralierę i przeszukiwano las.
Po jakimś czasie współpracujący z KBW łącznik, będący na miejscu dostrzegł wąski pasek nieświeżej trawy. Zaczął ją podnosić
i okazało się, że zakrywa ona ścieżkę. Szybko obstawiono wokół to miejsce i zaczęto odrzucać trawę ukrywającą dróżkę.
Po 30 metrach trafiono na jałowiec, wyrwano go bez problemów i pokazała się drewniana pokrywa. Po jej odsłonięciu ukazał się otwór w ziemi.
Postawiono nad nim żołnierza z automatem i zaczęto odrywać inne krzewy w okolicy, udało się w ten sposób natrafić na dwa kolejne wejścia.
Całą okolicę obstawiono wojskiem, 80 żołnierzy z bronią maszynową zajęło stanowiska, będąc gotowymi do strzału.
Według łącznika, jeżeli to kwatera Stiaha, to nie było tam więcej niż 10 partyzantów do ochrony, ale na pewno okolica była zaminowana.
Postanowiono wykorzystać łącznika i spróbować namówić będących w bunkrze do wyjścia, chciano ująć ich żywcem.
Łącznik podszedł do bunkra i powiedział, że ucieka przed wojskiem, które otoczyło okolicę i żeby uciec, muszą teraz wyjść.
Niestety w odpowiedzi usłyszał, że już wiedzą, że ich zdradził i nie dadzą się żywcem ująć. To potwierdziło, że mają do czynienia z bunkrem "krajowego prowidnyka".
Natychmiast sporządzono meldunek i polecono wysłać go za pośrednictwem Rzeszowa do Warszawy, że wykryto bunkier "Stiaha" krajowego prowidnyka OUN.
Postanowiono pertraktować z załogą Stiaha, wysłano do bunkra znów łącznika, ale gdy się do niego zbliżył, jeden z upowców wystawił lufę karabinu z otworu i zaczął strzelać na oślep.
Po chwili strzały ustały. Wysłano wtedy dwóch żołnierzy, by przeczołgali się do otworu i rzucili kilka rakiet dymnych, po czym mieli zakryć pokrywę.
Jeden z żołnierzy zaczął strzelać w kierunku otworu dla osłony i po chwili drugi podczołgał się szybko strzelając rakietami do środka, po czym zaciągnięto pokrywę.
Potem żołnierze podczołgali się do dwóch kolejnych otworów i tam też strzelono rakietami dymnymi, zasłaniając pokrywy. Następnie szybko wycofali się za pagórek,
gdzie przebywał major Puteczny. Ponieważ spodziewano się min, posłano po saperów. W międzyczasie w okolicy nastąpiła potężna detonacja, tak duża,
że wyrzuciła w powietrze duże drzewo, które spadło z hukiem na ziemię. Wycofano się dalej i czekano na rozwój sytuacji. Po godzinie przybyli saperzy z wykrywaczami.
Przeszukali teren i znaleźli w okolicy bunkra trzy pociski artyleryjskie płytko pod ziemią, połączone przewodami. Obcęgami przecięli je.
Po chwili spod ziemi dało się usłyszeć pojedyncze strzały, to banderowcy kończyli ze sobą. Przeczekano około pół godziny, zaczęło się ściemniać,
po czym znów do każdego otworu strzelono rakietę dymną. Nadal było cicho. Zapadł już zmierzch. Postanowiono obstawić teren,
tymczasem dowódcy pojechali do sztabu w Werchracie. Tam sporządzono meldunki i przesłano do władz centralnych.
Koło szóstej rano dowódca wrócił na miejsce i zameldowano mu, że całą noc było cicho. Gdy odsłonięto pokrywy, z otworów zaczęły wydobywać się płomienie.
Banderowcy oblali bunkier materiałem łatwopalnym i podpalili. Polecono wrzucić ładunki wybuchowe saperom, w celu zagłuszenia ognia, niestety nie udało się,
ziemia wyleciała w powietrze odsłaniając kolejne dziury, z których wydobywał się ogień. Szybko zaczęto je zakopywać. Ustalono miejsce,
gdzie powinien być bunkier między trzema wejściami i zaczęto tam kopać. W końcu dokopano się do sufitu bunkra, spalone belki zapadły się do środka i buchnął ogień.
Przywieziono beczkę z wodą i zagaszono ogień. Była wtedy 11 przed południem. Wtedy też pojawił się jakiś pułkownik z porucznikiem z Warszawy, mając nadzieję, że ujmą żywcem Stiaha.
Po ugaszeniu ognia, gdy dostano się do środka, okazało się, że było w środku tylko trzech banderowców. Dwóch z nich miało postrzały w tył głowy, trzeci z nich,
który był rozpoznany jako Stiah, siedział skulony na pryczy w rogu z pistoletem w ręce. Sekcja zwłok pokazała później że się otruł.
Z bunkra udało się wyciągnąć sporo dokumentów, które nie spłonęły, mapy sztabowe, kilkanaście sztuk broni, amunicję, a także dużo waluty:
dolary, marki niemieckie, franki, ruble korony czeskie, polskie złote. Były też dwa aparaty fotograficzne, po zinwentaryzowaniu wszystko to zabrano do sztabu.
Tak operację znalezienia Stiaha opisywał Alfons Filar. Wiadomo, że ze względów na realia PRLu nie wszystkie informacje zostały ujawnione.
Sam Filar pisze o ujęciu Stiaha: nasza grupa unieszkodliwiła największego watahę, OUN-owca, który niejedną zbrodnię miał na sumieniu.
Z nieoficjalnych źródeł można się dowiedzieć, że bunkier nie był tak ubogo urządzony jak opisywano. Miały tam być w okolicy inne bunkry, będące składem broni i amunicji.
Stiah posiadał też duży skarbiec nie tylko z walutą ale i różnorodnymi kosztownościami na przykład w złocie. Żołnierze po wyjściu z bunkra byli bardzo dokładnie przeszukiwani,
bo obawiano się, że sobie coś wezmą. Funkcjonuje też podanie, że Stiah zdołał w nocy uciec innym zapasowym wyjściem. Ciekawe są też opowieści,
że w bunkrze jeden z upowców przeżył i został zabrany, nie wiemy co zdążył powiedzieć, bo miał umrzeć po kilku godzinach. Na pewno bardzo dokładne informacje
na temat operacji związanej z bunkrem Stiaha były przechowywane w archiwach wojskowych i milicyjnych. Zapewne są gdzieś dostępne. Czekamy na opracowanie tematu przez historyków!
Nie dziwi fakt, że Ukraińcy do dziś stawiają pomniki swoim bohaterom, dla nich to była śmierć godna i bohaterska, bo nie wydał swoich.
Ten pomnik na bunkrze Stiaha jest sukcesywnie niszczony przez nieznanych sprawców, a ten na wzgórzu Monasterskim jeszcze bardziej zaciekle rozbijany, a przez Ukraińców odnawiany.
Polegli w tych lasach to byli wysocy rangą osobnicy dla niektórych Ukraińców, walczący o odzyskanie ziem aż do Sanu.
Tutaj jeszcze dodam ciekawostkę. Otóż Polscy żołnierze przeszukując tereny Monasterskich lasów mieli bardzo ciężką przeprawę,
Ukraińcy wykazywali się niesamowitą pomysłowością partyzancką. Nie dość że ich schrony znajdywały się pod ziemią w terenie górskim czy pagórkowatym,
to ich wejścia były tak sprytnie zamaskowane, że często nie było możliwości ich znaleźć. Zazwyczaj pod krzakami, pod pniakami,
znajdywało się wejście do jakiegoś tunelu i podziemnej komory. Nagle wyskakujący znikąd ludzie i strzelający w plecy,
czy jeszcze przebieglejsze sztuczki typu przywiązani sznurem do drzew wysoko w konarach bojówkarze strzelali do żołnierzy jak do kaczek w plecy gdy ich minęli.
Przywiązywali się dlatego by nie spaść gdyby ich trafiono. Jak widać, nic tak nie potrafi rozwinąć wśród wielu kreatywności jak zabijanie...
Poniżej link do galerii fotek z miejsca. Możemy tam popodziwiać owy pomnik, miejsce zdarzeń które opisałem, wejście do bunkra. Z tym że z czasem zmienia się to miejsce drastycznie.
Jeszcze dwa lata temu gdy byłem tam na miejscu, tablica pamiątkowa była w całości, dziś już tak nie jest, wtedy jeszcze widziałem u wejścia do owego bunkra charakterystyczne
obicia blaszane, dziś chyba ktoś je wydarł...
Jak trafić do bunkra Stiaha? Nie jest to w zasadzie łatwe, dobra mapa bardzo pomoże, jeżeli żołnierze nie mogli go znaleźć, wam się też to łatwo nie uda W
skazówkami pomocnymi są: jest to w zasadzie wysoko, tam już jest coś w rodzaju równiny, sam bunkier jest teraz niemal tuż przy drodze, ale krzaki mogą go zasłonić,
trzeba wysilić wzrok.
Opracowanie GLC.
Żródło:Jak Stiaha znaleziono!, aktualność: 2016-12-06.
|
Z trawy wystawały niemieckie krzyże, które wyglądały jak niedawno odnowione.
Z boku zdewastowana mogiła upamiętniająca "bohaterów" UPA.
Dalej zielony szlak wiódł piaszczystą drogą, momentami niczym na plaży,
ciężko było iść. Na skraju lasu tuż przed Werchratą spotkaliśmy turystów - rowerzystów, pytających o drogę.
Przez chwilę pochyliliśmy się nad naszą mapą (dokładniejszą niż ich). Do wsi doszliśmy o 19-tej, czyli godzinę po zamknięciu sklepu, dobrze, że dzień wcześniej zrobiliśmy zakupy.
Skorzystaliśmy z ciekawego oświetlenia i zrobiliśmy kilka fotek bielejącemu nad wsią kościołowi pw. Św. Jerzego. Odprawa zwołana została koło naszego namiotu,
mogliśmy słuchać nie wychodząc z niego. Wieczorem zapłonęło ognisko, ale zmęczeni poszliśmy spać, by regenerować siły na kolejny długi dzień.
Dzień 3
poniedziałek, 11 lipca 2016 r.
Trasa 28 km: Werchrata - Prusie - Moczary - Dziewięcierz - Rez. Sołokija /jałowce - Świątynia Słońca / kamień z dziurą - Miasteczko - Radruż - Horyniec Zdrój
Dzień zapowiadał się upalnie. Poszliśmy do sklepu po śniadanie, zgodnie z informacją z wieczora dostępne było tylko pieczywo i mamroty. Udało nam się jednak znaleźć jakieś jogurty,
zjedliśmy je wyjątkowo przy namiocie. Spakowaliśmy się i w drogę, okazało się, że w sklepie znalazły się jeszcze lody.
Postanowiliśmy lekko zmodyfikować trasę, by dojść do Prusia.
Ale najpierw skręciliśmy do pomnika przy dworcu w Werchracie poświęconego pamięci poległych podczas nalotu na stację w 1939 roku. Mijał nas Daniel ze znajomymi,
którzy odebrali go ze stacji, później okazało się, że przyjechał tylko na weekend. Wracając spod pomnika do asfaltu mijaliśmy OWRP-owiczów, którzy usilnie próbowali nas zawrócić myśląc,
że pomyliliśmy kierunki.
Na szosie skierowaliśmy się w stronę Prusia, w którym obejrzeliśmy drewnianą cerkiew Narodzenia NMP. Upał dawał nam się we znaki.
Ruszyliśmy z powrotem w stronę zielonego szlaku, przy torach z daleka widzieliśmy grupę naszych turystów. Minęliśmy też jakiegoś kolejowego maniaka,
który obfotografowywał wszystko co się dało na tej w sumie ciekawej stacji przeładunkowej - z szerokich na normalne tory.
Za przejazdem skręciliśmy w lewo, jak się później okazało, trochę za wcześnie. Po drodze był młodniak, przyzwyczajeni do gubiących się znaków, rozmawiając szliśmy
niespecjalnie się rozglądając. Przeszliśmy wzgórze i dotarliśmy do poprzecznego duktu, spotykając tam skonsternowane turystki,
szlaku nie było od dłuższego czasu, czyli poszliśmy źle.
Po krótkiej naradzie ruszyliśmy razem na zachód, po jakimś czasie weszliśmy w rejon wąwozów w mrocznym bukowym lesie. Tu panie od nas się odłączyły,
my postanowiliśmy kontynuować marsz prosto biegnącym duktem, który ostatecznie doprowadził nas do rzymskokatolickiej kaplicy w Moczarach. Spotkane później koleżanki powiedziały,
że doszły do granicy i musiały się wycofać. Gorąco, w Moczarach część naszych zrobiło popas. My znaleźliśmy miejsce w cieniu na odpoczynek kawałek za wsią.
Mijający nas OWRP-owicze, żartowali, że ładujemy baterie - nad nami był słup energetyczny.
Nabraliśmy sił i w drogę, dotarliśmy do cerkwiska Dziewięcierz, rozległy malowniczy stary cmentarz, ruiny cerkwi, wyglądało mimo miejsca bajecznie.
Część turystów postanowiła w tym miejscu zrobić przerwę.
My poszliśmy dalej zielonym szlakiem. W jednym miejscu na asfalcie duża strzałka z napisem OWRP 2016 trasa 1,
od razu wiedzieliśmy gdzie skręcić. W Dziewięcierzu Słotwinie krótka przerwa
Autor: Grzegorz | 24 - Czerwiec - 2013
Relacja poniższa pochodzi z opowieści Pani, która pamięta jeszcze tamte czasy, mieszka w Dziewięcierzu i znała osobę, która miała te objawienia.
Nie jest to próba narzucenia kultu, czy też robienia sensacji, ale zachowania i rozpowszechnienia tej niezwykłej historii, która z różnych powodów została zmarginalizowana.
W roku 1954, miało miejsce w Dziewięcierzu-Słotwinie niezwykłe wydarzenie. Było to objawienie Maryjne. Młoda dziewczyna z Dziewięcerza, miała takie objawienie i mówiła o tym miejscowym.
Maryja nakazała się jej modlić żarliwie, a na pytania ludzi, o jakiś znak, by uwierzyć, mówiła, że jeżeli ludzie będą się modlić, to znak będzie.
Miano modlić się do serca Jezusa i serca Maryi. Wystawiono małą kapliczkę na drzewie, w formie około metrowej szafki, gdzie znajdywały się dwie gipsowe figurki:
Maryi i Jezusa (istnieją do dziś!).
Objawienie miało miejsce przy drzewie klonie i to na min zawisła kapliczka za szkłem. Postać, która się objawiła dziewczynie, wydawała polecenia,
szczególnie by ludzie zaczęli się modlić, to zostaną ich prośby wysłuchane. Różne święte przychodziły też Na początku ludzie nie wierzyli,
oczekiwali jakiegoś znaku, ale przychodzili i modlili się. Po jakimś czasie, nagle zaczęły się u niektórych pojawiać indywidualne objawienia.
Miały one różną formę, niektórzy słyszeli jakiś wewnętrzny głos, który odpowiadał na ich pytania, inni mieli wizje bardziej spektakularne,
coś w rodzaju sypiących się iskier, świetlistej postaci, czy też kłębiących się obłoków. Jednocześnie osoby obok, nie widziały nic.
Wieści się rozeszły, i ludzie zaczęli przybywać z daleka. Pociąg zatrzymywał się na stacji i ponad stu pielgrzymów przychodziło się modlić,
doznawali objawień i pojawiało się ich więcej. Potem na początku lat 80tych, w Nowej Grobli, miał miejsce niezwykły cud krwawiącego krzyża.
Ludzie zaczęli pielgrzymować. Do Nowej Grobli przyjeżdżali w piątek, a do Dziewięcierza w niedzielę. Trwało to dość długo, wielu ludzi,
którzy wtedy uczestniczyli w tych modłach nie żyje, osoba, co miała to objawienie też nie żyje. W 1987 roku udało się wybudować większa
kaplicę na prywatnym terenie, czyli miejscu objawienia.
Obecnie ołtarz jest usytuowany dokładnie w miejscu, gdzie stał klon i miało miejsce objawienie. Obok kaplicy stoi duża kamienna figura,
to pielgrzymi przywieźli ją z Rzeszowa żukiem. Miała ona stać za kaplicą w pobliżu miejsca objawienia, ale samochód nie chciał wjechać pod górkę,
ślizgał się na trawie. Ludzie uznali, że to znak i że figura powinna stanąć w miejscu, skąd nie chciał ruszyć samochód.
Dziś, stoi ta figura po lewej stronie kaplicy pod daszkiem. Na górze, przy drodze stoi duży drewniany krzyż z kapliczką,
wyświecony został on z okazji tego właśnie cudu objawień Maryjnych.
Dzisiaj odbywają się tam msze katolickie i greckokatolickie, gdyż w Dziewięcierzu, jest jeszcze garstka grekokatolików.
Ponieważ kaplica znajduje się na posesji prywatnej, nie ma jej praktycznie na żadnej mapie, także nie ma nigdzie opisanego tego cudu.
Spowodowane jest to tym, że ludzie z okolic wyśmiewali ten cud, uważając go za omamy. Niektórzy uznawali go za cud Ukraiński,
co samo przez siebie powoduje tutaj, że należy to przemilczeć. Miejsce już niestety nie tętni tak życiem, społeczeństwo coraz bardziej się laicyzuje
i w takie cuda się nie wierzy. Sam osobiście uważam, że końcem cudów i niejako zabiciem miejsca, jest dążenie do wystawiania sanktuariów i potężnych figur.
Znika wtedy coś naturalnego, niezwykłego i na to miejsce wchodzi coś widzialnego i pospolitego.
Żródło:Rok 1954 niezwykła relacja objawienia w Dziewięcierzu, pierwsza relacja zmarginalizowanego cudu!, aktualność: 2016-12-06.
|
przy kaplicy zbudowanej w miejscu objawienia NMP.
Dalej szlak poprowadził nas dłuższy czas młodniakiem bez szlaku wzdłuż rezerwatu jałowcowego Sołokija, Janusz uprzedzał na odprawie, że tak będzie.
Za rezerwatem skręciliśmy pod górę i tu kolejne wątpliwości ze szlakiem, który pojawiał się i znikał, a w końcu przepadł zupełnie.
Postanowiliśmy nie tracić czasu na jego szukanie, tylko od razu skierowaliśmy się na północ.
W ten sposób doszliśmy do szosy, która nas doprowadziła prosto do parkingu przy Świątyni Słońca, a stąd już dwa kroki do tajemniczych kamieni.
Zrobiliśmy przerwę w tym miejscu, co chwilę ktoś od nas przychodził.
W Nowinach Horynieckich wspięliśmy się do cmentarza z I wojny światowej, minęliśmy malowniczo położoną "kapliczkę Sobieskiego", a potem kolejna chwila wytchnienia,
zresztą chyba dla wszystkich naszych turystów.
Autor: Bp Mariusz Leszczyński
Kaplica w Nowinach
W Nowinach Horynieckich istnieje kaplica drewniana, w której jest czczona od niepamiętnych czasów łaskami słynąca figura Matki Bożej Niepokalanie Poczętej.
Kaplica stoi wśród licznych źródeł wypływających spod otaczających ją wzgórz, w uroczym wąwozie leśnym - jednym z najpiękniejszych w południowej części
Roztoczańskiego Parku Krajobrazowego.
Początki kultu Matki Bożej
Najstarsze wzmianki historyczne na temat kultu Matki Bożej w Nowinach Horynieckich podają, że w lesie, na granicy Horyńca i Nowin, u podnóża góry,
skąd wypływało kilka źródełek, stała "od nie pamiętnych czasów" drewniana figura Matki Bożej.
Dawna tradycja łączy tę figurę z objawieniem się na tym miejscu Matki Bożej trojgu małym dzieciom. Oto treść tego podania: "Było to 12 czerwca 1636 roku.
Troje dzieci: dwie dziewczynki i jeden chłopiec z rodziny Sadowych, pasło krowy na pastwisku, na południe od wioski nad rzeczką Sołotwą w Słotwinie.
Przed południem dzieci zauważyły u podnóża wzgórza, od wschodniej strony doliny wielką jasność, a w tym świetle piękną Panią w białych szatach z niebieską przepaską.
Piękna Pani przemówiła tak: «Nie bójcie się dzieci! Przychodźcie tu często modlić się i powiedzcie ludziom, aby tu przychodzili się modlić.
Jak będą szczerze Boga prosili, to Pan Bóg sprawi, że nawała wojenna, która grozi, tędy przechodzić nie będzie.»
Po tych słowach piękna Pani zniknęła. Jeszcze 2 sierpnia i 8 września objawiła się dzieciom piękna Pani. W miejscu objawienia wytrysnęło źródełko, z którego płynie strumień po dziś dzień.
Dzieci spełniły życzenie pięknej Pani i wszystko co widziały i przeżyły opowiedziały ludziom. Oni zaś postawili na miejscu objawienia krzyż, przy którym zaczęli się modlić.
Potem na miejsce krzyża postawili drewnianą figurę Matki Bożej, wykonaną przez miejscowego rzeźbiarza".
Łaskami słynąca figura Matki Bożej
Historia łaskami słynącej figury Matki Bożej w Nowinach Horynieckich nie jest bliżej znana. Nie jest też znany autor figury, ani data jej powstania.
Została ona wykonana w drewnie lipowym. Ma 110 cm wysokości. Przedstawia Maryję Niepokalanie Poczętą.
Postać Matki Bożej jest ukazana w pozie modlitewnej, w pozycji stojącej. Głowa Maryi jest skręcona w prawo i lekko uniesiona do góry,
okryta rozpuszczonymi sfalowanymi włosami, które są przewiązane przepaską, upiętą w fantazyjny motyw kokardy na czole.
Madonna jest ubrana w długą suknię i wąski płaszcz przylegający do ciała i układający się w fałdy. Rysy postaci zastygłe w klasycznym spokoju ujawniają
aspekt poddania się woli Bożej. Postać jest tak skomponowana, że ciężar ciała spoczywa na jednej nodze i jest zrównoważony lekkim wygięciem
tułowia i ramienia w stronę odwrotną. Ta bardzo czytelna cecha rzeźby, delikatność formy rzeźbiarskiej, nalot klasycznej
elegancji w opracowaniu sylwetki i szat, nawiązują do rokokowych rozwiązań tego tematu. A to pozwala, według historyków sztuki,
datować te rzeźbę na drugą połowę XVIII wieku. Struktura rzeźby, przemalowana przed 1855 rokiem.
Około 1868 r. postawiono małą kapliczkę z kamienia, która mogła pomieścić kilka osób. Pracami budowlanymi kierował o. Placyd Krupiński,
zakonnik z klasztoru horynieckiego (1863-1899). Ponieważ kapliczkę wzniesiono na podmokłym gruncie, wymagała ona ciągle remontu.
Już w 1871 r. przeprowadzono jej renowację. Około 1890 r. kapliczkę, ze względu na jej bardzo zły stan, całkowicie rozebrano.
Na jej miejscu postawiono kaplicę nową, znacznie większą od poprzedniej.
Budowę nowej drewnianej kaplicy rozpoczęto w lecie 1896 r. i prowadzono ją, przez kilka miesięcy. Kaplica stanęła na
kamiennym fundamencie i została przykryta dwuspadowym dachem gontowym, zwieńczonym blaszaną cebulastą wieżyczką z dzwonkiem.
W sąsiedztwie kaplicy istniało samoczynne źródło wody, którą uważano "za cudowną". Jej ujęcie przygotowano we wnętrzu kaplicy.
Była to nisza na środku posadzki, obwiedziona żelazną kutą balustradą.
W dniu 13 czerwca 1897 roku, w uroczystość św. Antoniego Padewskiego, o. Placyd Krupiński, na mocy upoważnienia wydanego przez arcybiskupa
Seweryna Morawskiego, metropolitę lwowskiego, odprawił w kaplicy pierwszą Mszę świętą.
Poświęcenie kaplicy miało miejsce 16 maja 1898 r. dokonał o. Placyd Krupiński w obecności licznej rzeszy pielgrzymów.
We wrześniu 1938r. o. gwardian Łukasz Krukar zakupił kawałek lasu przy kaplicy. Dzięki temu teren ją otaczający znacznie się powiększył
i mógł pomieścić nawet kilka tysięcy pielgrzymów, zwłaszcza podczas odpustu św. Antoniego Padewskiego. Również o. Krukar zamówił, w połowie 1938r.,
kamienną figurę Matki Bożej, którą postanowił umieścić na zboczu wzgórza, po lewej stronie kaplicy.
W 1943r. Ojcowie Franciszkanie sprawili nową kamienną statuę Matki Bożej i ustawili ją na stoku wzgórza, na dawnym jej miejscu.
Kaplica przez prawie cały 1944 r. i kilka lat powojennych pozostawała zamknięta. Nie odprawiano w niej stałych nabożeństw i nie prowadzono prac remontowych,
w obawie przed napadami oddziałów UPA. Dopiero w 1948 r., gdy zapanował spokój i ludność poczuła się bezpieczna, gwardian klasztoru horynieckiego
o. Bronisław Małasiewicz (1947-1950) przystąpił do odnowienia zdewastowanej kaplicy i uporządkowania jej otoczenia. Kaplica miała uszkodzone drzwi i ołtarz,
a w jej wnętrzu na posadzce leżały zniszczone figurki gipsowe i obrazy; nieczynne też było ujęcie źródła.
Figura Matki Bożej stojąca na stoku wzgórza obok kaplicy miała utrąconą głowę.
W 1958 r. wykonano w kaplicy nową betonową posadzkę, a w 1964 r. pomalowano jej wnętrze i elewację zewnętrzną.
Kolejny, poważny remont kaplicy miał miejsce w 1979 r. i został przeprowadzony przez ówczesnego gwardiana o. Ambrożego Wójtowicza.
Wtedy to kaplicę znacznie powiększono, wydłużając ją o 4 metry. Wymieniono także więźbę dachową, na którą położono nową blachę.
Wykonano również nowe schody do kaplicy i pomalowano figurę Matki Bożej, stojącą na zboczu wzgórza. Na placu obok kaplicy zbudowano
ołtarz polowy dla celebrowania Mszy św. w wigilię odpustu św. Antoniego Padewskiego.
Miejsce pielgrzymkowe
Kaplica Matki Bożej w Nowinach od dawna znana jest z urządzanych tam obchodów wigilii przed uroczystością ku czci św. Antoniego Padewskiego w kościele parafialnym w Horyńcu.
Zwyczaj ten znany był już w XIX w., a najstarszy zachowany opis przebiegu tego święta pochodzi z 1900 r. Uroczystość rozpoczynała się 12 czerwca, po południu,
w kościele parafialnym w Horyńcu, gdzie odprawiane były nieszpory przed Najświętszym Sakramentem, po czym wyruszała procesja do kaplicy w Nowinach.
W czasie procesji śpiewano Godzinki i pieśni do Matki Bożej. Gdy pielgrzymi dotarli do kaplicy wówczas śpiewali lub odmawiali Litanię Loretańską,
a następnie słuchali kazania. Po kazaniu kapłan poświęcał wodę w źródle (wewnątrz kaplicy), którą wierni czerpali i zanosili do swoich domów.
Po zakończeniu nabożeństwa procesja powracała do kościoła parafialnego, gdzie uczestnicy uroczystości mogli skorzystać ze spowiedzi świętej.
Na drugi dzień rano, odprawiano w kaplicy w Nowinach Mszę św. Później celebrowano tam Eucharystie też w wigilię tegoż odpustu.
Kaplica Matki Bożej w Nowinach Horynieckich jest odwiedzana przez rzesze pielgrzymów. Zawsze można ich spotkać w tym miejscu modlących się wiernych,
którzy, doznają tam wielu łask od Boga za przyczyną Maryi.
Żródło:Kaplica w Nowinach, aktualność: 2016-12-06.
|
W uroczym wąwozie leśnym kapliczka z cudownym, a raczej cudownie zimnym źródełkiem.
Zapasy wody nam się akurat skończyły, butelki ze świeżo nabraną aż rosiły się na powierzchni.
Z Nowin wyszliśmy tunelem pod torami. Najpierw prosty jak strzelił asfalt, potem trochę lasu
i doszliśmy do klasztoru franciszkanów pw. Niepokalanego Po-częcia NMP w Miasteczku. W planach mieliśmy jeszcze Radruż, przyglą-daliśmy się mapie, jak przejść tam polami.
Zapytany miejscowy podpowiedział nam kierunek,
chociaż podsumował, że i tak na ten skrót nie trafimy. A jednak udało się. Wystarczyło skręcić w drogę tuż przed kościołem.
Pola doprowadziły nas do szosy około 1,5 km od Radruża. Zdążyliśmy na nią wyjść, a z naprzeciwka na rowerze jedzie Mirek, załapał się na horyniecką wypożyczalnię.
My dalej asfaltem, mijał nas autem jeszcze rajdowy bard Czesław, który dziś do nas dojechał.
Doszliśmy do cerkwi, pamiętaliśmy to miejsce sprzed kilku lat,
kiedy nie udało nam się tam wejść. Okazało się, że aktualnie jest filią Muzeum Kresów w Lubaczowie, a w dodatku gruntownie wyremontowaną.
W końcu radruska cerkiew jest zabytkiem UNESCO. Otwarte do 19, poza tym jako rajdowicze mieliśmy wejście za połowę ceny, mimo, że cerkiew nie była na trasie.
Zajrzeliśmy tu we wszystkie kąty. Warto było te kilka kilometrów dołożyć.
Na miejsce dojechały też nasze rowerzystki. Ze względu na późną porę zrezygnowaliśmy z przejścia przez Stańki i Kwaśnicę, do Horyńca tych kilka kilometrów przedreptaliśmy asfaltem.
Rozbiliśmy namiot, wreszcie poszliśmy do uzdrowiska zaspokoić głód
i pragnienie. W końcu w trzeciej knajpie znaleźliśmy lane piwo do obiadu. Wróciliśmy na odprawę, po której postanowiliśmy pójść nad zalew na Radróżce.
Wsłuchiwaliśmy się w ciszę, wpatrywaliśmy w gwiazdy i robaczki świętojańskie...
Dzień 4
wtorek, 12 lipca 2016 r.
Trasa 34 km: Horyniec Zdrój - Podemszczyzna - Nowe Brusno - Stare Brusno - Polanka Horyniecka - Wielki Dział - Wola Wielka - Jacków Ogród - Pizuny - Narol
Wiedząc, że czeka nas długa wycieczka bardzo wcześnie wstaliśmy. Zrobiliśmy zakupy na trasę, na ławce w parku zdrojowym zjedliśmy śniadanie i już o 8 rano mijaliśmy horyniecki tunel.
Przy uzdrowiskach KRUS próbowaliśmy znaleźć miejsce, gdzie 8 lat temu, wyczerpani z upału dorwaliśmy małą drewnianą budę z zimnymi napojami. Miejsce zmieniło się nie do poznania.
Za miejscowością szliśmy ścieżką dydaktyczną, miejscami przeciskaliśmy się przez wiatrołomy. Za Puchaczami w okolicach krzyża zrobiliśmy przerwę, gorąco, a to dopiero początek trasy.
Przeszliśmy przez Podemszczyznę, na wysokości cerkwiska skręciliśmy w lewo na cmentarz choleryczny, na którym Rosjanie wybudowali jeden ze schronów linii Mołotowa.
Krzyże otaczające bunkier ledwo wystawały ponad trawę. Wróciliśmy na szlak.
Na skraju lasu następny bunkier ukryty w gąszczu krzaków, na szczęście była wydeptana wąska ścieżka.
A potem niebieski szlak skręcił w... las pokrzyw. Masakra, początkowo próbowaliśmy przejść siekąc chwasty kijami, jednak po 10 minutach tkwienia w tym samy miejscu, wycofaliśmy się.
Na szczęście okazało się, że nie musimy rezygnować z dojścia do starego ukraińskiego cmentarza położonego w lesie. Zaraz za "plantacją pokrzyw" była
piękna droga, która nas do niego doprowadziła, nie można było tak od razu poprowadzić szlaku? Sam cmentarz z nagrobkami wyłaniającymi się z zarośli wyglądał niesamowicie,
po drodze zastanawialiśmy się do jakiego filmu mógłby to być plener.
Przeszliśmy przez las i niestety w ten upał musieliśmy wyjść na rozległe łąki, po drodze mijaliśmy kolejne bunkry, w końcu doszliśmy do Nowego Brusna.
Koło cerkwi pw. św. Paraskewy (świeżo po remoncie) spotkaliśmy naszego kierowcę i koleżanki z Ozorkowa. Na szczęście naprzeciw kapliczki był sklep, odpoczęliśmy,
wypiliśmy coś zimnego x2 i dalej w drogę. Idąc przez wieś mijaliśmy oczekujących na coś ludzi, jeden z miejscowych nawet nas zaczepił, pytając dokąd zmierzamy.
Okazało się, że po okolicy kursuje listonosz. Ciekawe, wszyscy czekali na jakąś korespondencję???
Minęliśmy pozostałości po jakieś dziwnej bramie i doszliśmy do tablicy, koło której skręciliśmy do cmen- tarza w Starym Bruśnie.
Nekropolia malowniczo położona
w lesie trochę dziwiła dość dobrym stanem: większa część nagrobków i krzyży była w dość dobrej kondycji i stała. Przyczynę tego stanu rzeczy poznaliśmy trochę dalej.
Żeby dojść do kolejnego bunkra, na Hrebciance, trzeba było przejść przez pole buraków i broniące go mrowisko. Idziemy dalej, upał niemiłosierny.
Na końcu Polanki Horynieckiej minęliśmy stadninę koni "Polanka" (dawny folwark należący do księżnej Olgi Ponińskiej), asfaltowa droga weszła w las.
Mając już trochę kilometrów w nogach i sporo przed sobą na rozstajach odpuściliśmy sobie rezerwat Źródła Tanwi i skręciliśmy do Starej Huty.
Tu kolejny cmentarz w lesie, ale tym razem, pracowała przy nim osoba, która społecznie (czytaj: za darmo) rekonstruowała nagrobki.
Zaczęła się długa dyskusja na temat renowacji i związanej z tym
PASJI.
Najciekawsze, że w ramach oszczędności czasu
Pan Renowator często nocuje po prostu na cmentarzu. Przy okazji wyjaśniła się sprawa dobrego stanu cmentarza w Starym Bruśnie.
Odchodząc spotkaliśmy ozorkowianki, które skierowaliśmy w stronę cmentarza.
Szlak nas doprowadził do Wielkiego Działu, gdzie minęliśmy wyjątkowy bunkier, jedyny z zachowaną armatą forteczną 76,2 mm (GPS: N:50°17'06,07" E: 23°22'58,12"),
i rozpędzeni weszliśmy na sam szczyt. Schodząc z Wielkiego Działu odwiedzaliśmy kolejne schrony,
ostatni przed szosą posiadał zainstalowaną polska kopułę pancerną z 1936 roku pozyskaną na Polesiu (GPS: N: 50°17'24,39" E: 23°23'36,42"). Dalej
zaglądaliśmy do kolejnych
bunkrów, miejscami z śródleśnych łąk i pól roztaczały się piękne widoki.
Minęliśmy rów przeciwczołgowy, a na sąsiedniej polanie retorty - piece do spalania drewna na węgiel drzewny,
za nimi żwirownie i wylądowaliśmy w Woli Wielkiej.
Obejrzeliśmy przepiękną drewnianą cerkiew, a po chwili namierzyliśmy sklep z pijalnią piwa,
uff gorąco. Gdy odpoczywaliśmy zjawiły się ozorkowianki, które postanowiły stąd dotrzeć do Narola autostopem.
My dalej, najpierw do Jackowa Ogrodu, na szczęście można było tu wymoczyć nogi w Tanwii. Na kładce strzałka, żebyśmy przez przypadek nie ominęli drogi. Szlak jak zwykle się gubił.
W Pizunach chwilkę odpoczęliśmy nad zakolem oczywiście Tanwi, a potem ostatnia prosta do Narola.
W Lipsku bar, ale pomyśleliśmy, że w Narolu coś na pewno zjemy, poszliśmy dalej.
Do rynku doszliśmy o 20:00 i ... wszystkie bary były zamknięte. No prawie wszystkie, miejscowi nas pokierowali do jednego, gdzie nawet zapiekanek już nie mieli.
Głodni, zmęczeni i źli, zrobiliśmy zakupy, całe szczęście że sklep był czynny. Za mostem na Tanwi jakiś tubylec pokierował nas do stadionu bocznymi uliczkami, niby że na skróty.
W końcu jako ostatni, już po odprawie, dotarliśmy do mety. Rozbiliśmy namiot, zjedliśmy prowizoryczną obiadokolację, wzięliśmy zimny prysznic i padliśmy. Ale warto było przejść te 34 km...
Dzień 5
środa, 13 lipca 2016 r.
Trasa 26 km: Narol - Narol Wieś - Młynki - Huta Szumy - Huta Różaniecka - Rebizanty - Rez. Nad Tanwią - Susiec
Wstaliśmy przed 6 rano. Powoli się pakowaliśmy, opatrzyliśmy bąble na stopach. Planowaliśmy podejść do pałacu, mieliśmy nadzieję, że będzie otwarty.
Wychodząc zaszliśmy do znajdującej się opodal unickiej cerkwi Ofiarowania Matki Bożej w Świątyni. Potem zakupy i śniadanie na narolskim rynku,
kręciło się tu mnóstwo naszych turystów. Obejrzeliśmy jeszcze kościół pw. Narodzenia Najświętszej Maryi
Panny i ruszyliśmy w stronę pałacu Łosiów.
Na miejscu okazało się, że niestety jest zamknięty, podeszliśmy do restauracji hotelowej zasięgnąć języka, ale nic więcej nie podpowiedzieli.
Na zielonym budynku za bramą dojrzeliśmy kartkę z numerem telefonu, którego nikt nie odbierał.
Zrezygnowani próbowaliśmy przez Zagrody (z pominięciem Narola) przejść do Młynków, ale droga w pewnym momencie stała się na tyle niepewna, że postanowiliśmy jednak zawrócić
do Narola na szlak. W drodze do Młynków po raz pierwszy na tym terenie widzieliśmy ukośny znak szlaku, nawiasem mówiąc skasowany - żółty szlak biegł dalej asfaltem.
Wcześniej znakarze wykorzystywali tylko strzałki.
W Młynkach nad jeziorkiem spotkaliśmy odpoczywających OWRP-owiczów, ktoś nawet pływał, my także zrobiliśmy przerwę. W tle grzmiało, zbliżały się ciemne chmury.
Gdy ruszyliśmy zaczęło kropić, czyżby zmiana pogody? Lasem szliśmy dłuższy czas, dochodząc do Huty Szumy liczyliśmy, że we wsi będzie sklep. Niestety nie było.
Panią siedzącą przy (bardzo) dawnym sklepie zapytaliśmy o najlepszą drogę do Huty Różanieckiej, wskazała nam kierunek wątpiąc, czy trafimy akurat we właściwe drogi.
Nie wiedziała, że mamy mapę :)
Ruszyliśmy wspinając się na niewielki garb, w lesie przerwa. Gdy przeszliśmy na drugą stronę garbu skierowaliśmy się dokładnie za zachód i utrzymując kierunek trafiliśmy idealnie
- na drogę wychodzącą z Huty Różanieckiej do kamieniołomu. Także w tej wsi porażka ze sklepem, owszem były, aż dwa i to obok siebie, ale jeden czynny od 16 drugi od 17.
Oczywiście nie czekaliśmy. Poszliśmy do ruin cerkwi św. Mikołaja, zmieniło się tu przez tych kilka lat: teren ogrodzony, furtka zamknięta na kluczyk, który wisiał na płocie.
Gdy zwiedzaliśmy cerkiew minęły nas nasze rowerzystki, ruszyliśmy za nimi pod górę asfaltem w kierunku Rebizant.
Na wierzchołku rozległego Wału Huty Różanieckiej zwanym "Kamienica" obowiązkowe podziwianie dwóch panoram rozdzielonych pomnikiem
przypo- minającym czasy hitlerowskiego terroru.
W Rebizantach skręciliśmy na niebieski szlak wzdłuż malowniczych Szumów.
Mimo, że zrobiło się niestety pochmurno, ruch był spory. Doszliśmy do baru
"U Gargamela" (obecnie strona niedostępna, link do archiwum na Waybackmachine)
zrobiliśmy tu długą przerwę, co jakiś czas dosiadali się do nas OWRP-owicze, przez chwilę padało.
Po odpoczynku, z Mirkiem i jego małżonką oraz Małgosią, ruszyliśmy do Suśca dłuższym wariantem, przez grodzisko.
Na tej trasie już nie było tłoku, od pewnego momentu szliśmy śliskimi drewnianymi pomostami ponad podmokłym terenem, w końcu doszliśmy do wzgórza położonego
w widłach dolin Tanwi i Jelenia zwanego Kościółkiem lub Zamczyskiem. Podczas powstania styczniowego oraz ostatniej wojny na wzgórzu ukrywali się powstańcy i partyzanci.
Wydarzenia te upamiętnia krzyż i pomnik znajdujące się na szczycie wzgórza.
Potem mieliśmy jeszcze do pokonania stromy, ale malowniczy wąwóz, rozdzieliliśmy się przy wodospadzie na potoku Jeleń.
Głodni zrezygnowaliśmy z odprawy, zaraz po rozbiciu namiotu poszliśmy do karczmy przy ul. Piwnej, którą pamiętaliśmy z poprzednich lat, ale niestety to była porażka.
Wracając w stronę bazy, trafiliśmy do knajpy przy pensjonacie Sosnowe Zacisze, zjedliśmy golasy, były smaczne. Zrobiliśmy jeszcze zakupy i wróciliśmy do namiotu.
Wieczorem zrobiliśmy spacer pod wieżę widokową na Górze Grabowickiej, gdzie w ciszy i spokoju wpatrywaliśmy się w otaczającą nas ciemność.
Okazało się że nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł...
Dzień 6
czwartek, 14 lipca 2016 r.
Trasa 24 km: Susiec - Kunki - Wzgórze Wapielnia - Szur - Krasnobród
Dobre pół nocy nie spaliśmy z powodu przetaczających się nad nami nawałnic i ulew. Rano, słysząc bębnienie kropel w tropik, od razu zaczęliśmy się pakować.
Niestety w pierwszej przerwie miedzy falami deszczu nie zdążyliśmy się zwinąć, na kolejną lukę już byliśmy przygotowani.
Gdy opuszczaliśmy obozowisko znowu zaczęło padać.
W związku z tym, że dzień wcześniej nie znaleźliśmy drogi wyłożonej segmentami niemieckiego pasa startowego, posta- nowiliśmy skorzystać z podpowiedzi Janusza i mimo deszczu nadrobić to dziś.
Autor: Małgorzata Grabek
Ciekawostka z Roztocza - niemiecki pas startowy
Susiec to znana, letniskowa miejscowość położona malowniczo na skraju Puszczy Solskiej. Mikroklimat i niezapomniane krajobrazy przyciągają co roku w to miejsce rzesze turystów.
Oddani letniemu rozleniwieniu rzadko zwracają uwagę na drogę wiodącą do zabytkowego młyna wodnego, która wyłożona jest segmentami niemieckiego pasa startowego.
Historia zaczęła się 27 lutego 1944 roku, gdy partyzanci ostrzelali nisko lecący nad Rudą Różaniecką, sześciomotorowy niemiecki samolot Messerschmitt Me 323 Gigant.
Był to największy samolot transportowy, który oprócz zaopatrzenia na front wschodni zdołał pomieścić 100 żołnierzy lub 60 rannych z personelem medycznym.
Z nadejściem wiosny 1944 r. Niemcy przystąpili do naprawy samolotu i budowy pasa startowego: z okrąglaków, obrobionych belek, a także z płatów grubej blachy perforowanej.
I to właśnie tą blachą wyłożono drogę. Próby startu maszyny nie przyniosły sukcesu. Niemcy rozebrali samolot.
Jego części przydały się również okolicznym mieszkańcom np. do budowy kładki na rzece w Łosińcu.
Żródło:Facebook: Ciekawostka z Roztocza - niemiecki pas startowy, aktualność: 2016-12-08.
|
Wygląda ciekawie, chociaż zastanawialiśmy się jak długo ta atrakcja jeszcze przetrwa. Przy okazji zerknęliśmy na rozpadający się susiecki młyn.
Zrobiliśmy zakupy na trasę i w drogę. Przy stacji kolejowej, gdzie miał początek nasz szlak, grasowały harcerki mające za zadanie wszystkim pomagać. Więc i my daliśmy sobie pomóc
znaleźć nasz kierunek - harcerka doprowadziła nas na szlak do skraju lasu.
Szliśmy zielonym szlakiem najpierw lasem, a za torami przez mokre łąki. W butach chlupało, na szczęście deszcz
się uspokoił, niestety przez ślepaki nadal trzeba było iść w pelerynach. W pewnym momencie szlak zniknął a droga, którą szliśmy, doprowadziła nas do rozległego pola kukurydzy.
Obraliśmy kierunek jego skrajem - tam rosła najrzadziej. Jak się potem okazało nie tylko my kombinowaliśmy w ten sposób. Po drugiej stronie pola szlak się znalazł, spotkaliśmy
też kilku naszych turystów. Droga była bardzo śliska, trzeba było uważać, żeby nie wywinąć orła lub piruetu, czasami trzeba było ratować się telemarkiem.
Doszliśmy do Kunek, tu poinstruowani przez miejscową panią skręciliśmy do sklepu. Zrobiliśmy zakupy, skorzystaliśmy też z ławek znajdujących przy sklepie. Przed Łasochami dogoniliśmy,
a raczej przegoniliśmy, sporą grupę OWRP-owiczów. Znowu zaczęło padać,
a w tle nawet grzmieć, przez co przez Wapielnię tylko przemknęliśmy. Zmęczeni deszczem i ślepakami,
zrobiliśmy krótką przerwę pod drzewem, chroniąc się od obfitszego w tym momencie deszczu. Zostało nam ostatnie kilka kilometrów.
Gdy zbliżaliśmy się do Szuru nieśmiało zaczęło wychodzić słońce. We wsi ciekawa drewniana zabudowa, zainteresowanie budziła misternie wykonana kapliczka.
Do Krasnobrodu doszliśmy około 16-tej, jako jedni z pierwszych. Rozbiliśmy namiot i poszliśmy do centrum
miejscowości na obiad. Trochę dziwiliśmy się, że nie widać tu nikogo znajomego. Później poznaliśmy powód, nikt nam nie przekazał informacji z wczorajszej odprawy,
że będzie poczęstunek, doniesiono jedynie o eliminacjach do konkursu. Najedzeni wróciliśmy na biwak.
Na odprawie okazało się, że eliminacje przeniesiono na kolejny dzień. Niekwestionowaną gwiazdą odprawy był dziś Roman, który przedstawił nową, o wiele bardziej rozbudowaną
wersję monologu o bitwie pod Grunwaldem - to na okoliczność jutrzejszej 606 rocznicy.
Wieczorem zapłonęło ognisko, jednak szybko się ochłodziło, zerwał się bardzo mocny wiatr, który wygonił nas do namiotu.
Dzień 7
piątek, 15 lipca 2016 r.
Trasa 10 km: Krasnobród - Rez. Św. Roch - Krasnobród
Dzień przerwy, jak to fajnie się nie pakować. Całą noc mocno wiało. Szkoda, że się ochłodziło, przez to nie skorzystaliśmy z krasnobrodzkiej plaży. Ale przynajmniej nie padało.
Śniadanie zjedliśmy pod sklepem.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od znajdującego się w pobliżu cmentarza parafialnego, na którym odwiedziliśmy zbiorowe groby żołnierzy polskich z II wojny światowej
(ok. 1000 poległych) oraz mogiłę Powstańców Styczniowych z 1863 r. Potem zajrzeliśmy do tutejszej IT, gdzie kupiliśmy pocztówki, co roku wysyłamy je przyjaciołom z pieczątką OWRP.
Po drugiej stronie ulicy znajdował się barokowy kościół pw. Nawiedzenia NMP, akurat remontowana była jego fasada, omijając rusztowania weszliśmy obejrzeć go wewnątrz.
Potem przeszliśmy do muzeum parafialnego ze zbiorami etnograficznymi, paleontologicznymi oraz ekspozycją flory i fauny Roztocza.
Ponieważ zabytkowy, modrzewiowy, kryty gontem spichlerz z 1795 roku także był remontowany, słynna kolekcja wieńców dożynkowych znalazła schronienie w głównym budynku muzeum.
Na koniec obejrzeliśmy ptaszarnię, w której były, jak nam się wydawało, prawie same gołębie w najróżniejszych gatunkach.
Następnie skręciliśmy w stronę kaplicy "Na wodzie", mijając po drodze kapliczki Św. Onufrego (zbudowana na planie czterolistnej koniczyny), św. Mikołaja i św. Anny oraz Św. Antoniego.
Nasz cel to w zasadzie dwie połączone drewniane kaplice wsparte na betonowych słupach i pokryte wspólnym dachem, tworząc w ten sposób jakby jeden obiekt nad źródełkiem,
z którego koniecznie spróbowaliśmy wody.
Zawróciliśmy do centrum, skąd skierowaliśmy sie do kaplicy św. Rocha. Po drodze próbowaliśmy zlokalizować kirkut, niestety brak jakiejkolwiek wydeptanej ścieżki od ulicy
Kościuszki zniechęcił nas do poszukiwań. Minęliśmy, nie wchodząc do środka, dinopark, plastikowe dinozaury to nie nasza bajka, nieco dalej zatrzymaliśmy się na chwilę
na ładnie zagospodarowanej polanie odpoczynkowej przy parkingu.
|
|
Wreszcie doszliśmy do kaplicy św. Rocha. Przed kaplicą kręciło się trochę osób, choć tłumów nie było... Wspięliśmy się stromymi schodkami nad kaplicę odnajdując tam,
zgodnie ze wskazówkami z odprawy, ścieżkę dydaktyczną, która doprowadziła nas do zalewu na rzece Wieprz - największego kąpieliska w regionie. Ze względu na w miarę
wczesną godzinę postanowiliśmy pójść dalej, do znajdującego się po drugiej stronie pałacu Leszczyńskich, w którym obecnie mieści się Sanatorium Rehabilitacyjne dla
Dzieci im. Janusza Korczaka.
Kontynuując krasnobrodzką pętlę skierowaliśmy się w kierunku stanowiska dokumentacyjnego "Kamieniołomu" mijając dawno niewidzianych "naszych".
Wspięliśmy się nad nieczynne wyrobisko z odsłoniętą 30-metrową ścianą,
a na szczycie na wieżę pełniącą funkcję punktu widokowego, skąd można podziwiać panoramę Krasnobrodu.
Chwilkę trzeba było poczekać żeby skorzystać z darmowej lunety, widać przez nią było nawet nasze namioty rozbite przy szkole. Na znajdujących się pod wieżą
ławeczkach odpoczywali OWRP-owicze, my postanowiliśmy zrobić przerwę nad zalewem. Siedzieliśmy godzinkę pod parasolem i sącząc piwo obserwowaliśmy ratowników z kąpieliska,
którzy chyba z nudów zrobili sobie zawody w biegu wokół zalewu.
Na obiad poszliśmy do znajdującej się w pobliżu szkoły restauracji "Marta", były gołąbki w stylu roztoczańskim (czyli powinni ostrzegać, że w potrawie znajdują się
śladowe ilości mięsa), a zamiast piwa z nalewaka, o które prosiliśmy, dostaliśmy butelkowe. Wróciliśmy do szkoły zaopatrzeni w winko, podobnie jak inni leniuchowaliśmy
korzystając ze słońca, po trosze przeglądając materiały na konkurs.
Po odprawie odbyła się pierwsza część konkursu, Janusz nagradzał prawidłowe odpowiedzi ołówkami :)
W międzyczasie zapłonęło ognisko, jednak tak jak wczoraj chłód znowu szybko zagonił nas do namiotów.
Dzień 8
sobota, 16 lipca 2016 r.
Trasa 35 km: Krasnobród - Wólka Husińska - Wzgórze Kamień/Piekiełko - Źródła Sopotu - Ciotusza Stara - Majdan Sopocki II - Rez. Nowiny - Stacja PKP Nowiny - Oseredek - Błudek
- Wieża na Krzyżowej Górze - Rez. Czartowe Pole - Józefów
W przerwach przelotnego deszczu udało nam się spakować, chyba doszliśmy już do wprawy. Zrobiliśmy zakupy, śniadanie tradycyjnie zjedliśmy przed pobliskim sklepem i ruszyliśmy na czarny szlak.
Droga miejscami była zryta z powodu prowadzonych w okolicy robót leśnych, w jednym z miejsc przeciskaliśmy sie między rowem a ciężarówką z drewnem. Po drodze wykombinowaliśmy sobie,
że jeśli pójdziemy przez Wólkę Husińską, to będzie troszkę krócej, a jeśli nie to może ciekawiej. Ze szlaku zeszliśmy w okolicy Kolonii Łozowiska. Gdy doszliśmy do Wólki akurat lunęło.
We wsi miejscowi "smakosze" na ławeczce powiedzieli nam, że nie ma tu sklepu. Przed deszczem schroniliśmy się w kruchcie tutejszego kościoła pw. św. Jana Chrzciciela
(tak naprawdę pod daszkiem nad wejściem). Patrzymy, a naprzeciw podjeżdża bus, z którego wyskakują OWRP-owicze. Początkowo szliśmy razem, na rozstaju grupa skręciła w kierunku źródła Sopotu,
tylko Ania postanowiła dalej iść z nami. Szliśmy niebieskim szlakiem rowerowym, który czasami się gubił, a momentami się zastanawialiśmy jaki trzeba mieć rower na ten szlak.
Na podszczytowej łące szlak w ogóle zniknął, ale Janusz uprzedzał o tym na odprawie.
Na Wzgórze Kamień wspięliśmy się ścieżką na początku grzbietu, w punkcie odpoczynkowym przy skałkach zrobi- liśmy popas. Tu spotkaliśmy Grześka z "Bąbelków".
Z Piekiełka niebieskim szlakiem
poszliśmy do źródeł Sopotu, co chwilę mijaliśmy kogoś z naszej trasy idącego "pod prąd" lub buszującego w jagodach.
Przy źródle odpoczywała spora grupa naszych, my zrobiliśmy kilka fotek i zawróciliśmy czarnym szlakiem do Majdanu.
Za Ciotuszą Starą, do której szlak właściwie nie zawitał, mijaliśmy malownicze wąwozy Sopotu i urokliwe bagienka. Droga choć ciekawa bardzo kluczyła,
w końcu już trochę zmęczeni dotarliśmy do Majdanu.
Majdan Sopocki okazał się być oazą szczęśliwości, były tu knajpki, gdzie można było odsapnąć, posilić się i zaspokoić pragnienie, w dodatku na tarasie z widokiem na zalew.
Z tych dobrodziejstw skorzystało wielu OWRP-owiczów. Po godzinie trzeba było ruszać dalej, w planach mieliśmy Rez. Nowiny.
Na latarni znajdującej się na zaporze znaleźliśmy ledwo widoczne kółko początku żółtego szlaku.
Zaczęliśmy iść, niestety następnego znaku już nie było, Ania zrezygnowała z błąkania się z nami, dalej wędrowaliśmy sami.
Z mapą w ręku, śledząc czas i odległość, przeszliśmy śladem starego (bądź planowanego) żółtego szlaku i w ten sposób doszliśmy do tablicy rezerwatu.
Tak jak wspominał Janusz, z powodu suszy rezerwatowe bagienka zanikają...
Dalej skierowaliśmy się do PKP Nowiny, tu spotkaliśmy jakichś błąkających się turystów poszukujących żółtego szlaku,
wydawcy nie powinni go już umieszczać na mapach. Za torami okazało się, że zaznaczonymi na mapie ścieżkami zajęła się przyroda,
wybraliśmy więc kierunek na możliwie najmniej zarośniętą łąkę i przechodząc przez rozległy widokowy grzbiet doszliśmy do Oseredka.
Na skraju wsi złapaliśmy czerwony szlak, którym doszliśmy do Błudka - położonego w sosnowym lesie cmentarza oraz więzienia-obozu NKWD.
Przeszliśmy przez szosę do kamieniołomu Nowiny, gdzie zrobiliśmy krótką przerwę.
Czuliśmy już kilometry w nogach. Wracając do szosy spotkaliśmy nasze rowerzystki. Dalej niestety asfaltem w stronę Czartowego Pola, dobrze że to tylko 2 km.
Rezerwat Czartowe Pole niezmiennie zarośnięty, szliś- my pomostami nad Sopotem niczym w jakiejś dżungli. Minęliśmy ukryte w krzakach ruiny papierni i
tak jak się spodziewaliśmy, po drugiej stronie potoku powitało nas morze pokrzyw. Na szczęście sporo osób szło dziś przed nami, udeptali sięgające ponad nasze głowy chwasty.
Krótkie podejście, pasieka które istnieje w tym miejscu chyba od wieków i łagodna droga doprowadziła nas i spotkanych towarzy- szy wędrówki do Józefowa.
Rozbiliśmy namiot przy płocie, vis a vis kościoła, i poszliśmy do "Kniei" na piróg biłgorajski i zimne piwko.
Zrobiliśmy jeszcze zakupy i wróciliśmy na odprawę, ale z ogniska po 9-godzinnym marszu zrezygnowaliśmy. Padliśmy.
Dzień 9
niedziela, 17 lipca 2016 r.
Trasa 34 km: Józefów - Osuchy (masakra: droga prosta jak strzelił) - Kozaki Osuchowskie - Górecko Kościelne
Rano grubo przed godziną siódmą obudziły nas bijące nad głową dzwony wzywające na mszę. Zanim się spakowaliśmy zaczęło niestety lać i grzmieć.
Zaczęliśmy się zastanawiać, czy w związku z tym przejść całą trasę, czy przeczekać nawałnicę i wybrać jedną z krótszych propozycji. Zdecydowaliśmy się jednak na pełny wariant.
W związku z tym, że nie było szans na przerwę, spakowaliśmy się w strugach deszczu.
A ponieważ poprzedniego dnia nie udało nam się zwiedzić miasta, ubrani w peleryny próbowaliśmy zerknąć gdzie nie gdzie.
Najpierw weszliśmy do kościoła, tu przynajmniej było sucho. Później przeszliśmy do centrum, ale nie miało to sensu.
Zrobiliśmy zakupy, podeszliśmy do kamieniołomu zerknąć na pomnik "Miszki Tatara" i nową wieżę widokową (była zamknięta), liczyliśmy też że trafimy tam na skrót,
o którym na odprawie wspominał Janusz. Niestety ścieżki przy kamieniołomie były bardzo śliskie, zawróciliśmy więc do miasteczka i o 9:25, już nieźle przemoknięci, wyruszyliśmy na trasę.
Do Fryszarki droga prosta jak strzelił, początkowo szutrowa, później asfaltowa. Cały czas padało, nikogo nie mijaliśmy. Gdy w końcu doszliśmy do tej nieistniejącej
osady wydawało nam się, że "nareszcie doszliśmy". Szlak w tym miejscu skręcał w leśną dróżkę. Już po chwili okazało się, że na trawę po której szliśmy, przydałyby się kalosze,
co jakiś czas trzeba było wykręcać skarpety. W drodze do Osuch oglądaliśmy tablice opisujące poszczególne bitwy, do miejsc w których się rozegrały należałoby wchodzić w głąb lasu,
zostawiliśmy to na suchszą okazję.
Przed Osuchami las rozrzedził się, mijaliśmy pola tytoniu, wreszcie koło południa doszliśmy do muzeum, które w tym dniu było zamknięte. W oddali widzieliśmy pakujących się
do auta OWRP-owiczów. Weszliśmy na cmentarz, a ponieważ trochę mniej padało, postanowiliśmy zrobić krótką przerwę. Znaleźliśmy ławkę, zdążyliśmy zacząć jeść gdy znowu lunęło.
Szkoda, że nie miał kto nam zdjęcia zrobić, w pelerynach, skuleni próbowaliśmy cokolwiek przegryźć.
Ruszyliśmy dalej, kawałek asfaltem, chlapiące auta nie robiły już na nas wrażenia. Gdy doszliśmy do Kozaków Osuchowskich, przestało padać, można było zwinąć peleryny.
Zaczęliśmy obchodzić stawy, na których było pełno białych i siwych czapli. Doszliśmy do Podlasu, skręciliśmy na nowy asfalt, a po 1,5 km zeszliśmy z niego w boczną drogę,
tu pojawiły się na drzewie seledynowe trójkąciki.
Weszliśmy na groblę biegnacą wśród malowniczych stawów. Na grobli mieliśmy niestety smutne zdarzenie, spotkaliśmy czaplę z uszkodzonymi skrzydłami i nogami.
Podczas szybkiej konsultacji telefonicznej dowiedzieliśmy się, że jej nie pomożemy, a zaniepo- kojona może zaatakować nasze oczy...
Nieco dalej znaleźliśmy kawałek suchego betonowego mostku nad Szumem, gdzie wykręciliśmy skarpetki,
zjedliśmy i poszliśmy kierując się czarnymi znakami. Szlak doprowadził nas do rozległych podmokłych po deszczach
łąk, ani śladu ścieżki, wokół rozlewiska i wypełnione wodą rowy, chciałoby się powiedzieć: krajobraz biebrzański. Zmęczeni, zawróciliśmy do asfaltu.
Szosą przez Aleksandrów dotarliśmy do cmentarzyka przy moście na Szumie. Znowu zaczęło padać. Skręciliśmy w drogę prowadzącą do amfiteatru w Dąbrowie, czarnym szlakiem
minęliśmy gajówkę i śliskimi kładkami przeszliśmy nad Szumem.
Do Górecka Kościelnego weszliśmy po 18-tej, na pewno ostatni. Obóz pusty, wszyscy byli na mszy w intencji śp. Andrzeja Stróżeckiego. Rozbiliśmy namiot,
zdjęliśmy mokre buty i poszliśmy do karczmy na obiad, na który trochę się naczekaliśmy. Mieliśmy wrażenie, że obsługa nie
jest zadowolona z większej ilości gości. Ze względu na aurę i związany z tym brak ogniska po odprawie wróciliśmy, nie tylko my, do karczmy. Mimo zapowiedzi obsługi
nie udało się zamknąć lokalu o 21, śpiewy ogniskowe przeniosły się do knajpy i niosły się jeszcze długo po 22...
Dzień 10
poniedziałek, 18 lipca 2016 r.
Trasa 20 km: Górecko Kościelne - Rez. Szum - Stare Górecko - Florianka - Sochy - Stawy Echo - Zwierzyniec
Całą noc padało, tegoroczny lipiec jest mokry i chłodny. Dobrze, że nad ranem trochę się wypogodziło i tym razem mogliśmy się spokojnie spakować bez deszczu.
Ponieważ w Górecku Kościelnym nie było sklepu, dość szybko, bo już o siódmej opuściliśmy obozowisko.
Najpierw zaległości z poprzedniego dnia, zaczęliśmy od modrzewiowego kościoła pw. św. Stanisława Biskupa, odkąd pamiętamy zawsze jest otwarty.
Od początku mieliśmy kompanów poznanych wczorajszego wieczora: dwa sympatyczne kundelki.
Niestety towarzyszyły nam przez sporą część drogi nie chcąc zostać "na swoich śmieciach". Nawet mimo zamknięcia przed nosem furtki na cmentarz znały inne wejście.
Na cmentarzu krzyż poświęcony powstańcom styczniowym oraz pomnik żołnierzy poległych podczas II wojny światowej.
Idąc aleją wiekowych dębów, przy kapliczce "Pod dębami" spotkaliśmy Alę z wnuczką. Chwilę później dotarliśmy do Kaplicy "Na Wodzie", dziś moczenie nóg z własnej nieprzymuszonej woli,
a woda wyjątkowo zimna... Zgodnie z sugestią Roberta z wczorajszej odprawy przyłożyliśmy
też ucho do ściany kaplicy żeby usłyszeć odgłosy mieszkających tam nietoperzy.
Kładką nad Szumem przeszliśmy do znajdujacej się naprzeciw kaplicy cudownej krynicy, tzw. Bożej Łezki i dalej leśną drogą wzdłuż potoku do tamy.
Na szlaku co chwilę spotykaliśmy osoby z trasy, psiaki na szczęście wróciły do siebie.
Tu opuściliśmy na chwilę czerwony szlak skręcając na polecaną na odprawie malowniczą ścieżkę dydaktyczną przez Rezerwat przyrody Szum. To jedno z piękniejszych miejsc na Roztoczu,
niestety znowu zaczęło padać. Na końcu ścieżki dwie zielone strzałki wskazały nam jak wrócić na czerwony szlak. Mostkiem przeszliśmy nad Szumem, po drugiej stronie spotkaliśmy
sporą grupę idącą czerwonym szlakiem, niech żałują że nie szli naszą stroną.
Szosą doszliśmy do Starego Górecka, minęliśmy jeden sklep pamiętając, że dalej znajduje się mały klimatyczny sklepik z ławeczkami i parasolami, przy którym zawsze było pełno turystów.
Byliśmy tam chyba jedni z pierwszych, co chwilę zaglądali tu OWRP-owicze szukający skrętu między domami. Kupiliśmy bilety do parku narodowego,
zjedliśmy śniadanie i wróciliśmy na szlak. Przez figiel pamięciowy skręciliśmy w stronę lasu wcześniejszą drogą (kiedyś dochodziliśmy tędy do "Płaczącego Kamienia").
Może mało wygodnie, ale ostatecznie ta droga też nas doprowadziła do szlaku, niestety kilka osób poszło za nami, pewnie na nas klęli...
Było pochmurno, co jakiś czas padało. Dotarliśmy do Florianki, kręciło się tu sporo ludzi, także naszych. Zobaczyliśmy koniki polskie, ale Izbę Leśną dziś sobie odpuściliśmy.
Za pomnikowym dębem "Florian" zrobiliśmy przerwę. Znowu zaczęło kropić. Dalej poszliśmy czerwonym szlakiem, na którym zrobiło się pusto. Zdaje się, że wszyscy pomknęli
na skróty drogą rowerową. Przeszliśmy przez tory LHS,
Autor: Małgorzata Grabek
Rzeź w Sochach: ... i rozstrzelali ich wszystkich
W maju 1943 roku niemiecka żandarmeria dokonała prowokacji we wsi Sochy na Zamojszczyźnie. Dwaj żołnierze w przebraniu partyzantów próbowali kupić broń.
Zostali rozpoznani przez AK w pobliskim Józefowie. Zlikwidowano jednego z nich, drugiemu udało się uciec. 1 czerwca niemieckie wojska wymordowały 200 osób.
Rzeź rozpoczęła się około godziny 5.30.
Przeżyło ją dwóch mężczyzn, kilkanaście kobiet i garstka dzieci. Wśród nich poetka Teresa Ferenc.
- Dzień przed tą tragedią byłam jeszcze w Terespolu na naukach przygotowująjących do Pierwszej Komunii. Rano obudziła mnie mama, opowiedziała o strzelaninie i o tym,
że najprawdowpodobniej we wsi pojawili się Niemcy i że będą nas zabierać do obozów - wspomina bohaterka "Opowieści po zmroku".
- Wyskoczyłam z łóżka, miałam zająć się dzieciakami, ale zachowywałam się kompletnie irracjonalnie. Próbowałam zabezpieczać naszą murowaną piwnicę, żeby jednak coś z pożaru uratować.
Niestety nie wszystko udało się ocalić. To, co zostało z puchowej pościeli, przypominało przypalone od żelazka rzeczy. Płomień ich nie strawił, tylko pokurczyły się od gorąca.
Rzeź w Sochach była jedną z najbardziej krwawych pacyfikacji dokonanych na Zamojszczyźnie. Jak opisują świadkowie: Niemcy otoczyli wieś i podpalili.
Zabijali wszystkich, bez względu na wiek i płeć, także kobiety, dzieci i starców. Po wycofaniu się wojsk Wehrmachtu płonącą wieś zbombardowały samoloty, zrównując ją z ziemią.
- Najpierw zastrzelili mi ojca. Potem próbowali zbliżyć się do mamy. Z bratem siedzieliśmy przy drodze. Mama z siostrą na ręku stała na polu - opowiada Teresa Ferenc.
- Kiedy i ją zabili wzięłam rodzeństwo i za namową stryjenki ruszyłam do Terespola. Do dalekich krewnych. Miałam 9 lat i tego dnia natychmiast wydoroślałam. Przygarnęłam młodsze,
stałam się dla nich mamą.
Podobne wspomnienia ma także siostra stryjeczna poetki.
- Obudziła mnie mama, powiedziała, że Niemcy są we wsi. Uciekłam ze starszym bratem. Otulona tylko w koc. Biegliśmy przez cztery pola. Przy piątym zawrócił nas Niemiec - opowiada.
- Kiedy wróciliśmy do domu zastaliśmy w nim Tereskę z Jasiem. Powiedzieli, że ich rodzice już nie żyją. To było tuż przed moimi 9. urodzinami. Miałam obchodzić je w sierpniu...
Co roku ta historia wraca do mnie. Co roku przeżywam ją tak samo.
Dziś w Sochach, na skraju lasu gdzie Niemcy spalili pierwszą zagrodę, znajduje się cmentarz. W kolejne rocznice pacyfikacji odbywają się tam uroczystości
upamiętniające tragiczne wydarzenia z 1943 roku. Córka Teresy Ferenc, pisarka Anna Janko, opisała je także w książce "Mała zagłada", którą zamierza wydać Wydawnictwo Literackie.
Żródło:Rzeź w Sochach: ... i rozstrzelali ich wszystkich, aktualność: 2016-12-14.
|
|
|
|
jeszcze jedną górkę i znaleźliśmy się w Sochach. Znajduje się tu cmentarz ok. 200 mieszkańców zamordowanych 1 czerwca 1943 roku przez hitlerowskich okupantów podczas pacyfikacji wsi.
Niedługo potem znaleźliśmy się przy wieży widokowej nad Stawami Echo, gdzie zastaliśmy same znajome twarze, niektórzy obserwowali koniki, inni zrobili sobie przerwę.
My zrobiliśmy kilka fotek konikom (nie dźwigaliśmy na darmo teleobiektywu) i poszliśmy w stronę pomostów przy plaży, aż szkoda, że nie było słońca.
W stronę Zwierzyńca poszliśmy czarną ścieżką dydaktyczną omijającą asfalt. W miasteczku okazało się, że musieliśmy przejść do obozu na jego drugi koniec.
Rozbiliśmy namiot i głodni poszliśmy na obiad do polecanej Sonaty. Zanim zjedliśmy rozpogodziło się.
Po obiedzie skierowaliśmy się do Zwierzynieckiego Browaru, a tam piwka, jakich u nas nie ma.
Niestety chłód nie pozwolił nam się nimi zbyt długo rozkoszować. Zajrzeliśmy do kościółka pw. św. Jana Nepomucena "na wodzie", zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy ciacho i wróciliśmy na bazę,
żeby się wykąpać. A tu klops, awaria kanalizacji, ani kąpieli ani toalet,
ktoś powiedział, że wróciły stare czasy. Słyszeliśmy, że Janusz starał się poruszyć niebo i ziemię, niestety tak było przez całą noc.
W związku z zaistniałą sytuacją odprawa była krótka. Poszliśmy spać wsłuchując się w śpiewy przy ognisku.
Dzień 11
wtorek, 19 lipca 2016 r.
Trasa 25 km: Zwierzyniec - Bagno - Góra Dąbrowa - Kawęczynek - Szczebrzeszyn
Awaria "trwała i trwać miała", no cóż, lasów dookoła było sporo. Szybko się spakowaliśmy, w najbliższym markecie zrobiliśmy zakupy, dla odmiany śniadanie zjedliśmy na ławce
przed kościołem Matki Bożej Królowej Polski, wybudowanym na miejscu obozu jeńców francuskich z czasów II wojny światowej. Nie padało. Za wsią Bagno czarny szlak zaczął wspinać
się pod górę, co jakiś czas oglądaliśmy się za siebie podziwiając wyłaniający się widok na Zwierzyniec.
W końcu droga wkroczyła w wąwóz biegnący młodym lasem, szliśmy z nosami skierowanym pod nogi.
Dzięki temu zamiast widoków po- dziwialiśmy przepiękne i przeogromne grzyby, ciekawe czy ktoś po nas je znalazł.
W pobliżu szczytu Góry Dąbrowy doszliśmy do miejsca, w którym znakowana ścieżka doprowadzała do miejsca stacjonowania Oddziału AK "Podkowy".
Podeszliśmy tam wspólnie ze spotkanymi na trasie Kasią i Mariolą.
Wróciliśmy na szlak, przez chwilę szliśmy wspólnie z ozorkowiankami. W pobliżu węzła szlaków zrobiliśmy przerwę na drugie śniadanie, w między czasie zaczęło padać.
Siedzieliśmy jak te zmokłe kury w pelerynach, próbując coś zjeść...
Po przerwie skręciliśmy na niebieski szlak, który biegł błotnistą grzbietową drogą z ogromnymi kałużami. Było ślisko, dobrze, że szliśmy w butach. Spotkaliśmy koleżanki
z Gdańska tak jak my balansujące nad bajorkami, jakiś czas szliśmy razem. Na pocieszenie chwilami otwierał się widok na dolinę Gorajca.
W końcu droga zaczęła spadać i dotarliśmy do restauracji
"Przystanek Kawęczynek",
a tam odpoczywa gromada OWRP-owiczów, tylko o dziwo mieli bardzo czyste buty...
Zamówiliśmy żurek i pierogi z karpiem, wszystko było wyśmienite. Odpoczywając obserwowaliśmy, jak nasi zmawiali się na bryczkę do Szczebrzeszyna.
Ruszając na trasę zostawiliśmy ich oczekujących na pojazd. Szlak niebieski połączył się teraz z czerwoną ścieżką dydaktyczną. Gdy doszliśmy do pierwszych wąwozów,
zaświeciło słońce. Jary się wiły malowniczo, miejscami widać było efekt ostatnich opadów - ogromne jeziora na drodze.
Wyszliśmy z lasu, trasa zrobiła się teraz widokowa.
Minęła nas bryczka wypełniona OWRP-owiczami, chwilę później doszliśmy do szlaku rowerowego, tu też ścieżka skręcała w kierunku Szczebrzeszyna. Słoneczko zaczęło nieźle przygrzewać,
zrobiliśmy krótką przerwę połączoną z podejściem na znajdującą się w pobliżu ambonę.
Ze szlaku rowerowego rozpościerały się coraz rozleglejsze widoki, szliśmy w dobrym kie- runku bo mieliśmy je cały czas przed sobą.
W końcu doszliśmy do drogi zbudowanej z try- linki, stąd już było nie daleko do szczebrze-
szyńskiego cmentarza.
Na cmentarzu spotka- liśmy Janusza, który przyprowadził Kasię i Piotra szukających grobu dziadków. My zerknęliśmy na kaplicę
pw. św. Leonarda, liczne kamienne i żeliwne nagrobki
pochodzące sprzed roku 1945, jednak przede wszystkim chcieliśmy odwiedzić
kwaterę żołnierzy września 1939 i pomnik powstańców styczniowych, przy okazji zobaczyliśmy grób
dr Zygmunta Klukowskiego, historyka Zamojszczyzny.
Następnie weszliśmy na zniszczony i zarośnięty kirkut. Widząc, że się chmurzy, kroki szybko skierowaliśmy do szkoły, przy której mieliśmy nocleg.
Po rozbiciu namiotu rozejrzeliśmy się, czy w okolicy jest coś do jedzenia. Nie mogło być lepiej - naprzeciw noclegu znajdowała się pizzeria "Piccante" z czeskim piwem. Wróciliśmy
na odprawę, następnie odstana w kolejce zasłużona kąpiel. W między czasie ulewa, mocna ale na szczęście krótka.
Wieczorem poszliśmy znowu do pizzerii na kolację, wystarczyło przejść przez ulicę :)
Dzień 12
środa, 20 lipca 2016 r.
Trasa 16 km: Szczebrzeszyn - Piekiełko Szczebrzeszyńskie - Szczebrzeszyn
O 4:00 rano wstawały osoby wyjeżdżające na Ukrainę, słysząc to przewróciliśmy się na drugi bok. My jeszcze mieliśmy trochę lenistwa tym bardziej, że nie trzeba było się dzisiaj pakować.
Słońce przygrzewające w ściany namiotu jednak nie pozwoliło na długi w nim pobyt,
poza tym Janusz obiecał nam, że będzie dzisiaj naszym przewodnikiem po Jego ukochanym Szczebrzeszynie, a o 8:03 mieliśmy się spotkać przed kościołem św. Mikołaja.
Śniadanie zjedliśmy na ławce w rynku opodal świerszcza (jak się dowiedzielismy - numer 2), potem zameldowaliśmy się w umówionym miejscu.
Było nas sporo. Janusz umożliwił nam wejście do środka, siedząc w ławkach wysłuchaliśmy Jego gawędy o historii kościoła.
Następnie przeszliśmy do synagogi, w której obecnie znajduje sie Dom Kultury. W sali modlitewnej Janusz przedstawił dzieje Szczebrzeszyna, okraszając opowieść licznymi
ciekawostkami. Szczególnie interesująca była opowieść o Jankielu Grojserze.
Opracowała: Regina Smoter Grzeszkiewicz
Grojser Jankiel zapamiętany....
Jankiel Grojser, ostatni szczebrzeszyński Żyd zmarł naturalną śmiercią w 1970 roku. Po powrocie z frontu - walczył pod Monte Cassino zaprzyjaźnił się z rodziną Józefy Kimaczyńskiej,
to jej wspomnienia oraz córki Anieli z Kimaczyńskich Kowalikowej posłużyły do napisania poniższego tekstu.
***
Jankiel Grojser był bardzo dobry, uczciwy, rzetelny. Jak wrócił po wyzwoleniu, otworzył swój sklepik przy ulicy Kościuszki. Od 1953 roku wynajmował mieszkanie u Kimaczyńskich.
W lecie spał w stodole, zimą w domu. Sam przygotowywał sobie posiłki - nie chciał jeść tego co przygotowali Kimaczyńscy. Brał tylko mleko, bo my mieliśmy dwie krowy
- opowiada Józefa Kimaczyńska, kartofle , jak się ugotowało to też brał.
Jednego razu jak przyszłam ze szkoły wspomina córka Józefy - Aniela Kowalik, rodzice byli w pracy, to on sobie gotował, tak pachniała zupka, to była pomidorówka,
więc podniosłam pokrywkę, a on wszedł. Jak się wściekł! . Musiałam uciekać - gonił tak za mną dłuższy czas. Ja tylko poszłam zobaczyć co on gotował. Ledwo uciekłam, chyba by mnie zbił.
Dawniej nie było telewizora, komputerów, więc co wieczór schodzili się do nas znajomi, modliliśmy się, czytali wieczorami późną jesienią "Trylogię" - każdy po kawałku czytał.
Jankiel uwielbiał pieśni i litanie do Matki Boskiej - sam się z nami modlił.
Miał takie swoje upodobania - opowiada inna z mieszkanek Szczebrzeszyna pani Łaszkiewiczowa - gdy dzwonili na Anioł Pański to się żegnał i klękał.
Gdy pytano go dlaczego jako Żyd to robi, odpowiadał "gdybyś tam był gdzie ja też byś tak klękał i modlił się". On się modlił dlatego, uważa pani Łaszkiewiczowa,
że nie mógł wywdzięczyć [się] Bogu, za to, że przeżył.
Był taki troszkę dziwaczny - sam sobie nie chciał pomóc. Tatuś (kontynuuje wspomnienia Aniela z Kimaczyńskich Kowalikowa)wystarał mu się o rentę,
już nie pamiętam jaką - odmówił, nie chciał przyjąć. Zaczęli mu pomagać Żydzi, przysyłali paczki.... Lubił bardzo moją młodszą siostrę, mówił do niej
"pamiętaj Tereska, jak ja umrę, żebyś mnie spaliła w piecu Waligóry. 2 a miał platynowe zęby, dwa czy więcej - "zęby to sobie weź".
On u nas przebywał jak członek rodziny. Ubierał się bardzo skromnie, nosił tylko robocze ubranie, łaty..., ale czyściuni był. Lato, zima - mróz 30°,
a on pod most chodził się kąpać. Tak sobie ubzdurał i tak sobie robił. Później jak wyszłam za mąż poszłam go odwiedzić - mieszkał wtedy w starej hali
[targowej, w okropnych warunkach, był chory. Mówił, ze jak wyzdrowieje to przyjdzie do nas, ale umarł - nie przyszedł.
Opowiadał mi o swoich przeżyciach pod Monte Cassino, jak poszedł z Armią Andersa; miał swój samochód, z tym samochodem przez tę Saharę,
przez te ciepłe kraje tam wędrował i dotarli na Monte Cassino. Ogień, strzelanina, nie ma powrotu. Do przodu nie ma co - to mówi, że puścił się tym
samochodem z takiej bardzo dużej góry, a na dole był rzeka i z tego pędu samochód przeleciał przez rzekę - uratowali się. Mówił też - dodaje Józefa Kimaczyńska,
że pod Monte Cassino jak było natarcie to w nocy było tak jaśniutko jak w dzień.
Przyjecha ł do Szczebrzeszyna - opowiada Aniela Kowalikowa, tutaj została jego siostra Dwojra i brat Symcha. Przed wyzwoleniem ktoś naskarżył,
że w mieście są Żydzi i zabili ich. Prawdopodobnie niejaki Gąska, ponieważ chciał zamieszkać w domu Grojsera, albo Juchym Pilip - tak ludzie mówili, to taki szumowina, ormowiec...
Mówią, że Jankiel miał kobietę - to nie prawda. Nie miał nikogo, był bardzo uczciwy, pomagał ludziom; u Łosiewicza dzieci bawił, śpiewał, wesoły był, taki z życiem.
Był bardzo zdolny - jak chodziłam do szkoły, były (nie pamiętam w której klasie) słupki - dodawanie, odejmowanie, dzielenie, mnożenie. To były tysiące przez tysiące,
a on oczy zamknął i już mi wyliczył. Nie dowierzałam, o tak wyliczyć! I na ten ołówek sprawdzałam. Taki zdolny był! Jak on to dzielił, mnożył?
Wartościowy był człowiek, ale wojna zrujnowała mu życie. Bardzo lubił swoją siostrę - uzupełnia Józefa Kimaczyńska - dużo o niej mówił.
Wśród naszych leży dodaje Aniela Kowalikowa i bardzo dobrze. Dbamy o ten grób, kwiaty tam sadzimy...
Pracował w Gminnej Spółdzielni w Rozlewni Piwa i Wód Gazowanych (uzupełnia Bożena Rembisz) - lemoniadę rozwoził, taki wózek miał na dwóch kółkach.
Jeśli chciało go się czymkolwiek poczęstować to nie brał, ale jak się położyło, to wtedy sobie wziął.
Bardzo lubił dzieci woził mnie na wózku, bo ja byłam córką pana kierownika - mój ojciec - Walenty Kusy był kierownikiem gastronomii w Szczebrzeszynie.
Oprócz oranżady Jankiel rozwoził także piwo taką dwu kułką... Zawsze był wesoły, zawsze sobie śpiewał. Na nowy rok zakładał nowy fartuch i mówił:
"nowy rok, nowy fartuch". Jak się z nim rozmawiało to mówił mądrze.
Moja mama (Józefy Kimaczyńskiej) powiedział kiedyś do niego "oj Jankiel byś się przepisał na wiarę katolicką". A on - wiesz Józka, tak się do mnie zwracał -
"ja rozmawiał z kanonikiem [z ks. proboszczem Szepetowskim] - on mi nie kazał; w jakiej wierze się urodziłeś w takiej umrzyj". Nigdy nie narzekał - ani na Niemców,
że mu rodzinę wymordowali, ani na nikogo nie narzekał. Nie wiem jak on to wszystko w sobie mógł przeboleć...
Jak w rezurekcję, 3 to było na wiosnę ten plac przed Prezydium chłopi zastawili furmankami, to Jankiel od rana fartuch na siebie założył i po kolei wszystkie konie poił
- mówił "Józia, wszystkie konie napoiłem". Brody nie nosił, golił się, niewysoki był. Posiadał zdjęcia rodzinne, ale nie zachowały się; ci, co porządkowali
[mieszkanie] po jego jego śmierci pewnie spalili to wszystko.
***
Według "Memory to the Jewish Community of Shebreshin." (Kiriat Yam 1984 s. 478 ) z rodziny Grojserów zginęli: Abraham, Debora, Efraim, Lea, Motł, Symcha..
___________________________________________________________
2. w Fabryce Kalafonii i Terpentyny założonej przez inż. Andrzeja Waligórę w okresie międzywojennym na Brodach k/ Szczebrzeszyna
3. nabożeństwo w kościele katolickim odbywające się o wczesnej godzinie w Niedzielę Wielkanocną
Żródło: http://www.scebreshinum.republika.pl/szczebmg.html, aktualność: 2016-12-15, obecnie nieaktyywny.
|
|
|
|
|
|
Po wyjściu z synagogi podeszliśmy na chwilę do znajdującej się w pobliżu, ale aktualnie zamkniętej cerkwi Za- śnięcia Przenajświętszej Bogurodzicy,
a następnie do kościoła pw. św. Katarzyny, który obejrzeliśmy także wewnątrz. Jego historię mogliśmy przeczytać na ulotce otrzymanej od Autora i dzisiejszego przewodnika.
Stąd grupa poszła jeszcze do galerii "Roztocze", my oderwaliśmy się chcąc znaleźć szczebrzeszyński zamek. Udało się, weszliśmy w wąską uliczkę prowadzącą do góry
i ukazała nam się zamknięta brama z tabliczką "Grodzisko wczesnośredniowieczne obiekt zabytkowy prawem chroniony". Traf chciał, że obok znajdował się dom, w którym
mieszka osoba posiadająca klucze do tejże bramy. Weszliśmy na teren grodziska, do ruin trzeba było nieźle się przedzierać przez krzaczory. Z krawędzi urwiska podziwialiśmy
widok na grzbiet z Brodzką Górę, widok na centrum miasta był zarośnięty.
W planach dzisiaj było Piekiełko Szczebrzeszyńskie, minęliśmy świerszcza numer 1 i czarną ścieżką dydaktyczną biegnącą w drugiej części głębokim jarem
dostaliśmy się na widokowy grzbiet z wczorajszą trylinką i czerwonym szlakiem. Kawałek dalej szlak opuścił drogę i wkroczyliśmy do Piekiełka.
Wąwozy obłędne, a skrzyp leśny w przedzierających się przez korony drzew promieniach słońca robił niesamowite wrażenie.
Spotkaliśmy Alę z wnuczką, które też pokonywały wąwozy. W miejscami błotnistym dnie jaru odcisnęły się ślady kół bryczki, którą leniwi turyści zwiedzali to uroczysko.
W jego górnej części zbocza zwęziły się i droga zmieniła się w ścieżkę trudno dostępną nawet dla piechurów.
Gdy na górze wyszliśmy z ciemnego wąwozu na otwartą jasną przestrzeń, mieliśmy wrażenie,
że rzeczywiście wyszliśmy z piekła do nieba.
Zwłaszcza, że przy drodze było tu pełno jeżyn i malin, którymi zajadał się Mirek. Zrobiliśmy zasłużoną przerwę, co chwilę ktoś nas mijał.
Droga powrotna biegła nieznakowaną ścieżką grzbietem równoległym do wczorajszego szlaku rowerowego i była równie widokowa. W końcu znowu doszliśmy do trylinki,
wracając ponownie weszliśmy na cmentarz. Chcieliśmy odwiedzić grób Jankiela Grojsera wyznania mojżeszowego, "żołnierza wojny obronnej 1939, zesłańca syberyjskiego, żołnierza u Andersa,
rannego i odznaczonego za udział w bitwie pod Monte Cassino",
o którym Janusz opowiedział nam dziś tak barwnie w synagodze. Do centrum doszliśmy w porze obiadowej, dziś zdecydowaliśmy się na posiłek w restauracji "U Chrząszcza".
Potem wróciliśmy na bazę. Było dosyć wcześnie, w związku z tym relaksowaliśmy się w pizzerii przed kolejnym 33-kilometrowym dniem.
Dzień 13
czwartek, 21 lipca 2016 r.
Trasa 33 km: Szczebrzeszyn - Brodzka Góra - Kosobudy - Wojda - Bliżów - Bondyrz - Jacnia - Bródki - Suchowola
Znowu zapowiadał się ładny dzień. Przeszliśmy przez Szczebrzeszyn, uzupełniliśmy prowiant na trasę i ruszyliśmy. Czerwony Szlak Partyzancki najpierw biegł wzdłuż ruchliwej DW858
do Zwierzyńca. Następnie drogą zbudowaną z betonowych kostek doszliśmy do punktu widokowego na Brodzkiej Górze, skąd się rozpościerała rozległa panorama na Szczebrzeszyn i okolice.
W oddali widzieliśmy idącą za nami grupkę OWRP-owiczów. Weszliśmy w las, gdzie spotkaliśmy samotnie wędrującą koleżankę, szliśmy razem przez jakiś czas. Dotarliśmy do rezerwatu
OOŚ "Jarugi", przed nami była długa prosta droga. Po wyjściu z lasu doszliśmy do leśniczówki w Kosobudach, za którą skręciliśmy w stronę wsi. Popas zrobiliśmy na ławeczce przy sklepie.
Po przerwie podeszliśmy jeszcze do tutejszego kościoła pw. św. Andrzeja Boboli - w krzyż znajdujący się na frontonie wmurowane są pociski artyleryjskie,
od których świątynia spłonęła w lipcu 1944 roku. Nieco dalej seledynowa strzałka na asfalcie wskazała nam polną drogę,
w którą należy skręcić. Idąc przez młode zagajniki zagadaliśmy się, przez co umknął nam ledwo widoczny znak skrętu w las, no ale dzięki temu na swej drodze spotkaliśmy kunę.
Zwierzątko zamiast uciekać na nasz widok pozowało do sesji zdjęciowej, może coś było z nim nie tak.
Cofnęliśmy się i odszukaliśmy zamaskowany znak. Na skraju lasu doszliśmy do obelisku radzieckiego partyzanta Pawła Dawidenko, minęliśmy kapliczkę postawioną w miejscu nieistniejącej
już gajówki "Wojda". Nieco dalej, w pobliżu świętego dębu, zrobiliśmy krótki odpoczynek w lesie na jakichś zwalonych drzewach, gdzie dogoniła nas grupa OWRP-owiczów.
|
|
|
|
Kontynuując marsz doszliśmy do Wojdy, na skraju wsi pomnik i tablica upamiętniające partyzancką bitwę stoczoną tu 30 XII 1942 roku z niemieckim batalionem do zadań specjalnych.
W pobliżu odpoczywała spora grupa naszych, która przed chwilą nas wyprzedzała, my poszliśmy dalej. Dotarliśmy do Bliżowa, we wsi trafiliśmy na sklep obwoźny ze specjalnie do tego
przystosowanym samochodem, jak w ten sposób mają przetrwać wiejskie sklepiki? Dzień zrobił się wręcz upalny. Podeszliśmy do drewnianej kaplicy pw. Matki Boskiej Częstochowskiej,
tuż za nią ku naszej radości dostrzegliśmy sklep, który jednak przetrwał i przy którym można było odpocząć. Siedzieliśmy i delektując się zimnym... piciem gawędziliśmy z miejscowym,
który wypytywał nas o rajd m.in. jakie mamy mapy (miał z tym jakieś doświadczenie, za młodu był Wopistą). Jednocześnie obserwowaliśmy drogę, gdy pojawiła się grupka naszych
zawołaliśmy ich - sklep można było łatwo przeoczyć. Chwilkę porozmawialiśmy, turyści nie zdążyli nawet dobrze zajrzeć do środka, gdy podjechał jakiś bus na francuskich numerach,
zakotłowało się i pojechali. Złapali stopa w sposób wysokokwalifikowany.
|
|
|
Poszliśmy dalej, najpierw łąkami na rozległym wzgórzu, później lasem, gdzie spotkaliśmy kolejne osoby z naszej trasy. Wspólnie dotarliśmy do Bondyrza, my skręciliśmy w stronę,
jak się okazało zamknię- tego, muzeum historycznego AK Inspektoratu Zamojskiego. To już kolejne całowanie klamki (albo lufy czołgu) w tym miejscu, ciekawe czy kiedykolwiek je otworzą?
Początkowo remontowaną ulicą, a później szosą 849 skierowaliśmy się do Jacni, nastała pora obiadowa, a wiedzieliśmy, że w miejscowości przy wyciągu narciarskim znajduje się
restauracja dokąd poszliśmy.
W Jacni przy skręcie z głównej szosy znajdował się bar, do którego zapraszali nas stołujący się tu akurat OWRP-owicze. Zdecydowaliśmy się pójść dalej,
obiad, placek po węgiersku i leczo, jedliśmy na tarasie restauracji "Pod Zielonym Wzgórzem" mając przed oczami stok narciarski. Miejsce, mimo że góra nie była wysoka, miało swój klimat.
Po przerwie minęliśmy malowniczy zalew Jacnia na Jacynce i ścieżkami nordic walking skierowaliśmy się do Suchowoli. Minęliśmy podmokłe łąki, w jednym miejscu wypatrzyliśmy bobrowe żeremie.
Zatrzymaliśmy się na chwilę przy sklepie w Ulicy - przysiółku Suchowoli, jednak odczuliśmy te kolejne ponad 30 kilometrów. Wypatrzyła nas tu Ala. W końcu wyszliśmy na główną,
prostą jak strzelił i długą główną ulicę miejscowości. W połowie drogi kolejny sklep, upewniliśmy się, że jest czynny od szóstej rano. Na końcu ulicy kościół pw. Przemienienia Pańskiego,
z marszu poszliśmy go obejrzeć. Ciekawostką jest tu kilka pocisków wmurowanych w fasadę i jeden w sklepienie, to na pamiątkę zniszczenia świątyni podczas walk 24 IX 1939 roku.
Wreszcie dotarliśmy na bazę, nocowaliśmy przy Zespole Szkół im Tadeusz Kościuszki wspólnie z trasą numer 2. Spotkaliśmy wielu znajomych, były powitania, wszyscy dopytywali nas o
kolejny rajd.
Odbyła się ostatnia odprawa na naszej trasie. W oczekiwaniu na dostęp do łazienek - w szkole nocowały także dzieci z Oazy, przeszliśmy się do najbliższego sklepu,
który okupowany był przez miejscową "młodzież starszą", było piwo i discopolo.
Gdy wróciliśmy do szkoły ognisko dla dwóch tras już płonęło, posiedzieliśmy trochę walcząc ze zmęczeniem...
Dzień 14
piątek, 22 lipca 2016 r.
Trasa 20 km: Suchowola - Miasteczko - Lipsko - Zamość
Rozpoczęliśmy ostatni dzień rajdu, nawet nie wiadomo kiedy to zleciało. Kierowca otrzymał od uczestników naszej trasy prezent z podziękowaniami za bezpieczny przewóz
sprzętu i uśmiech na twarzy. Na mecie mieliśmy być około 14, staraliśmy się nie spieszyć, ale w Suchowoli też nie było co robić, więc wyruszyliśmy jedni z pierwszych.
Śniadanie kupiliśmy tym razem w sklepie w środku wsi, przy skręcie szlaku zielonego. Liczyliśmy na zapowiadane drożdżówki, ale nie dojechały albo przyszliśmy za wcześnie.
Początkowo szlak przeprowadził nas przez głęboki wąwóz, wspomnienie Piekiełka... Potem szliśmy pośród rozpościerających się prawie po horyzont łąk i pól.
Jedno ze wzgórz koło Feliksówki było niezłym punktem widokowym, w oddali widać było Zamość.
Ze wzgórza zeszliśmy do drewnianej kapliczki św. Romana w Lipsku - Polesiu, było tu już trochę naszych turystów. Zrobiliśmy krótką przerwę na trawie korzystając ze słonecznej pogody.
Co jakiś czas podchodził ktoś nowy, ciekawscy zaglądali w niszę pod kapliczką gdzie wypływa źródełko z wodą, której przypisuje się własności lecznicze,
zwłaszcza ma leczyć oczy. Niektórzy skusili się na szukanie kurhanów, nie wiemy czy z sukcesem, na różnych mapach
zaznaczone były ich inne położenia.
Do Lipska dochodziliśmy mając przed oczami pięknie położony pośród pól kościół pw. św. Jana Chrzciciela. Chyba wszystkim turystom umknęła tutejsza ciekawostka znajdująca się przy wejściu
szlaku na szosę - krzyż ufundowany w podzięce za opuszczenie wsi przez prawosławnych. Dalej kilkaset metrów szosą, która następnie skręciła w lewo, a szlak i my poszliśmy prosto wspinając
się na Białą Górę.
Z jej szczytu panorama w dwie strony: na południe u stóp mieliśmy Białowolę, Lipsko i Topornicę ze stawami rybnymi, na północ Zamość.
W Żdanowie dotarliśmy do ruchliwej ulicy,
którą weszliśmy do miasta, od dawna nie słyszeliśmy takiego szumu. Wraz z szlakiem skręciliśmy w kierunku zalewu, przerwę zrobiliśmy sobie nad zamojskim kąpieliskiem, w którym poza kaczkami
nikt się dziś nie kąpał.
Po odpoczynku zajrzeliśmy do pobliskiej rotundy, stąd postanowiliśmy najpierw dojść na metę, żeby przestawić bliżej auto i rozbić namiot, a dopiero wtedy iść na stare miasto.
Na OSiR-rze zamieszanie, mnóstwo młodzieży, trwa turniej piłki plażowej.
Ale główne rozgrywki odbywają się na zamojskim rynku, na tę okoliczność rozsypano tu 150 ton piasku. Nie dosyć, że jak zwykle jest tu pełno turystów, to mrowie kibicującej młodzieży
potęgowało ten tłum. Pokręciliśmy się po rynku i okolicy, zjedliśmy obiad, wróciliśmy na bazę, żeby zobaczyć co się dzieje, czy są znajomi z trzeciej trasy, i na umówione zdjęcie grupowe.
Znowu powitania, dyskusje, rozważania na temat przyszłorocznego rajdu. O 18-tej przewidziana była msza w kościele redemptorystów.
Wróciliśmy na rynek, po drodze udało nam się wejść na wieżę widokową przy katedrze.
Powłóczyliśmy się trochę po starym mieście,
wiedząc, że następ- nego dnia przewidziane jest zwiedzanie nie zagłębia- liśmy się w szczegóły. W tłumie widoczni byli OWRP-wicze.
Wróciliśmy na odprawę, tym razem wspólną dla wszystkich tras, prowadzoną przez komandora rajdu Janusza.
Dzień 15
sobota, 23 lipca 2016 r.
Zamość - zwiedzanie miasta, zakończenie rajdu
Od wczoraj sporo osób już wyjechało, niektórzy już od rana "siedzieli na walizkach", pozostali spokojnie pili kawkę oczekując na godzinę dziewiątą.
O dziewiątej zebraliśmy się przy namiocie organizatorów aby z przewodnikami wyruszyć na zwiedzanie Zamościa. Podzieliliśmy się na grupy i poszliśmy na miasto.
Przewodnik oprowadzał nas po najważniejszym miejscach, opowiadając przy okazji historię Zamościa.
|
|
|
|
|
Obejrzeliśmy fragmenty twierdzy, katedrę Zmartwychwstania Pańskiego i św. Tomasza Apostoła, Muzeum Fortyfikacji i Broni Arsenał oraz znajdujące się
|
w ormiańskich kamienicach Muzeum Zamojskie, jedynie do synagogi nie udało nam się wejść.
Punktualnie o godzinie 12 wszystkie grupy spotkały się pod ratuszem, z jego wieży trębacz odegrał w trzy strony świata hejnał Zamościa.
Zjedliśmy wczesny obiad i wróciliśmy na bazę zapakować do auta bagaże nasze i nowych towarzyszy podróży.
O godzinie 13:00 rozpoczęło się zakończenie wspólnie spędzonych dwóch tygodni. Usiedliśmy na sali zgodnie z kolorem każdej trasy.
Były jak zawsze występy zespołu (niektórzy ruszyli w tany),
przemówienia, wręczanie nagród, podziękowania, oraz oczywiście przekazanie buławy, a na koniec grochówka.
Na koniec, jak to dziwnie brzmi. Mimo zmęczenia, chciałoby się iść dalej. A za rok, no właśnie za rok będziemy po tej drugiej stronie i mam nadzieję, że dorównamy tegorocznym organizatorom...
Podsumowanie:
- W tym roku przeszliśmy w sumie ok. 370 km (jeśli dobrze policzyliśmy) i ani razu nie podjeżdżaliśmy, nawet bryczką :)
- Przede wszystkim dziękujemy Januszowi, że umożliwił nam poznanie Roztocza Wschodniego z perspektywy piechura (wcześniej odwiedziliśmy tę część regionu na "objazdówce"),
gdyby to było możliwe, poszwędalibyśmy się tam dłużej.
- Dziękujemy także za takie ułożenie tras na Roztoczu Środkowym, że mogliśmy je poznać od innej strony niż dotychczas.
- Najsilniejsze wrażenia pozostawiły na nas: wspomniane Roztocze Wschodnie z zapomnianymi cmentarzami w lasach, drewnianymi cerkiewkami, ale także mniej
znane trasy Roztocza Środkowego, czyli przejście przez Osuchy, trasa Szczebrzeszyn - Suchowola, a ze znanych miejsc - nieodmiennie piękne szczebrzeszyńskie Piekiełko i rez. Szum.
- Tak jak w zeszłym roku - nie sposób pogodzić zwiedzania bunkrów Linii Mołotowa z przejściem danego dnia 30 km trasy.
- Wszystkie noclegi były OK, dużo miejsca, niezłe warunki. Szkoda, że trochę pogoda nie dopisała, na rajdzie przez chwilę zastanawialiśmy się, czy nie zmienić naszej nazwy drużyny
na "Białe stopy", tak chwilami mieliśmy je odmoczone...
W galerii fotek możesz obejrzeć wszystkie zdjęcia,
w galerii panoram komplet "szerokich" ujęć,
natomiast w galerii odprawy możesz odsłuchać zebrane pliki MP3.
Aktualizacja: