59. OWRP Ponidzie - Góry Świętokrzyskie
7-21 lipca 2018
Po rocznej przerwie spowodowanej organizacją 58. OWRP na Ziemi Łódzkiej przygotowywaliśmy się do wyjazdu na rajd znowu jako zwykli uczestnicy.
Z naszego punktu widzenia to jednak o wiele przyjemniejsze uczucie. Fizycznie byliśmy w dość dobrej formie, merytorycznie niestety tym razem tak dobrze nam nie poszło,
jak dawniej bywało, życie zawodowe trochę zweryfikowało nasze przygotowania.
Tradycyjnie sięgnęliśmy do biblioteczki oraz szuflady z mapami.
Wybraliśmy trasę numer 1 mimo, że rok wcześniej podczas przedłużonego weekendu zwiedzaliśmy okolice Buska-Zdroju.
Udział w rajdzie pozwala jednak dotrzeć do miejsc, gdzie nie zawsze jest możliwość indywidualnie zorganizować wycieczkę pieszą, na przykład ze względu na brak komunikacji.
Dlatego też staramy się maksymalnie wykorzystać na wędrówki stworzone przez rajd możliwości i ma to odbicie także w przebytych kilometrach,
tzw. "życie biwakowe" jest dla nas mniej ważne...
Dzień 1. 07 lipca 2018 r. Dojazd.
Nadszedł ten dzień, na który czekaliśmy cały rok. Pogoda piękna, czego chcieć więcej. Jeszcze tylko dopakowaliśmy ostatnie rzeczy do plecaków i wyruszyliśmy.
Cudowne uczucie - urlop. O ósmej rano odjeżdżał nasz autobus z Dworca Łódź Fabryczna. W autobusie wymarzliśmy, pan kierowca dbając o nasze samopoczucie niemiłosiernie podkręcił klimatyzację.
Do Buska-Zdroju dojechaliśmy przed południem, wysiadając przeżyliśmy szok termiczny. Nocleg przewidziany był w oddalonej o 2 km szkole, w związku z tym od razu udaliśmy się na postój taksówek.
Niestety akurat nie było żadnej, a w dodatku przed nami stali oczekujący. Nie pozostało nam więc nic innego, tylko zarzucić bagaże na plecy i wyruszyć na bazę.
Nie dosyć, że plecaki były ciężkie, w końcu to nasz dobytek na najbliższe dwa tygodnie, to jeszcze droga początkowo prowadziła pod górkę.
Na ostatniej prostej dostrzegliśmy wędrowca objuczonego podobnie jak my, okazało się że to Mirosław. Dotarliśmy na miejsce.
Kierownictwo trasy już czekało na uczestników, poza tym przed nami zjawiło już trochę osób. Przywitaliśmy się.
Miejsca na namioty było sporo, nasz rozbiliśmy w "łódzkiej strefie" obok łodzian przybyłych wcześniejszym autobusem, odebraliśmy świadczenia i wyruszyliśmy na miasto.
Busko-Zdrój znaliśmy już z zeszłorocznego pobytu. W związku z planami na kolejny dzień pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę przystanku busów by upewnić się,
czy funkcjonuje połączenie do Stopnicy.
Pierwotny plan przejścia z Solca Zdrój upadł jeszcze w Łodzi, przed wyjazdem dowiedzieliśmy się, że o dziwo w niedziele i święta nic tam nie jeździ!
W drodze do centrum obejrzeliśmy drewniany kościół cmentarny pw. św. Leonarda z 1699 r., wraz ze "starym" cmentarzem.
Zrobiło się upalne popołudnie, zatrzymaliśmy się w rynku w "Pizzerii 105" i uzupełniliśmy płyny w organizmie. Potem wędrując dalej deptakiem szukaliśmy miejsca,
gdzie można byłoby coś zjeść. Wszystkie upatrzone wcześniej knajpy były przepełnione, pora obiadowa temu sprzyjała. W końcu w Parku Zdrojowym przyciągnął nas napis przed restauracją:
"gołąbki" i tam już weszliśmy. Jedzenie umilały nam dźwięki dobiegającej z parku muzyki.
Po obiedzie przekonaliśmy się, że to koncert muzyki filmowej w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Świętokrzyskiej (sopran Monika Gruszczyńska, dyrygent Jacek Rogala),
który tego dnia odbywał się w parkowej muszli koncertowej. Podobnie jak wielu słuchających położyliśmy się na trawniku w cieniu drzewa, poza nami było tu jeszcze kilkoro rajdowiczów.
Oczywiście nie byłoby zwiedzania Buska bez skosztowania wody zdrojowej w budynku zdrojowym, gdzie również rozbrzmiewała muzyka, tym razem próba do wieczornego koncertu pianistycznego.
|
|
Wracając na bazę musieliśmy zabezpieczyć się w prowiant, następnego dnia akurat wypadała niehandlowa niedziela.
Po zakupach wróciliśmy na bazę i oczekiwaliśmy na pierwszą odprawę. Sporo osób już przyjechało, jednak część, jak się nazajutrz okazało,
skorzystała z zaplanowanego podwójnego noclegu i dojechała następnego dnia. Po odprawie na kolację poszliśmy do pobliskiej stacji benzynowej,
gdzie można było zjeść na miejscu coś "na ciepło". W związku z jutrzejszą wczesną pobudką położyliśmy się wcześniej spać.
Dzień 2. 08 lipca 2018 r. Start po naszemu.
Trasa regulaminowa: Busko-Zdrój - Owczary Małe - Szczaworyż - Żerniki Górna - Busko - Zdrój 18 km
Nasza trasa: Stopnica - Wolica - Płonnik - Zagaje Kikowskie - Kików - Sułkowice - Kargowy - Szczaworyż - Pęczelice - Skotniki Małe - Zbludowice - Busko-Zdrój ok. 30 km
Budzik zadzwonił o 5:35... w urlop, to straszne! Ale w sumie nie byliśmy pierwsi, część osób już się kręciła po obozie. Pogoda zapowiadała się pięknie,
bus do Stopnicy odjeżdżał o 7:20, nie musieliśmy się spieszyć. W drodze do oddalonego o 2 km przystanku wstąpiliśmy na śniadanie do poznanej wczoraj stacji benzynowej.
|
|
Na przystanku okazało się, że do odjazdu mamy jeszcze trochę czasu, podeszliśmy więc do znajdującego się prawie naprzeciw kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP oraz niedalekiej synagogi,
w której obecnie znajduje się dom handlowy.
Podjechał bus, na nasz widok pan kierowca bardzo się zdziwił się, że chcemy z nim jechać. Uprzedził nas, że to "autobus kościelny",
który objeżdża po drodze wszystkie wsie i zabiera ludzi do kościoła. Nie przeszkadzało nam to, jadąc obserwowaliśmy dosiadających pasażerów. Wszyscy dobrze się znali,
a kierowca czasami trąbił, gdy ktoś trochę się spóźniał. Przysłuchiwaliśmy się też ich dyskusjom generalnie związanym z ostatnim przystankiem kursu.
Do Stopnicy bus dojechał pełny.
Wysiedliśmy koło klasztoru Sercanów, gdzie jak po drodze się dowiedzieliśmy, dziś miało być powitanie nowego księdza.
Niestety nie było dostępu do ruin starego kościoła pw. św. św. Marii Magdaleny i św. Franciszka, nowy był już prawie pełen ludzi.
Wzdłuż muru klasztornego przeszliśmy w dolinę Stopniczanki, minęliśmy pozostałości starego młyna zbudowanego nad tą rzeczką w 1827 roku w miejscu poprzednich,
zaglądając po drodze do mocno przebudowanego zamku (zamknięty na głucho) doszliśmy do górującego nad miastem gotyckiego kościoła farnego pw. Świętych Apostołów Piotra i Pawła.
W kościele także odbywała się msza, więc przemieściliśmy się do pobliskiego centrum Stopnicy.
W rynku mimo niehandlowej niedzieli wszystkie sklepy otwarte.
Zrobiliśmy zakupy i w drogę. Przy wyjściu z miasta trochę się zakręciliśmy,
ale dzięki temu trafiliśmy na stary cmentarz na wzgórzu, jak się okazało założony w XVIII w.
Za ruchliwą DK73 weszliśmy na zielony szlak, którym początkowo przemieszczaliśmy się zgodnie z mapą. W terenie zmienił się jego przebieg omijając Wolicę,
nam to jednak nie przeszkadzało, i tak był w fatalnym stanie, więc polegaliśmy głównie na mapie. Na niej wypatrzyliśmy jaskinie krasowe nad Kikowem, zaciekawieni kierowaliśmy się w ich stronę.
Na szczycie grzbietu zrobiliśmy krótki
odpoczynek mając przed sobą widok na Nieckę Solecką i tereny przyległe.
Jaskini nie znaleźliśmy, jej położenie prawdopodobnie jest błędnie zaznaczone na mapie i powinno być w kamieniołomach,
do których nie dochodziliśmy, choć widzieliśmy je z daleka za Kikowem.
W Kikowie zerknęliśmy na znajdujący się przy szkole zrujnowany dwór z XIX w., tak zarośnięty bujną roślinnością, że łatwo go przegapić.
We wsi weszliśmy na poznany przez nas w zeszłym roku nowy przebieg czerwonego szlaku. Droga najpierw prowadziła pod górę,
wspinaczkę poza widokami umilały nam jeżyny i słodkie wiśnie.
A znakarz nieźle musiał się tu nakombinować, teren przez który biegnie trasa, to głównie kserotermiczne łąki z rosnącymi gdzie niegdzie młodymi drzewkami.
Z grzbietu panorama zrobiła się naprawdę rozległa.
Po drodze mijaliśmy wyrobiska dawnych kamieniołomów.
Szczególnie malowniczym miejscem była łąka nad Sułkowicami, gdzie przy figurze wpatrzonego w siną dal św. Jana Kantego szlak skręca ostro w prawo.
Dojrzewaliśmy do drugiej przerwy. Zrobiliśmy ją w miejscu z widokiem w stronę Jagodnicy. Siedząc wśród łąk, słuchając ptaków, marzyliśmy o tym, żeby czas się zatrzymał.
Ale trzeba było iść dalej. Zaczęliśmy schodzić z grzbietu, polną drogą doszliśmy do asfaltu.
Szlak go przecinał, my skręciliśmy w stronę Szczaworyżu. Gdzieś w oddali usłyszeliśmy pierwsze grzmoty. Idąc wzdłuż sadów skosztowaliśmy brzoskwiń prosto z drzew.
W końcu doszliś-my do Szczaworyżu, niestety zaznaczonej na mapie knajpy przy szosie już nie było. Weszliśmy do tutejszego sklepu, uzupełniliśmy zapasy i podeszliśmy do późnorenesansowego kościoła
pw. św. Jakuba Starszego oraz na cmentarz, gdzie znajduje się pomnik i groby żołnierzy
22 Dywizji Piechoty Górskiej, poległych 9 września 1939 r. w bitwie pod Broniną.
Zrezygnowaliśmy z wejścia na grodzisko, byliśmy tam w zeszłym roku i właściwie nic nie widzieliśmy, tak było zarośnięte.
Od cmentarza wypatrzyliśmy skrót do Pęczelic, gdzie podeszliśmy do ruin zboru ariańskiego. Obiekt znajduje się na terenie prywatnym,
ale tym razem budynki gospodarskie, które go otaczały, wyglądały na opustoszałe. Po drodze objadaliśmy się mirabelkami.
Kolejny popas zrobi-liśmy na Ostrej Górze podziwiając panoramę 360
o z widocznym już w oddali Buskiem-Zdrój. Ale za długo nie posiedzieliśmy, bo zaczęło kropić.
Na szczęście deszcz nie był duży, większa ulewa poszła bokiem, widzieliśmy jej smugi z wierzchołka. Ruszyliśmy dalej.
Na rozległej Górze Radzanowskiej minęliśmy zrujnowaną kamienną figurą św. Tekli. Idąc dalej w stronę Buska-Zdroju, na wysokości Rez. Owczary,
spotkaliśmy Elę z dzieciakami i Piotra, którzy trochę późno wyszli na zaplanowaną pętelkę. Jak się okazało później, do bazy wrócili około godziny 22.
Po dojściu do pierwszych zabudowań, głodni postanowiliśmy najkrótszą, prostą jak strzelił drogą udać się do centrum, do pizzerii wypatrzonej i wypróbowanej jeszcze w zeszłym roku.
Najedzeni wróciliśmy na bazę. Kolejne powitania z osobami, które dzisiaj dojechały. O dwudziestej odprawa, podczas której minutą ciszy uczciliśmy pamięć
śp. kol. Ryszarda Bałabucha. Pierwszy dzień za nami.
Dzień 3. 09 lipca 2018 r. Uratowany psiak, kąpiel w Nidzie i śpiewy na rynku.
Trasa regulaminowa: Busko-Zdrój - Chotelek - Skorocice - Chotel Czerwony - Wiślica 23 km
Dzisiaj postanowiliśmy nieczego nie modyfikować, na trasie zaplanowanej przez Organizatorów
czekało na nas sporo atrakcji. Po drobnych zakupach w znajdującym się tuż obok noclegu markecie wyszliśmy z Buska-Zdroju szlakiem niebieskim.
Przez Siesławice doszliśmy do rez. Karabosy, w którym po krótkich poszukiwaniach udało nam się znaleźć podziemne jeziorko widoczne
bez konieczności schodzenia do jaskini - w miejscu gdzie zapadł się strop.
Dalej asfalt doprowadził nas do Chotelka, na miejscu kręciło się już kilkoro OWRP-owiczów. Drewniany XVI-wieczny kościół pw. św. Stanisława Biskupa był niestety zamknięty,
na odprawie organizatorzy uprzedzili nas o tym, że osoba dysponująca kluczami pracuje w polu.
Zajrzeliśmy do sklepu i po uzupełnieniu zapasów malowniczą drogą pośród łąk poszliśmy w stronę Skorocic. Wejście do kolejnego rezerwatu geologicznego było tak zarośnięte,
że niektórzy nie znajdując go wycofali się bez zwiedzenia.
My zajrzeliśmy w nim we wszystkie kąty, a później na sło-necznym pagórku zrobiliśmy przerwę. Zajadając obserwowaliśmy, jak co jakiś czas ktoś z naszych jednak zaglądał do rezerwatu.
Od Skorocic droga początkowo gruntowa, później asfaltowa, wkroczyła w pofałdowany teren. Idąc nią doszliśmy do kolejnej miejscowości,
w której udało nam się namierzyć kolejną ciekawostkę geologiczną Jaskinię Aleksandrowską.
O tej porze roku jej otoczenie jest bardzo zarośnięte, więc łatwo ją przeoczyć, a na jedynym dojściu trzeba przedrzeć się przez poletko pokrzyw.
Kontynuując marsz niebieskim szlakiem doszliśmy do DW776, przy niej pomnik w miejscu straceń podczas II w.ś. Potem skręciliśmy w lewo i doszliśmy do miejsca po zerwanym mostku.
W zeszłym roku w tym miejscu udało nam się przejść przez rzekę, niestety dogodne miejsce zarosło.
A swoją drogą ktoś znakujący w ten sposób niebieski szlak miał ogromną ilość wiary w wędrowców, że dadzą radę pokonać przeszkodę wodną bez względu na warunki.
Chwilkę odpoczęliśmy i rezygnując jednak z przejścia przez Maskalicę, wróciliśmy na trasę proponowaną przez Kierownictwo trasy.
Spotkaliśmy Bartka, Justynę z dzieciakami i Kasię z Mariolą, którzy chwilę wcześniej znaleźli tymczasowy dom dla błąkającego się foksterierka Reksia, psiak wędrował z nimi kilka kilometrów.
Wspólnie powędrowaliśmy do Chotla Czerwonego, doszliśmy tam koło południa. Najpierw obejrzeliśmy grotę, zwaną przez miejscową ludność "Kuchnią Proboszcza", która podobno ma 25 m dłgości,
oraz znajdujące się
obok niezwykle okazałe kryształy gipsu tworzące tzw. jaskółcze ogony. Potem wspięliśmy się do ufundowanego w połowie XV wieku przez samego Jana Długosza
kościoła pw. Św. Bartłomieja, który okazał się być zamknięty. Później dowiedzieliśmy się, że osobom, które zostały lub przyszły po nas, udało się wejść do środka.
My poszliśmy do widocznego opodal rezerwatu Przęślin. Tu znowu kryształy gipsu i... zaskakujący widok, dziecko wyszło na spacer z kozą. Zwierzak zachowywał się jak psiak,
pilnował się dziewczynki i nawet dał się pogłaskać.
Zrobiło się gorąco, asfaltem poszliśmy w stronę Gorysławic, na godzinę 16-tą mieliśmy tam zamówiony obiad. Do miejscowości dotarliśmy około piętnastej,
po drodze zerknęliśmy jeszcze na znajdujący się tu ciekawy gotycki kościół pw. św. Wawrzyńca. Wreszcie w "Zajeździe Kasztelańskim" można było odpocząć,
na posiłek poczekaliśmy przy zimnym napoju.
W Wiślicy nocleg mieliśmy zorganizowany przy amfiteatrze, na otwartym terenie, w związku z tym Grzegorz sugerował rozbicie namiotów w miarę blisko siebie.
Prysznic dostępny był w godzinach 17:00-20:00, od razu zrobiła się kolejka.
My znaleźliśmy plażę nad Nidą i tam poszliśmy się ochlapać po trudach dnia. Na miejscu okazało się, że woda w najgłębszym miejscu sięga tylko do kolan.
Po krótkiej kąpieli "na leżąco" wróciliśmy na bazę i skorzystaliśmy jeszcze z prysznicy. W oczekiwaniu na odprawę poszliśmy obejrzeć aktualnie najnowsze
(Wiślica od tego roku uzyskała prawa miejskie) i najmniejsze miasto w Polsce z ciekawymi zabytkami: bazylika kolegiacka Narodzenia Najświętszej Marii Panny z 1350 r.,
ufundowane przez Jana Długosza wikariat (tzw. "Dom Długosza") z 1460 r. i dzwonnica z 1470 r., fundamenty kościoła romańskiego św. Mikołaja z XXII w.
Potem usiedliśmy na chwilę w barze.
O dwudziestej wróciliśmy na odprawę, po której zamierzaliśmy pójść na "Psią górkę" i grodzisko.
Wyskoczyliśmy jeszcze tylko na rynek, gdzie można było zjeść kolację na ciepło,
wybraliśmy zapiekanki. W barze spotkaliśmy Mariolę, Kasię i Bartka, i nasze plany legły w gruzach, rozpoczęło się wspólne biesiadowanie w pubie "U Gieny".
Usiadł przy nas Tubylec z ciekawym przenośnym sprzętem grającym, dzięki niemu mieliśmy muzyczny koncert życzeń. Wspólne śpiewy trochę potrwały,
nieco później dołączyli do nas Grzegorz i Robert. Ostatecznie z grodziska zrezygnowaliśmy, po ciemku i tak niewiele byłoby widać...
Dzień 4. 10 lipca 2018 r. Czas na grodziska...
Trasa regulaminowa: Wiślica - Jurków - Złota - Chroberz 16 km
Nasza trasa: Krzyż - Cieszkowy - Czarnocin - Probołowice - Pełczyska - grodzisko - Malżyce - Stradów - grodzisko Stradów - Wola Chrobeska Chroberz ok. 33 km
Dzień wcześniej upewniliśmy się, że z Wiślicy jest połączenie do Krzyża, dzięki któremu możemy sobie oszczędzić kilkukilometrowego przejścia ruchliwą DW776,
ale przede wszystkim ułatwić dotarcie do wszystkich ciekawych punktów, które chcieliśmy dziś zobaczyć. Obudziliśmy się chwilę przed szóstą,
do busa mieliśmy półtorej godziny. Pakowanie, zakupy, w drodze na przystanek ostatni rzut oka na wiślickie zabytki, śniadanie na ławeczce w rynku i oczekiwanie na transport.
Na przystanku sporo osób już czekało, pewnie dlatego, że był to kurs do Krakowa. Bus przyjechał już prawie pełny,
ale jakimś cudem udało nam się wcisnąć razem z panią kontrolującą bilety. Podróż trochę jak w poprzedniej epoce - na stojąco i ściśnięci jak śledzie.
Wysiedliśmy w Krzyżu, szczęśliwie kierowca zapamiętał, że tam wysiadamy, bo szczerze mówiąc, w tych warunkach nie byliśmy w stanie ocenić, gdzie jesteśmy.
Na początku kilometr boczną DW770, potem skręt do wsi Cieszkowy, gdzie znajduje się dobrze zachowany zbór ariański z 1654 roku.
Upał zaczął dawać się we znaki, a to dopiero początek wędrówki. Za wsią znaleźliśmy gruntową drogę do Czarnocina, biegnącą malowniczą i pachnącą łąką,
coś pięknego, niestety trzeba iść dalej.
Asfaltową drogą weszliśmy do Czarnocina. Zatrzymujemy się na skrzyżowaniu - na mapie czytamy "mogiła ariańska", a pod napisem krzyż.
Tubylec widząc nas jak próbujemy zorientować się w terenie pyta, czego szukamy. Słysząc odpowiedzieć, że mogiły, trochę się zdziwił, podpowiedział,
że może to być ten kopiec za kościołem. Chcieliśmy być mądrzejsi, przecież kopiec to nie mogiła, w dodatku na mapie znaleźliśmy krzyżyk znajdujący się po przeciwnej stronie wsi. Idziemy.
Tylko po dokładniejszym wpatrzeniu się w mapę okazało się, że to... apteka, zostawiamy to bez komentarza ;-)
Wróciliśmy szukać kopca, na parkingu przy kościele znaleźliśmy o nim informację. Obejrzeliśmy górujący nad wsią gotycki kościół
pw. Wniebowzięcia NMP i ruszyliśmy w stronę kopca vel kurhanu vel mogiły ariańskiej. Schodami wspięliśmy się na jego wierzchołek (kilkanaście metrów wysokości),
niestety zupełnie zarośnięty, więc widoku nie było, za to znajduje się tu figura św. Jana Nepomucena z 1761 r. Przeczuwając, że dalej może nie być sklepów,
zrobiliśmy zakupy i wychodząc z miejscowości szukaliśmy miejsca na drugie śniadanie.
Żar lał się z nieba, pot z nas, a przy szosie żadnego drzewa i skrawka cienia. W miarę dogodne miejsce znaleźliśmy tuż przed Probołowicami, przy jakimś cebulowym polu.
Zjedliśmy i chwilę odpoczęliśmy w cieniu.
W Probołowicach podeszliśmy do drewnianego kościółka pw. św. Jakuba z 1759 r., był tu kran z wodą, można było się ochlapać.
Do Pełczysk prowadziła polna widokowa droga, tyle że znowu bez skrawka cienia. Idąc przez wieś sklepu niestety nie zlokalizowaliśmy. Na szczęście mieliśmy jeszcze zapas wody.
U stop późnobarokowej figury Chrystusa Frasobliwego przy kościele pw. św. Wojciecha w Pełczyskach zrobiliśmy krótką przerwę, prawie drzemkę. Upał był wykańczający.
Niedaleko nas siedziała dziewczyna malująca pejzaż z kościołem. Cisza, tylko ptaki śpiewają...
|
|
No dobra, mobilizujemy się. Na mapie narysowana była cienka droga za cmentarzem prowadząca na wierzchołek Zawinicy, kulminacji Garbu Wodzisławskiego.
Tam w strefie szczytowej zaznaczono ruiny zamku, a na południowozachodnim krańcu grodzisko.
Doszliśmy do końca cmentarza, płotu nie było, za to droga z mapy okazała się być cienką ścieżynką.
Ruszyliśmy nią dalej stromo pod górkę. Niestety po chwili ścieżka zanikła i zaczęliśmy się przedzierać przez krzaki. W końcu wydostaliśmy się z zarośli na skraj pola,
wzdłuż którego doszliśmy do drogi, a chwilę później do skrzyżowania. Skierowaliśmy się w odnogę biegnącą najbardziej w kierunku szczytu,
ta jednak minęła go z prawej strony, przez moment mignęła nam wieża triangulacyjna. Nie było do niej dojścia, otaczały ją łany zbóż.
Jeśli ruiny są przy szczycie, to dziś nie było do nich dojścia.
Wróciliśmy do skrzyżowania i wybraliśmy drogę biegnącą poziomnicą wzdłuż południowego zbocza Zawinicy.
Idąc nią i podziwiając kapitalne widoki dotarliśmy do pozostałości grodziska z krzyżem na szczycie. Zaczęliśmy szukać zejścia,
ale jedyną opcją było strome zbocze, którym ostatecznie prawie sturlaliśmy się do szosy w kierunku Podlesia.
Minąwszy miejscowość doszliśmy do polnej drogi w lewo w kierunku Mękarzowic. Chwila odpoczynku.
Dalej polami do Mękarzowic,
tu na asfalt i przez Malżyce dotarliśmy do Stradowa.
Po drodze zastanawialiśmy się, czy nie zapukać do kogoś z prośbą o wodę. Iskierkę nadziei wzbudziła w nas pani idąca z reklamówką chyba z zakupami.
I rzeczywiście zbawienie - sklep. Raczyliśmy się dłuższą chwilę przy zimnych napojach, tego nam było trzeba.
Pokrzepieni i powiedzmy pełni sił ruszyliśmy na grodzisko. Po drodze obejrzeliśmy drewniany kościół pw. św. Bartłomieja z 1657 r.
Za wsią minęliśmy Panią z wesołym psiakiem, który się z nami bardzo przywitał.
Grodzisko w Stradowie za każdym razem robi na nas ogromne wrażenie.
Z jednej strony dobrze zachowane wały, z drugiej rozległa przestrzeń u stóp...
Tym razem mogliśmy spojrzeć na grodzisko z perspektywy piechura, który ma za sobą jak na razie ponad 20 kilometrów. Obchodząc wały rozkoszowaliśmy się wspaniałym widokiem,
Zrobiliśmy parę zdjęć i w końcu ruszyliśmy z powrotem do miejscowości, a potem dalej szosą w stronę Chrobrza.
W lesie po drodze postanowiliśmy zrobić jeszcze jedną krótką przerwę, udało się znaleźć ścięte drzewo liściaste, na którym można było chwilę odpocząć.
Gdy przechodziliśmy przez Wolę Chroberską poczuliśmy się jak w górach. Okazało się, że miejscowość jest bardzo malowniczo położona wśród wzniesień,
z górującą nad nią Wielką Górą 248 m n.p.m., której zbocze 50-60 m względnej wysokości stromo opada w stronę wsi. Klimat tego miejsca uzupełniały stare chaty stojące przy drodze.
Minęliśmy garb i zza lasu wyłonił nam się Chroberz.
Dochodząc do miejscowości przeszliśmy przez zatopione w asfalcie tory po kolei wąskotorowej. Szczęśliwie dla nas sklep znajdował się na wejściu do Chrobrza.
Zrobiliśmy od razu zakupy na kolację. Nocleg mieliśmy na terenie Zespołu Szkół Rolniczych przy zespole pałacowo-parkowym Wielopolskich.
W związku z tym, że zaczęło padać odprawę mieliśmy w budynku szkoły. Udostępniono nam telewizor,
więc część rajdowiczów poszła oglądać półfinałowy mecz Francji z Belgią w ramach Mistrzostw Europy.
My po odprawie zalaliśmy sobie kubki z makaronem pewnej firmy, będące naszą obiadokolacją. Padnięci poszliśmy spać.
Dzień 5. 11 lipca 2018 r. Wstęp do zmiany pogody.
Trasa regulaminowa: Chroberz - Młodzawy Małe - Gacki 18 km
Nasza trasa: Chroberz - Aleksandrów - Byczów - Młodzawy Małe - Mozgawa - Wojsławice - Chroberz - łąkami do Krzyżanowic Dolnych - przez Rez. Krzyżanowice do Gacek ok. 22 km
Obudziliśmy się nasłuchując, czy bangla deszcz. Jeszcze trochę banglał. Na godzinę ósmą trzydzieści zaplanowane było zwiedzanie pałacu w Chrobrzu, przy którym nocowaliśmy.
Na szczęście przestało padać i powoli się rozpogadzało, jednak namiot zwijaliśmy mokry.
Wszyscy zebraliśmy się przed pałacem w oczekiwaniu na przewodnika. Na hasło, że zostały wystawione pieczątki,
zrobiło się małe zamieszanie. My wykorzystaliśmy moment, gdy przez chwilę były wolne i też przybiliśmy stemple.
Obeszliśmy cały pałac Wielopolskich oglądając ekspozycję i wysłuchując ciekawych opowieści przewodnika.
Ruszyliśmy, niestety zdaje się jako nieliczni, na pełną trasę. Część wybrała skrócony wariant, prosto do Gacek.
Po zakupach w poznanych wczoraj chrobeskich delikatesach pomaszerowaliśmy prostym jak strzelił asfaltem w stronę Byczowa, a po przejściu 1,5 km skręciliśmy w lewo do Aleksandrowa,
kierując się do zaznaczonego na mapie punktu widokowego. Okazało się, że ten punkt to biegnąca pod górę wiejska ulica nagle urywająca się na skraju urwiska.
Jednak widok z powodu gęstej roślinności był bardzo ograniczony: widać było jak na dłoni kościół w Młodzawach na tle zabudowań Pińczowa.
Wróciliśmy do głów-nej drogi obchodzącej łukiem Byczowską Górę, kraniec Garbu Wodzisławskiego.
Od drugiej strony jej stoki były porośnięte tylko murawami, więc po wejściu ścieżką na szczyt wznoszący się 50 metrów wysokości względnej ponad szosą można było podziwiać daleką panoramę.
Zerknęliśmy jeszcze na pomnik
Republiki Pińczowskiej
Republika Pińczowska, Rzeczpospolita Kazimiersko-Proszowicka obszar wyzwolony przejściowo w okresie 24 lipca - 12 sierpnia 1944 roku spod okupacji niemieckiej w
wyniku działań oddziałów partyzanckich Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich i Armii Ludowej.
Wspólnym wysiłkiem wyzwolony został obszar o powierzchni 1000 km. Na terenie Republiki Pińczowskiej znalazły się miejscowości:
Pińczów, Skalbmierz, Książ Wielki, Brzesko Nowe, Działoszyce, Janowice, Kazimierza Wielka, Koszyce, Nowy Korczyn, Proszowice, Sancygniów, Słaboszów i Wiślica.
Nazwa Republika Pińczowska została zapożyczona od pierwszej Republiki Pińczowskiej istniejącej w 1918 roku.
Pierwszymi akcjami partyzanckimi zmierzającymi do wyzwolenia terenu powiatu pińczowskiego spod okupacji niemieckiej było rozbrojenie posterunków niemieckich w Racławicach,
a następnie w Nowym Korczynie i Działoszycach. W tym czasie miała też miejsce zwycięska potyczka oddziału AK "Grom" wspieranego przez oddziały BCh i AL
stoczona z oddziałem Wehrmachtu pod wsią Sielec. Oddział specjalny BCh pod dowództwem Franciszka Kozery ps. "Karp" 26 lipca 1944 przeprowadził akcję na
posterunek policji w Kocmyrzowie. Dokonał też udanego ataku na posterunek w Luborzycy, w Koszycach rozbroił załogę niemiecką, prowadzącą budowę lotniska.
27 lipca 1944 został zlikwidowany ostatni punkt oporu niemieckiego w Kazimierzy Wielkiej w sile ponad 30 ludzi, głównie składający się z ukraińskich faszystów.
5 sierpnia oddziały Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich i Armii Ludowej stoczyły krwawą bitwę o Skalbmierz przeciwko siłom niemieckoukraińskim, które po zdobyciu miasta,
dokonały jego pacyfikacji i zamordowały 64 osoby.
8 sierpnia rozbito posterunek żandarmerii niemieckiej w Działoszycach. Dowódcą tej akcji był kapitan Walery Zarod ps. "Prądzyński", a uczestniczyli w niej żołnierze BCh
(Józef Kowenzowski ps. "Wierzba", Józef Kula ps. "Felek", Genowefa Pilniakowska ps. "Biedronka", Piotr Grontkowski ps. "Wywiadowca", Stanisław Skowron ps. "Słowik", "Społem",
Mieczysław Chmielarski, Julian Sęsoła).
Władzę w Republice Pińczowskiej sprawowali: Pińczowska Konspiracyjna Powiatowa Rada Narodowa i delegat powiatowy rządu RP na uchodźstwie wraz z komendantem Obwodu Pińczów AK.
Józef Morton został komisarzem do spraw majątków obszarniczych, Edward Wojtasik do spraw reformy rolnej, a Marian Dawkant do spraw kolejnictwa i dróg.
Z oddziałów AL i współpracującego z nimi oddziału Józefa Maślanki sformowano 1 Brygadę Armii Ludowej Ziemi Krakowskiej im. Bartosza Głowackiego.
Ze względu na bliskość przyczółka baranowskosandomierskiego i frontu wschodniego oraz militarne znaczenie dróg przechodzących przez Republikę,
Niemcy podjęli działania zaczepne zmierzające do jej likwidacji.
Skutkiem koncentracji Wehrmachtu i braku możliwości połączenia z przyczółkami Armii Czerwonej, oddziały partyzanckie zostały zdemobilizowane i wróciły do konspiracji,
natomiast 1 Brygada Armii Ludowej po potyczce pod wsią Baranów, 14 sierpnia 1944 przebiła się przez front niemieckoradziecki na przyczółek baranowskosandomierski
jednak część żołnierzy brygady zostało na tym terenie tworząc nowe jednostki AL dalej w konspiracji.
encyklopedia.naukowy.pl
dostępność na dzień 12.11.2018
(być może ostatni raz, są plany jego rozbiórki) i asfaltem ruszyliśmy w kierunku Młodzaw Małych mijając się po drodze z kilkoma naszymi rajdowiczami,
którzy robili pętelkę w przeciwnym kierunku.
Skręciliśmy w polną drogę biegnącą wzdłuż kapliczek (wszystkie figury z 1735 roku). Z drugiej strony wzgórza droga zagłębiła się w wąwóz, który jedną z odnóg doprowadził nas do "Ogrodów
na Rozstajach". Na karteczce znajdującej się na bramie napisano, że w dni powszednie jest nieczynne, jednak jakiś zmotoryzowany turysta próbował telefonicznie przekonać gospodarzy do otwarcia,
bezskutecznie. Znajdujący się obok bar również był zamknięty, przybyliśmy za wcześnie.
Podeszliśmy do kościoła św. Ducha i Matki Boskiej Bolesnej, w jego cieniu zrobiliśmy przerwę. Po odpoczynku obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz (drzwi były zamknięte)
i ruszyliśmy skąpaną w słońcu polną drogą w stronę Mozgawy,
mijając po drodze kapliczkę stojącą przy wejściu do głębokiego wąwozu. Droga powrotna do Chrobrza niestety asfaltowa.
W Wojsła-wicach jakiś tubylec zapytał skąd jesteśmy. Chwilę postaliśmy tłumacząc, co to za impreza, skąd i dokąd idziemy. No pożegnanie podpowiedział nam, gdzie jest najbliższy sklep.
W Chrobrzu zrobiliśmy przerwę pod wspomnianym sklepem, potem poszliśmy do XVI-wiecznego kościoła Wniebowzięcia NMP. Nie chcieliśmy iść prosto do Gacek,
tym bardziej, że obiad tam mieliśmy zaplanowany na godz. 17.
Tuż za mostem na Nidzie skręciliśmy w gruntową drogę biegnącą pośród łąk, kierując się prosto w stronę Krzyżanowic Dolnych (inny wariant prowadził wzdłuż Nidy).
Droga pojawiała się i znikała w trawach, ale utrzymując kierunek zbliżyliśmy się do miejscowości.
Wtedy dostrzegliśmy na wierzchołku wzniesienia w rezerwacie Krzyżanowickim trzy osoby. Rozpoznaliśmy Kasię, Mariolę i Bartka, czyli byli kawałek przed nami.
W Krzyżanowicach
obejrzeliśmy ufundowany przez Hugo Kołłątaja (który był tu proboszczem) klasycystyczny kościół pw. św. Tekli i odpoczęliśmy w znajdującej się we wsi restauracji przy ośrodku "Zacisze".
Dalej podążaliśmy śladami "naszych" Garbem Krzyżanowickim w stronę Gacek. W rezerwacie łąki niczym w jakimś stepie.
Dalej idąc pośród pól wypatrzyliśmy sarnę buszującą w zbożu. Goniła nas burza. W ostatniej chwili dotarliśmy na pole namiotowe Loch Ness.
Rozbiliśmy namiot i czekaliśmy na zamówiony z Pińczowa obiad. Dziś zastawa była styropianowa.
Najedzeni poszliśmy szosą do Gacek po zakupy, jak się okazało okrężna drogą. Z powrotem szliśmy już przez malownicze skróty. Czas nam mijał w oczekiwaniu na odprawę.
Niestety pogoda zepsuła się na tyle, że nie było możliwości skorzystania ze znajdującego się przy polu namiotowym kąpieliska.
Po odprawie, która odbyła się w świetlicy, wspólne pisanie relacji - Kasia z Bartkiem dla Zarządu Głównego, my notatki z trasy do niniejszej relacji. W nocy znowu padało.
Dzień 6. 12 lipca 2018 r. Pierwsze spotkanie z trasą 2.
Trasa regulaminowa: Gacki - Grochowiska - Pińczów 18 km (track 22,5 km)
Rano zaświeciło słońce, a po opadach było w końcu czym oddychać. Przed wyjściem w drogę zajrzeliśmy do jaskini znajdującej się w pobliżu campingu.
Potem skrótami podeszliśmy jeszcze do Gacek zrobić zakupy
i wyruszyliśmy na trasę. W planie mieliśmy znalezienie wypatrzonego na mapie kolejnego "odsłonięcia geologicznego" z jaskinią krasową.
Jak się okazało nie tylko my, idąc szosą widzieliśmy przed sobą dwie postacie.
|
|
Gdy dogoniliśmy je, okazało się, że to Janek i Rafał, którzy także chcieli do niej dotrzeć.
Szliśmy wspólnie wzdłuż kopalni gipsu bardzo błotnistą drogą, zapadając się czasami po kostki w muł, a pod butami tworzyły nam się ciężkie "kopyta".
Sama kopalnia przypominała nam bełchatowską w miniaturze. W końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie według mapy miała znajdować się jaskinia.
Zeszliśmy z drogi na lewą stronę i przeszukiwaliśmy zagajniki w poszukiwaniu ciekawostki geologicznej. Niestety poza wystraszonymi sarenkami nic nie znaleźliśmy.
Cofnęliśmy się na drogę i uwagę naszą zwrócił znajdujący się po przeciwnej stronie drogi pagórek z przebijającymi się przez murawy skałami.
Okazało się, że jaskinia znajduje się na jego krańcu, przy jakichś działkach, w miejscu gdzie na mapie jest podpis a nie symbol jaskini.
W Marzęcinie odłączyliśmy się od Rafała i Janka.
Aby nie iść bardzo ruchliwą DW767 przecięliśmy ją, kierując się w stronę Grochowisk.
Zaznaczona na mapie ścieżka zarosła, ale utrzymując kierunek doszliśmy do leśnej drogi z szlakiem rowerowym.
Zbliżając się do Grochowisk spotkaliśmy uczestników drugiej trasy buszujących wśród porzeczkowych pól, zapraszali nas na degustację.
W Grochowiskach zrobiliśmy przerwę pod wiatą punktu odpoczynkowego. Było to miejsce spotkań z trasą drugą, która zmierzała z Szańca do Gacek.
Mieliśmy okazję dłużej porozmawiać m.in. ze Zbigniewem, który był uczestnikiem naszej zeszłorocznej trasy, oraz z Alicją.
Wypoczęci ruszyliśmy znanym nam niebieskim szlakiem do Pińczowa. Po drodze zaskoczyła nas uporządkowana i ogrodzona powstańcza mogiła na skrzyżowaniu leśnych dróg,
którą w zeszłym roku ledwo było widać. Idąc zgodnie z przebiegiem szlaku minęliśmy rezerwat Pieczyska, dalej dość długo lasami.
W końcu szlak doprowadził nas do pińczowskiej nekropolii,
na której znajduje się duża kwatera żołnierzy z czasów I wojny światowej, spoczywa na niej blisko tysiąc poległych żołnierzy, oraz lapidarium zabytkowej rzeźby nagrobkowej.
Dalej wspięliśmy się z powrotem na Garb Pińczowski do kaplicy św. Anny, gdzie podziwiając panoramę zrobiliśmy krótką przerwę.
W tym czasie przechodzili koło nas licznie OWRP-owicze, wśród nich Ela z dziećmi i Piotrem.
Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy na pińczowski zamek Oleśnickich, a raczej na miejsce gdzie on się znajdował. Wystraczyło bez schodzenia do miasta przejść na drugą stronę DW766.
W tej chwili zostały tylko ledwo widoczne fundamenty, zakratowana studnia i zarośnięta akacjami panorama miasta.
Zeszliśmy do Pińczowa i stanęliśmy przed pałacem Wielopolskich zastanawiając się, jak wejść na ogrodzony i zamknięty teren szkoły, na którym znajduje się zabytek.
Wtedy podszedł do nas pińczowianin, który wskazał nam drogę, ale zaczął opowiadać nam historię miasta. I w ten sposób słuchając go staliśmy prawie pół godziny.
Trafiliśmy na doskonałego regionalistę, który przywołał mnóstwo szczegółów i ciekawostek z historii i teraźniejszości Pińczowa,
trochę żałowaliśmy, że nie nagraliśmy Jego opowieści na dyktafon. W końcu obejrzeliśmy pałac wraz z otoczeniem oraz kościół farny św. Jana Ewangelisty i poszliśmy szukać obiadu.
Weszliśmy do polecanej restauracji "Kwadrans", gdzie można było zjeść danie dnia za 12 zł. Najedzeni poszliśmy w stronę zespołu klasztornego oo. reformatów na Mirowie,
po drodze mijając synagogę. Doszliśmy jeszcze do znajdującego się niedaleko klasztoru Domu Ariańskiego i skierowaliśmy się na nocleg.
Tego dnia nocowaliśmy na terenie OSIR-u, położonym przy kąpielisku. Część osób skorzystała z możliwości wynajęcia domków.
My rozbiliśmy namiot i postanowiliśmy przejść się do znajdującej się niedaleko pizzerii "Laguna". Na kilkadziesiąt metrów przed nią złapało nas oberwanie chmury.
Siedząc w barze zastanawialiśmy się, czy nasz namiot jeszcze stoi lub ewentualnie czy jest w nim bieżąca woda. Po deszczu przyjemnie się ochłodziło.
Poszliśmy jeszcze na rynek po zakupy i na lody. W "Kwadransie" siedzieli Mariola z Kasią i Bartkiem, dopiero zeszli z trasy. Wróciliśmy na bazę.
Po odprawie wróciliśmy do pizzerii na ciepłą kolację. A wieczorem spotkaliśmy się w domku nr 15 z Kasią, Mariolą i Bartkiem,
gdzie poprzeszkadzaliśmy im w pisaniu relacji z trasy na stronę PTTK i skorzystaliśmy z możliwości naładowania baterii do aparatu. Za nami kolejny dzień...
Dzień 7. 13 lipca 2018 r. Owce czarnogłówki i wąskotorówka.
Trasa regulaminowa: Pińczów - Góry Pińczowskie - Rez. Skowronno - Kije 15 km (wg naszej trasy 21 km).
Dziś o godzinie dziewiątej przewidziane było zwiedzanie pińczowskiego muzeum. Ponieważ w zeszłym roku obejrzeliśmy je dość dokładnie,
postanowiliśmy od razu iść na trasę tym bardziej, że w planach raczej nie przewidywano zwiedzania synagogi. Niestety, jak się wieczorem dowiedzieliśmy się, grupa jednak tam weszła.
Śniadanie zjedliśmy jeszcze w obozie. O godzinie ósmej wyszliśmy na trasę, uzupełniając po drodze prowiant.
Droga na Garb Pińczowski wyprowadziła nas na tereny przemysłowe, m.in. mijaliśmy Gomar Pińczów ze sklepem firmowym, w którym degustowaliśmy sok gruszkowy.
Doszliśmy do pińczowskiej PSP, gdzie przed nowymi budynkami stoi zabytkowa ponad 150-letnia figura św. Floriana.
Jest to posąg, który po wybudowaniu nowej siedziby strażaków został w 2009 roku przeniesiony w to miejsce spod kaplicy św. Anny.
W dolince weszliśmy na polną drogę wspinająca się na grzbiet Gór Pińczowskich, idąc nią z daleka widzieliśmy wiatę odpoczynkową.
Na zboczu gór pasły się owce czarnogłówki, które będąc naturalnymi kosiarkami pomagają chronić murawy kserotermiczne, wśród stada były również kozy i lamy.
Przez znajdujący się w szczytowych partiach kamieniołom doszliśmy do tarasu widokowego, zatrzymaliśmy się na chwilę podziwiając rozległą panoramę. Potem zgodnie z instrukcją podaną na odprawie
szliśmy drogą poprowadzoną poziomnicą mniej więcej wzdłuż Garbu. Po drodze spotkaliśmy odpoczywających bielszczan: Irenę i Michała.
Niestety później nie zauważyliśmy jakiegoś zarośniętego rozwidlenia i droga doprowadziła nas do Skowronna Dolnego.
Z miejscowości musieliśmy z powrotem wspiąć się na grzbiet, by dotrzeć do rezerwatu Skowronno, gdzie znajdowała się widoczna z dołu kolejna platforma widokowa.
Po drodze mijaliśmy znowu owce, minął nas też samotny turysta pytając, czy jesteśmy z OWRP, potwierdziliśmy. Przy wiacie dogonili nas bielszczanie.
Po kolejnej przerwie szukaliśmy łagodnego zejścia z Garbu, w miarę możliwości nie przez jeżyny (byliśmy w sandałach). W końcu znaleźliśmy wydeptaną ścieżkę,
która nas doprowadziła do znajdujących się przy drodze asfaltowej figur. Tu znowu spotkaliśmy Irenę i Michała, którzy zeszli inną, jak mówili bardziej zarośniętą drogą.
Dalej wspólnie doszliśmy do torów Świętokrzyskiej Kolejki Dojazdowej, obecnie kolejki wąskotorowej Expres Ponidzie, która w dni powszednie nie jeździła.
I tak jak ta ciuchcia przeszliśmy kilka kilometrów do Umianowic, drepcząc zgodnie z układem podkładów kolejowych i pokonując po drodze mostek nad ciekiem wodnym.
Irena i Michał zostali z tyłu.
W Umianowicach złapał nas deszcz, na szczęście skręciliśmy do wsi w poszukiwaniu sklepu i dzięki temu mogliśmy przeczekać ulewę na przystanku autobusowym. Sklepu nie było.
Poszliśmy więc w stronę rozwidlenia torów, gdzie znajduje się stacja i zabytkowa wieża ciśnień, a także wiata biwakowo-biesiadna, w której orga-nizowane są imprezy okolicznościowe
na trasie przejazdu kolejki. Jak na odprawie mówił Grzegorz, w tym miejscu ma powstać Ośrodek Edukacji Przyrodniczej z ogromnym akwarium. Czas pokaże.
Po namyśle zrezygnowaliśmy z pomysłu dojścia torami do położonego na mokradłach nad Nidą grodziska Stawy. W związku z tym, że chcieliśmy jak najmniej iść asfaltem, skierowaliśmy się
w stronę Linii Hutniczej Szerokotorowej. Jakiś czas szliśmy malowniczą polną drogą wzdłuż wąskich torów, zrobiliśmy przerwę wśród łąk. Po dojściu do nasypu LHS skręciliśmy w prawo,
przez Podborcze i Błonia dotarliśmy do Kiji.
Gdy dochodziliśmy do szkoły, przy której przewidziany był nocleg, dopadła nas ulewa, przeczekaliśmy ją w budynku. Po rozbiciu namiotu szukaliśmy chętnych na pizzę,
którą można była zamówić z dowozem z Pińczowa. Niestety okazało się, że większość osób po zwiedzaniu muzeum a potem miasta, zjadło obiad w Pińczowie i korzystając
z transportu dotarli do Kiji. Zamówiliśmy sami. Zaczęły dojeżdżać osoby na drugi tydzień rajdu. Pogoda nie chciała się poprawić, co jakiś czas padało.
W przerwie między jego falami przeszliśmy się obejrzeć tutejszy kościół parafialny pw. św.św. Piotra i Pawła.
Po odprawie kierownictwo zaprosiło nas do Samorządowej Instytucji Kultury "Kasztelania" na spotkanie z wójtem gminy Kije panem Krzysztofem Słoniną, na którym miał być wyświetlony film. Poszliśmy.
Po kilku słowach wstępu wyświetlony został film
"Ponidzie na Ziemi", który chyba na wszystkich zrobił ogromne wrażenie.
Po projekcji Wójt odpowiadał na pytania. Spotkanie zaczęło się nieco przedłużać. Dopiero po pytaniu młodego człowieka "Kiedy możemy iść do namiotu?", Wójt zakończył swoje przemówienie.
Po późnowieczornych pogawędkach poszliśmy spać.
Dzień 8. 14 lipca 2018 r. Wyrypa.
Trasa regulaminowa: Kije - Korytnica - Chomentów - Chałupki - Dębska Wola 22 km
Nasza trasa: Kije - Wierzbica - Borczyn - Korytnica - Mokrsko Dolne - Mokrsko Górne - Sobków - Rez. Wzgórze Sobkowskie - Wierzbica - Chmielowice - Barania Góra - Dębska Wola 37 km
Od rana padało. Mimo wszystko postanowiliśmy iść rozszerzonym wariantem, prawdopodobnie jest to dla nas jedyna okazja zwiedzić ten teren na piechotę.
W związku z tym, że na kolejnym noclegu miało nie być sklepu, w dodatku przed nami jest niehandlowa niedziela, musieliśmy zrobić zapasy "na pakę".
Przerwę w deszczu wykorzystaliśmy na pakowanie.
Wychodząc z Kiji weszliśmy po drodze na stary cmentarz, na którym znajduje się pomnik upamiętniający bohaterów II wojny światowej. Dalej niestety asfaltem,
przez Wierzbicę, Borczyn aż do Korytnicy. Na mapie były widoczne szutrowe drogi, ale w rzeczywistości nie były one aż tak pewne, poza tym w deszczu i w sandałach woleliśmy nie kombinować.
W Korytnicy pierwsze kroki skierowaliśmy do kościoła św. Floriana, także trochę dlatego, żeby odpocząć od deszczu.
Potem na ławeczce przy pobliskim boisku zrobiliśmy przerwę na drugie śniadanie, podczas którego przychodzili kolejni OWRP-owicze i zajmowali sąsiednie ławeczki. Przestało padać.
Po uzupełnieniu zapasów w jednym z tutejszych sklepów ruszyliśmy w stronę Sobkowa drogą oznaczoną na mapie jako szutrową, niestety znów asfalt, bardzo piękny więc chyba nowy.
Na wysokości Staniowic skręciliśmy w leśną drogę, która nas doprowadziła do wału nad Nidą. Tu złapała nas ulewa, które nie opuszczała nas aż do Mokrska Dolnego.
Wędrując po miejscowości obejrzeliśmy gotycki kościół pw. Wniebowzięcia NMP (tylko z zewnątrz, drzwi były zamknięte), doszliśmy do zabitego dechami dworu oraz zza krzaków namierzyliśmy kopiec, któremu nawet nie było możliwości zrobienia zdjęć.
Ale szczęśliwie dla nas zaczęło się rozpogadzać.
Ruszyliśmy w stronę Mokrska Górnego gdzie znajdują się ruiny późnogotyckiego zamku wzniesionego w latach 1519-1526. Na miejscu okazało się, że są niedostępne, ogrodzone starym płotem.
Na upartego dałoby się go przejść, ale nie chcieliśmy dalej przedzierać się przez mokre zarośla,
fotki pstryknęliśmy więc z daleka.
Wróciliśmy do Mokrska Dolnego, zrobiliśmy krótką przerwę pod sklepem. Zgłodnieliśmy, a niestety znajdująca się tu pizzeria była czynna dopiero od godziny czternastej.
Ruszaliśmy. Gdy przechodziliśmy przez most na Nidzie trochę się rozpogodziło.
W Sobkowie przy rynku (kiedyś było to miasto) namierzyliśmy pocztę, na której wreszcie udało nam się wysłać do rodziny i znajomych pocztówki z trasy tradycyjnie z pieczątką rajdową.
Zwiedziliśmy XVI-wieczny kościół pw. św. Stanisława i wróciliśmy na rynek do znajdującej się tu pizzerii Mercato na obiad.
Najedzeni uzupełniliśmy prowiant i poszliśmy dalej.
Niedługo potem dotarliśmy do fortalicji sobkowskiej, gdzie nadal "nie lubią TVN-u". Nie jesteśmy z telewizji, więc bez problemu obeszliśmy całość.
Szczególnie ciekawie prezentują się ekspozycja powozów oraz ruiny wczesnoklasycystycznego pałacu Szaniawskich.
W zabudowaniach zamkowych znajduje się restauracja oraz pokoje gościnne, a obsługa ubrana jest w stroje z epoki. Ponieważ byliśmy już po obiedzie, nie zatrzymywaliśmy się tu na dłużej.
Polną drogą zaczynającą się na wprost założenia poszliśmy w stronę rezerwatu Wzgórze Sobkowskie.
Idąc zboczem Galicowej podziwialiśmy panoramę doliny Nidy jednocześnie obserwując, jak z czarnymi chmurami walczyło słońce.
Efekt piorunujący, na szczęście nie dosłownie. Niestety chmury zwyciężyły, co w okolicach rezerwatu odczuliśmy na własnej skórze, a dopiero co cieszyliśmy się, że jesteśmy susi.
W wiacie przystankowej w Wierzbicy cali mokrzy zrobiliśmy krótką przerwę, na szczęście przestało padać.
Polnymi drogami usianymi jeżynami ruszyliśmy w stronę Chmielowic. Wyszło słońce i znowu się suszymy.
W Chmielowicach w przyszkolnej wiacie zrobiliśmy dłuższą przerwę, w końcu przed nami jeszcze Barania Góra.
Obok szkoły znajduje się wyremontowany dworek szlachecki, w którym już nic zabytkowego nie widać.
Zaczęliśmy się wspinać nikłą polna drogą. Na skraju lasu minęliśmy miejsce ogniskowe, któremu patronowała jakaś święta figura.
A na samym szczycie Baraniej Góry znajduje się murowana kapliczka św. Tekli. Leśnymi ścieżkami zeszliśmy do Dębskiej Woli, gdzie przy szkole mieliśmy nocleg.
Rozbiliśmy namiot w bardzo godnym miejscu, tuż pod masztem z flagą Polski.
Po odprawie mimo zaproszeń na wieczorne spotkania, po długiej wycieczce padliśmy.
Kolejny dzień za nami.
Dzień 9. 15 lipca 2018 r. Krzyże z luf i uratowane kocięta.
Trasa regulaminowa: Dębska Wola - Morawica - Rez. Radomice - Borków 18 km
Nasza trasa: Dębska Wola - Chałupki - Orla Góra - Morawica - Łabędziów - Radomice II - Marzysz Borków 27,5 km
W nocy i nad ranem jeszcze popadywało. Zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy mokry namiot i chciał nie chciał trzeba było wyruszyć w drogę.
Podczas piątkowej odprawy Komandor Grzegorz powiedział, że w Chałupkach (w sobotę tędy przechodziła regulaminowa trasa) znajduje się krzyż zrobiony z luf.
Tych pozostałości po wielkiej bitwie, jaką niemieckie oddziały pancerne stoczyły z nacierającymi w stronę Kielc jednostkami
Frontu Ukraińskiego Armii Czerwonej w połowie stycznia 1945 r., jest tu dużo więcej. Oprócz luf do wykonania krzyży stosowano m.in.
głowice pancerfausta, pociski moździerzowe, łuski dział przeciwpancernych czy elementy napędów czołgów i dział samobieżnych.
W okolicy znajdują się także mogiły i mały cmentarzyk poległych w bitwie żołnierzy radzieckich.
W Dębskiej Woli koło godziny ósmej na wysokości kościoła spotkaliśmy trzech młodzieńców, którzy jak się w rozmowie okazało, są z drugiej trasy i nocą wędrowali na kolejny nocleg.
Powiedzieliśmy im, aby zwracali uwagę na krzyże.
Poza dwoma jakie zobaczyliśmy we wsi, trzeci znajdował się na skrzyżowaniu z DW766, już własciwie w Chałupkach
podeszliśmy również do czwartego znajdującego się przy Muzeum Garncarstwa.
Na wejściu do wsi przemknęła przed nami wiewiórka, zdziwiona, że o tej porze w niedzielę ktoś poza nią przemierza wiejskie drogi, a w łąkach z kolei buszowała sarna.
Od muzeum skręciliśmy w polną drogę kierując się na północ w kierunku Orlej Góry.
W połowie drogi okazało się, że nie jest już taka polna, na łąkach chyba niedawno wybudowały się jakieś zakłady przemysłowe.
Doszliśmy do celu, ale go nie zdobyliśmy. Niestety Orla Góra była bardzo zarośnięta, w pewnym miejscu na każdej ze ścieżek trzeba by było pokonać ogromne mrowisko,
a dalej była już krawędź erozyjna z urwiskiem. Staliśmy zastanawiajac się i co chwilę strząsając z sandałów owady. Mrówki, a były ich chyba miliony, zwyciężyły.
Zawróciliśmy do drogi asfaltowej prowadzącej do Morawicy rezygnując z dojścia do figury "Leśnej Madonny Morawickiej".
|
Wchodząc do Morawicy spotkaliśmy Trampy. Dalej ku naszej uciesze była czynna piekarnia, skorzystali z niej chyba wszyscy nasi wędrowcy.
A to nie koniec niespodzianek, w związku z trwającą imprezą kolarską MTB Cross Run i MTB Cross Maraton, niedaleko młyna i spichlerza był otwarty bar, przy którym zrobiliśmy przerwę.
I nie byliśmy osamotnieni :) Sącząc napój obserwowaliśmy, jak co jakiś czas przejeżdżają koło nas kolejne grupy kolarskie.
Po odpoczynku przeszliśmy przez Kalwarię Świętokrzyską z ruinami podworskiej kaplicy neogotyckiej wybudowanej ok. 1840 r., minęliśmy współczesny kościół p.w. Matki Bożej Nieustającej Pomocy
i skierowaliśmy się w stronę zalewu. Co jakiś czas spotykaliśmy się z Grzegorzem, co nie było bez znaczenia dla dalszej części dnia.
Wychodząc z miasta musieliśmy przepuścić już cały peleton kolarzy.
Doszliśmy do Łabędziowa, gdzie znajdują się dwa krzyże: jeden wykonany z lufy i łuski, a drugi mający podstawę zrobioną z koła napędowego czołgu Pantera.
Mieszkaniec wsi zaczepił nas dopytując się o szczegóły imprezy, w której bierzemy udział, widział idące wcześniej grupy turystów. Chwilę porozmawialiśmy.
Dalej ruszyliśmy w poszukiwaniu mogił żołnierzy poległych podczas II wojny światowej, dwie z nich znajdowały się przy biegnącej lasem szosie do Radomic.
Do kolejnej, a właściwie do małego cmentarzyka, trzeba było zboczyć z drogi, dotarliśmy tam razem z Grzegorzem. Nasza trasa częściowo pokrywała się z przebiegiem wyścigu kolarskiego,
co jakiś czas mijaliśmy patrole pilnujące imprezy.
Na skraju Radomic skręciliśmy na północ, w Wydrzyszu spotkaliśmy wypo-czywajace Trampy, a na skraju Marzysza odbiliśmy w lewo w drogę biegnacą wzdłuż Czarnej Nidy licząc, że uda nam się znaleźć dogodne miejsce
na odpoczynek nad wodą. Wspólnie z Grzegorzem zrobiliśmy krótką przerwę przy młynie, obok którego znajduje się podwójny most.
Idąc dalej próbowaliśmy zlokalizować zaznaczony na mapie głaz narzutowy. Co więcej, pytaliśmy o to tubylców, a ci nie wiedzieli o co nam chodzi. Znaleźliśmy kilka większych kamoli, czyżby to było to?
Spodziewaliśmy się czegoś bardziej okazałego...
Przechodząc w Marzyszu przez most na Pierzchniance, w dole na wyspie otaczającej filar dostrzegliśmy trzy małe kocięta.
Jak nas tylko zobaczyły ożywiły się i najodważniejszy próbował wspiąć się do nas po betonowym filarze, niestety napotykał przewieszenie - przeszkodę nie do przejścia.
Grzegorz zatrzymał mijających nas rowerzystów. Niestety nie byli wstanie nam pomóc. W miejscowości również nie dało zdobyć się drabiny, która pomogłaby nam się do nich dostać.
Po chwili zastanowienia Grzegorz do nich zeskoczył. Wystraszone rozpierzchły się po wyspie. Za pomocą parasolki odgarnął krzaki i zaczął je wyłapywać.
|
|
Niestety był na tyle nisko, że trzeba było pomyśleć jak je do nas przetransportować. Pomogła wspomniana parasolka, która stanowiła przedłużenie ręki, i reklamówka, do której były po kolei wrzucane kotki.
Gdy tylko wszystkie były już razem, uspokoiły się i przestały głośno miauczeć. Dalej "już tylko" pozostało nam się zastanowić co dalej.
Wykonaliśmy kilka telefonów do bliskich. Grzegorz od razu ponadawał im imiona.
Zawędrowaliśmy z kociakami do Borkowa, po drodze zdobywając pudełko, żeby je łatwiej było transportować. Niestety, troszkę nas zmoczyło.
Właściciele
Ośrodka "Amazonka",
gdzie nocowaliśmy, zostali poinformowani o uratowanych znajdkach i na szczęście zaopiekowali się nimi.
Po powrocie do Łodzi skontaktowaliśmy się z
"Amazonką"
dostając informację, że kociaczki będą miały dom.
Po przekazaniu pociech w dobre ręce rozbiliśmy namiot i poszliśmy zmęczeni przygodą i głodni na obiad. Obejrzeliśmy przy okazji pierwszą połowę finałowego meczu mistrzostw świata Francja - Chorwacja.
Zrobiliśmy zakupy i wróciliśmy po godzinie osiem-nastej na bazę, na zapowiedzianą zalewajkę. Potem było jeszcze trochę czasu, poszliśmy więc na krótki spacer.
Wróciliśmy na odprawę, po której zapłonęło pierwsze ognisko. My, mając w głowach emocje a w nogach kilometry, poszliśmy szybko spać.
Dzień 10. 16 lipca 2018 r. Ulewa i niezdobyte Zamczysko.
Trasa regulaminowa: Borków - Daleszyce - Napęków - Bieliny - Huta Stara 27 km
Nasza trasa: Borków - Słopiec Szlachecki - Słopiec Rządowy - bus do Daleszyc - szlak niebieski - Niwy - Góra Stołowa - Cisów - Widełki - rowerowym do Kiełkowa
- azymut do Lechów - Bartoszowiny - Wymysłów - Huta Stara 33 km marszu.
Po przeanalizowaniu mapy postanowiliśmy dzisiaj zdobyć Zamczysko, z którego na azymut chcieliśmy dojść do Huty Starej. Ale po kolei. Wyszliśmy o 7:15.
Niestety nie spotkaliśmy właścicielki
"Amazonki",
aby zapytać jak się czują kociaki. Na szczęście rano nie padało.
Drogami asfaltowymi doszliśmy do Słopca, gdzie znajdują się ruina młyna wodnego oraz ładny dwór biskupów krakowskich.
W sklepie kupiliśmy przekąskę na śniadanie w postaci bananów i dotarliśmy do ruchliwej szosy prowadzącej do Daleszyc. Przy skrzyżowaniu znajdował się przystanek, na którym stało sporo osób.
Patrzymy na rozkład - nic w najbliższym czasie nie odjeżdża, dopiero panie podpowiedziały, że o 8:00 jest PKS.
Nie chcąc iść tych 4 kilometrów bardzo ruchliwą szosą, ani nadkładać kółka bokami, skorzystaliśmy z okazji.
W Daleszycach zaczęło kropić. Wysiedliśmy na bardzo dużym rynku. Namierzyliśmy sklepy, żeby zjeść śniadanie i zrobić zapasy na drogę. Podeszliśmy zobaczyć kościół pw. Michała Archanioła,
niestety tylko z zewnątrz akurat trwała msza. Ulicą Głowackiego, przy której znajduje się ciekawa drewniana zabudowa, wyszliśmy niebieskim szlakiem z miasta.
Zaczęło przebijać słońce, zrobiło się dosyć ciepło. Tym bardziej, że zaczęliśmy się trochę wspinać, pokonując górkę za górką, mijając co jakiś czas krzaki z jagodami, maliny i grzyby.
Na przełęczy Kwarty, pomiędzy Wrześnią a Stołową, na tzw. obozowisku Barabasza, przy pomniku zrobiliśmy krótką przerwę. Dogoniło nas tu dwóch Trampów,
którzy też wybrali rozszerzony wariant. Okazało się, że niebieski szlak wchodzi w podmokłą drogę, trochę musieliśmy się nagimnastykować, aby ją pokonać, a buty i tak nam podmokły.
|
|
Po jakimś czasie pojawiły się tablice leśnej ścieżki przyrodniczo-historycznej im. Wybranieckich, która towarzyszyła nam do Cisowa, prowadząc wzdłuż rezerwatu Cisów.
Po drodze znaleźliśmy ogromnego grzyba, ale zrobiliśmy mu tylko zdjęcie zwłaszcza, że rósł w rezerwacie. Zaczęło kropić i zrobiło się chłodno.
Doszliśmy do wiaty na skraju wsi, przy której rozpoczynała się ścieżka przyrodniczo-historyczna. Zrobiliśmy przerwę na drugie śniadanie,
która nam się bardzo przedłużyła przeczekaliśmy tu przechodzące jedno za drugim oberwania chmury. W pewnym momencie nawet wiata zaczęła przeciekać.
Postanowiliśmy założyć peleryny i ruszyć w ulewę. Skierowaliśmy się w stronę kościoła. Po drodze pułapka. Patrzymy, a tu zarwana droga, już chcieliśmy zawracać,
ale coś nas tknęło podeszliśmy, było przejście. Szczęśliwie dla nas we wsi był otwarty sklep, weszliśmy kupić coś na rozgrzewkę - porzeczkówkę.
Cały czas lało. Do kościoła pw. św. Wojciecha można było zajrzeć, niestety deszcz nie pozwalał na spokojne zrobienie zdjęć na zewnątrz ani koś-ciołowi,
ani znajdującym się przy nim cisom.
Nasza dalsza droga prowadziła żółtym szlakiem rowerowym, który niestety przy jakimś rozwidleniu nam zniknął. Zakapturzeni szliśmy przed siebie utrzymując
jak się okazało dobry kierunek. Wyszliśmy z lasu i cienkim asfaltem zeszliśmy do centrum Widełek. W związku z tym, że cały czas lało i przez to drogi były coraz bardziej grząskie,
z bólem serca zrezygnowaliśmy ze zdobycia Zamczyska, wiedząc, że i tak pogoda nie sprzyja malowniczym widokom. Przeskoczyliśmy na czerwony szlak rowerowy.
Przy wyjściu ze wsi trafiliśmy na nieogrodzoną budowę domu, skorzystaliśmy z tego schronienia i zrobiliśmy krótką przerwę. Deszcz nas nie opuszczał.
|
|
Wędrowaliśmy szeroką leśną drogą do miejsca opisanego na mapie jako Kiełków, w którym droga ostro skręcała w prawo, a my powinniśmy utrzymywać kierunek północny do Lechowa leśnymi ścieżkami.
Ścieżka okazała się być bardzo zarośnięta, był też ledwo widoczny ślad po czyimś przejściu w przeciwnym kierunku. Nie mieliśmy wyjścia, poszliśmy.
W miejscu gdzie na mapie było zaznaczone bagienko, dziś było jeziorko. Buty i tak mieliśmy przemoczone, więc bez problemu je pokonaliśmy.
Bliżej miejscowości ścieżka zaczęła przypominać drogę. W końcu wyszliśmy z lasu i drogą pośród łąk i przy przebijającym się słońcu dotarliśmy do Lechowa.
|
Na skrzyżowaniu przywitał nas napis "Zamów pizze". Mieliśmy nadzieję, że jest w tej miejscowości. Po sprawdzeniu okazało się, że pizzeria znajduje się w Hucie Nowej.
Na szczęście był sklep z, co się rzadko spotyka, kranikiem. Oczywiście zrobiliśmy przerwę. Dosiedliśmy się do miejscowych. Zaczęła się dyskusja,
w wyniku której ze sklepu wyszliśmy z odręcznie narysowaną "mapką" jak na skróty dojść do Huty Starej. W sumie pokrywała się z naszym planem dojścia na bazę.
Asfaltami, wyposażeni w mapę i "mapkę", dotarliśmy do celu - schroniska młodzieżowego przy którym nocowaliśmy. Z marszu ominęliśmy bazę udając się na zakupy
do oddalonego o około 500 m sklepu i wróciliśmy wprost na odprawę. W sklepie zaopatrzyliśmy się w ulotkę pizzerii z Huty Nowej i zamówiliśmy kolację.
Mimo zmęczenia i przemoczenia wieczorem gawędziliśmy w większym gronie.
Dzień 11. 17 lipca 2018 r. Wokół Św. Krzyża.
Trasa regulaminowa: Huta Stara - Huta Szklana - Święty Krzyż - Huta Stara 10 km
Nasza trasa: Huta Stara - Huta Szklana - Święty Krzyż - Nowa Słupia - Stara Słupia - Góra Chełmowa - Grzegorzewice - Stara Słupia - Nowa Słupia - PKS do Huty Koszary - Huta Stara 23,5 km
Mimo wczorajszych postanowień rano stwierdziliśmy, że jednak pójdziemy z grupą na Święty Krzyż,
a nie jak zamierzaliśmy zacząć od Grzegorzewic.
Przez deszcz i poranne lenistwo, na które można było w końcu sobie pozwolić, wyszliśmy jako ostatni. Idąc we mgle, dosyć dobrym tempem dotarliśmy na miejsce zbiórki na Św. Krzyżu.
Oprowadzani przez przewodniczkę zwiedziliśmy klasztor. Zrezygnowaliśmy z wejścia do katakumb i do muzeum, w których nie tak dawno byliśmy, a zależało nam na czasie.
Cofnęliśmy się jeszcze do gołoborza na Łyścu, przy okazji kupując na pamiątkę bilet do Świętokrzyskiego Parku Narodowego.
Na koniec postanowiliśmy wejść na odbudowaną w 2014 roku, po stu latach, wieżę przy klasztorze. Widok wart był tych prawie 200 schodów. Na szczęście mieliśmy w dodatku "okienko" pogodowe.
Schodząc niebieskim szlakiem do Nowej Słupi podeszliśmy
jeszcze do cmenta-rza jeńców radzie-ckich i dalej z Agą, mijając figurę Emeryka doszliśmy do miasta.
W Domu Opata była otwarta Informacja Turystyczna, zajrzeliśmy zdobywając pieczątki.
Zatrzymaliśmy się w znanej nam kawiarni "U Niny", aby zjeść obiad i chwilę odpocząć.
Jako jedyni z grupy, która doszła do baru, postanowiliśmy iść do Grzegorzewic, pozostali wybrali inny rozszerzony wariant": na Kobylą Górę i powrót przez Święty Krzyż.
W centrum Nowej Słupi weszliśmy na czarny szlak, który miał nas doprowadzić do Grzegorzewic. Przy wejściu na Chełmową Górę okazało się,
że przebiegający przez znajdujący się tu rezerwat fragment szlaku jest zamknięty z powodu obumierania dębów i modrzewi, co jest zagrożeniem dla turystów.
Wróciliśmy do biegnącego asfaltem szlaku rowerowego i nim obeszliśmy niedostępny fragment szlaku.
Zanim doszliśmy do celu naszej wędrówki zatrzymaliśmy się na chwilę przy altance, pod którą kilka lat wcześniej zimową porą również odpoczywaliśmy podziwiając widok.
Wchodząc do Grzegorzewic przez chwilę obserwowaliśmy pana, który podjął próbę ratowania zabytkowych zabudowań podworskich
- jakimś dziwnym urządzeniem spryskiwał odkopane fundamenty. Podeszliśmy do znajdującego się na wzniesieniu kościoła pw. św. Jana Chrzciciela z romańską rotundą.
Mieliśmy szczęście, trwały akurat prace nad renowacją chóru i kościół był otwarty.
Zrobiliśmy kilka zdjęć, obeszliśmy świątynię i niebieskim szlakiem skierowaliśmy się w stronę Nowej Słupi.
Szlak tuż za wsią skręcał w biegnącą pod górę ścieżkę porośniętą pokrzywami, trzeba był znaleźć kija i jak z maczetą przebijać się przez gąszcz (mieliśmy sandały i krótkie spodnie).
Już na górze ścieżka wyprowadziła nas dosłownie w pole. Szlak zniknął. Wydeptaną wśród zbóż i łąk ścieżynką podążaliśmy przed siebie. Na środku pola niestety dorwała nas niezła ulewa.
Po dojściu do asfaltu okazało się, że szliśmy dokładnie zgodnie z przebiegiem szlaku właściciel gruntu zaorał
i obsiał pole chyba licząc się ze stratą przez wydeptaną ścieżkę. Asfaltem z towarzyszącymi nam przelotnymi deszczami dotarliśmy do Nowej Słupi równo z odjazdem PKS-u.
Chcąc jeszcze zrobić zakupy i posiedzieć "U Niny" przepuściliśmy go wiedząc, że o 19:20 jest kolejny.
Dojechaliśmy do Huty Koszary i stąd doszliśmy do bazy, tuż przed odprawą. Wieczorem zebraliśmy się znowu na pogawędki.
Dzień 12. 18 lipca 2018 r. Spotkania na Łysicy.
Trasa regulaminowa: Huta Stara - Kakonin - Łysica - Święta Katarzyna - Bodzentyn 20 km
Nasza trasa: zmiana na początku Huta Stara - Huta Szklana - Bieliny Podlesie - Kakonin - Łysica - Święta Katarzyna Bodzentyn 27,5 km
Obudziliśmy się z deszczem bębniącym w namiot. Szczęśliwie szybko przestało padać, spakowaliśmy się i o siódmej ruszyliśmy w drogę.
Postanowiliśmy zrobić małą modyfikację wchodząc na czerwony szlak w Hucie Szklanej.
Pamiętaliśmy z zimowego wyjazdu piękne widoki rozpościerające się z szlaku biegnącego tu skrajem lasu wzdłuż grzbietu Łysogór.
Zaraz na początku szlaku zrobiliśmy krótką przerwę
śniadaniową we wiacie, jak się okazało pod gniazdem os. Na szczęście nie latały zbyt wściekle,
tylko obijały się od czasu do czasu o naszą mapę. Wędrowaliśmy czerwonym szlakiem, szkoda że pogoda popsuła nam widoki.
Doszliśmy do leśniczówki, przy której skręciliśmy do żółtego szlaku rowerowego biegnącego w stronę Bielin. Spotkaliśmy na nim Elę z dzieciakami zdziwioną, że idziemy w przeciwnym kierunku.
Postanowiliśmy dojść do Bielin, ponieważ były one na trasie w dniu, gdy mieliśmy zamiar zdobyć Zamczysko, a niestety jedno wykluczało drugie.
W miejscowości zaczęło padać. Skierowaliśmy się do kościoła pw. św. Józefa Oblubieńca NMP, mijając po drodze jedną z drewnianych kapliczek.
Kolejna była przy kościele, następne w drodze do sklepów. Zrobiliśmy zakupy, w piekarni zjedliśmy drugie śniadanie na ciepło
w postaci zapiekanki.
Wychodząc z piekarni stwier-dziliśmy, że przestało padać. Ruszyliśmy niebieskim szlakiem w stronę Kakonina gdzie znajduje się drewniana XIX w. zagroda. Po drodze co jakiś czas kropiło.
Zatrzymaliśmy się na przerwę w chałupie, w której był otwarty bar. Kilka z naszych osób z trasy też tam odpoczywało.
W międzyczasie znowu lunęło. Nie widząc szans na poprawę pogody założyliśmy peleryny i ruszyliśmy w drogę.
Chyba zmobilizowaliśmy spotkanie tu panie, bo chwilę późnie poszły w nasze kroki.
Biegnącymi razem czerwonym i niebieski szlakiem wspięliśmy się na przełęcz św. Mikołaja, potem już tylko czerwonym,
kamienistą drogą przez górę Agaty, dotarliśmy na Łysicę. Na szczycie spotkaliśmy uczestników drugiej trasy.
Niestety pogoda w dalszym ciagu nie była zachęcająca. Poza deszczem przygnębiały niskie chmury.
Schodziliśmy powoli w kierunku Świętej Katarzyny kamienno-błotnistą drogą uważając, żeby się nie pośliznąć.
Minęliśmy kapliczkę i ochlapaliśmy twarz w źródełku Świętego Franciszka, z którego woda, według miejscowych wierzeń, ma moc leczenia oczu.
Idąc wzdłuż muru klasztoru bernardynek doszliśmy do Świętej Katarzyny.
Zjedliśmy obiad w Sosence, dawnym ośrodku PTTK, i niebieskim szlakiem ruszyliśmy do Bodzentyna, co jakiś czas spotykając uczestników obu tras.
Monotonię prostych jak strzelił dróg przez puszczę urozmaicały przejścia kładkami nad leśnymi bagienkami. Zaczęło przebijać się słońce.
Przeszliśmy przez Górę Miejską i wyszliśmy z Puszczy Jodłowej ŚPN, na skraju lasu rozpostarła się przed nami niesamowita panorama na Bodzentyn.
Na szczęście okienko pogodowe pozwoliło nam się nacieszyć widokiem. Po drodze kusił dom z napisem "Na sprzedaż"...
Doszliśmy do bazy, pod koniec mocno przyspieszyliśmy widząc kotłujące się dookoła czarne chmury.
Rzutem na taśmę rozbiliśmy namiot i schowaliśmy się w szkole, czekając aż przestanie padać. W związku z tym, że był to wspólny nocleg z drugą trasą zaczęły się powitania.
Ze względu na brak warunków Grzegorz przeniósł konkurs na następny dzień, my przespacerowaliśmy się do sklepu. W przerwie deszczu udało się zrobić wspólną odprawę.
Niestety burza nas nie ominęła, grzmiało i lało przez całą noc.
Dzień 13. 19 lipca 2018 r. Błotko.
Trasa regulaminowa: Bodzentyn - Siekierno - Kamień Michniowski - Michniów - Suchedniów 22 km
Rano nadal padało, i to całkiem nieźle. Zdążyliśmy wieczorem powiedzieć, że szczęśliwie do tej pory zwijaliśmy namiot wprawdzie czasem mokry, ale bez deszczu.
Nam i tak się upiekło, były osoby, którym namiot zalało.
Zaczęliśmy wszystko pakować w środku, potem w ekspresowym tempie zwinęliśmy namiot.
Dzisiaj wędrowaliśmy z Mariolą i Anią, dołączył także Zdzisław z drugiej trasy. Zrobiliśmy szybkie zakupy i zgodnie z instrukcją Mundka podaną na odprawie ruszyliśmy w trasę.
Początkowo w kierunku Siekierna maszerowaliśmy asfaltem.
Na odprawie Mundek wspomninał, że mamy skręcić w gruntową drogę w Podkonarzu,
która prowadzi do Sieradowic-Parceli, oraz że może być błoto. Owszem było i to po kostki.
Po pokonaniu dodatkowych przeszkód w postaci przegrodzenia dróg elektrycznym pastuchem pod napięciem doszliśmy do Sieradowic-Parceli i asfaltu.
Idąc dalej przez wieś podziwialiś-my kapitalne, choć nieco zamglone, widoki na Dolinę Bodzentyńską. Niestety padało.
W Siekiernie podeszliśmy do pomnika stojącego w miejscu Szkoły Leśnej Praktycznej. Wypatrzyliśmy na mapie parking w Podmielowcu, gdzie postanowiliśmy chwilę odpocząć.
Okazało się, że to miejsce było rozjeżdżone przez ciężkie wozy czyli znowu błotko, na szczęście była ławeczka, przy której można było na chwilę odpocząć.
Doszliśmy do leśniczówki, przy której skręciliśmy w gruntową drogę prowadzącą do Orzechówki. Niestety, miejsca gdzie miało znajdować się Muzeum Siekier nie zidentyfikowaliśmy
(podejrzewaliśmy, że było to gospodarstwo otoczone wysokim drewnianym płotem).
Za wsią skorzystaliśmy z wypatrzonego na mapie skrótu polną drogą do biegnącego w lesie czarnego szlaku, którym doszliśmy do rezerwatu przyrodniczego Kamień Michniowski.
Tutaj złapaliśmy niebieski szlak, którym dalej szliśmy w stronę Suchedniowa.
Michniów przywitał nas drewnianymi kapliczkami. W centrum wsi weszliśmy do Muzeum Martyrologii Wsi Polskich, gdzie spotkaliśmy sporą część uczestników OWRP.
Dalej idąc wzdłuż DW751 zerknęliśmy na pomnik leśników zamordowanych podczas II w.ś. i dotarliśmy
do Suchedniowa. Minęliśmy modrzewiowy dworek "Kałamarzyk" z I połowy XIX, skwer z pomnikami Powstańców Styczniowych, poległych w czasie II wojny światowej oraz
harcerek i harcerzy Hufca Suchedniów i błędnie skręciliśmy w stronę OSiR-u
(z poprzednich rajdów OSiR odruchowo skojarzył się z polem namiotowym, tu jest inaczej). Na szczęście camping, przy którym nocowaliśmy, był już blisko.
Rozbiliśmy namiot, dowiedzieliśmy się kiedy będzie konkurs i poszliśmy do upatrzonej wcześniej pizzerii. Niestety na pizze długo czekaliśmy, ale było warto.
W pobliskim sklepie zrobiliśmy jeszcze zakupy
i wróciliśmy do bazy.
Na miejscu był też bar, z którego można było korzystać do godziny 22. Niestety pogoda nie pozwoliła cieszyć się z położenia campingu nad zalewem.
Bezpośrednio po odprawie uczestnicy naszej trasy
po-dziękowali organi-zatorom i wręczyli małe upominki. Zaczął się konkurs, w którym wzięło udział kilka osób. Zaraz po nim poszliśmy się pokrzepić w pobliskim barze.
Dzień 14. 20 lipca 2018 r. Już za chwilę koniec.
Trasa regulaminowa: Suchedniów - Rejów - Skarżysko-Kamienna 10 km
Rano było pochmurno, ale nie padało. Zwinęliśmy namiot i ruszyliśmy na ostatnie już przejście. Śniadanie zjedliśmy tradycyjnie przed sklepem.
Idąc za innymi OWRP-owiczami doszliśmy do zapory na Zalewie Kamionka, postanowiliśmy jednak odbić jeszcze do suchedniowskiego kościoła pw. św. Andrzeja Apostoła.
Stąd skierowaliśmy się w stronę torów, wzdłuż których mieliśmy iść do szlaku zielonego. Przed nami wędrowała już spora grupa osób.
Na stacyjce Suchedniów Północny spotkaliśmy przechodzących na naszą stronę torów OWRP-owiczów, część odpoczywała na stacyjnych ławeczkach.
Doszliśmy do początku Zalewu Rejowskiego, przez mostek na Kamionce przeszliśmy na jego drugą stronę, mijając stanowisko z urzędującymi czaplami.
Bliżej Skarżyska wzdłuż brzegu zalewu utworzono park.
Zaczęło się rozpogadzać. Na parkowej ławeczce zrobiliśmy krótką przerwę na drugie śniadanie zagadując moczących kije w zalewie wędkarzy.
W okolicach pomnika Powstańców Styczniowych dogonił nas Grzegorz i wspólnie poszliśmy w stronę Muzeum im. Orła Białego, gdzie mieliśmy wejście na hasło: OWRP.
Muzeum okazało się całkiem spore, z licznymi eksponatami militarnymi, te większe prezentowane są na otwartej przestrzeni.
Można było wejść za ster samolotu jak i na okręt ORP "Odważny", na którym znajdowała się platforma widokowa. W budynku muzeum i na zewnątrz spotkaliśmy całą gromadę rajdowiczów.
Zaczęło się robić gorąco, oczywiście na zakończenie rajdu. Podeszliśmy jeszcze do znajdujących się naprzeciw ruin pieca hutniczego
i zgodnie ze wskazówkami ruszyliśmy w stronę szkoły, gdzie przewidziany był ostatni nocleg.
Na miejscu byliśmy koło południa. Rozbiliśmy namiot i pomyśleliśmy, że warto wybrać się na dworzec PKP i PKS, aby zobaczyć skąd odjeżdża nasz autobus
powrotny i spróbować kupić bilet. Okazało się, że na dworzec mamy do przejścia ponad 3 km, a akurat teraz nic z komunikacji miejskiej nie jechało w tamtą stronę.
Na dworcu okazało się, że jest jeszcze autobus o godz. 15:50, którym możemy wrócić do domu i z tej opcji postanowiliśmy skorzystać.
Zaczęliśmy szukać knajpy gdzie można by było coś zjeść, niestety nie było to takie łatwe poza kebabem przy dworcu wszystko było zamknięte.
Dopiero w internetowej wyszukiwarce znaleźliśmy oddaloną o ok. 2 km restaurację, która w dodatku miała dobre opinie. I rzeczywiście, opinie słusznie wystawione.
Teraz już tylko trzeba było ten kawałek przemaszerować do bazy, ale mieliśmy farta, że zauważył nas Komandor Grzegorz i zabrał autem do szkoły.
Po krótkiej drzemce poszliśmy po zakupy, żeby przygotować się na zapowiedziane ognisko. O godzinie 20 odbyła się ostatnia odprawa.
Widzieliśmy ulgę prowadzących, że to już prawie koniec.
Dzień 15. 21 lipca 2018 r. Zakończenie.
Dziś zbiórę przewidziano na 9:30 przed szkołą, gdzie oczekiwali na nas przewodnicy. W między czasie udało nam się załatwić transport na dworzec,
Ania miała namiary na kierowcę, z którym się umówiliśmy na godzinę 15. Podzieliliśmy się na dwie grupy i rozpoczęliśmy zwiedzanie Skarżyska-Kamiennej.
Początkowo obeszliśmy osiedle Górna Kolonia. Dalej wzdłuż ul. Legionów dotarliśmy do zakładów Mesko, produkujących m.in. broń i amunicję.
W momencie próby zrobienia zdjęć wyskoczyła ochrona grożąc, że zniszczy nam aparaty, a przecież nie było nigdzie znaku zakazu fotografowania.
W związku z tym, że nie wszyscy dzień wcześniej byli przy ruinach pieca hutniczego, wróciliśmy w stronę zalewu Rejowiec. Weszliśmy na teren pieca.
Stąd przez skałki Rejowskie i osiedle Zachodnie, gdzie przy ul. Staffa znajdują się domy fabryczne, doszliśmy do drewnianego kościoła pw. św. Józefa Oblubieńca.
Ze względu na to, że o 12:00 miał być poczęstunek część osób zaczęło rezygnować z dalszego zwiedzania miasta.
Przewodnik nie poddawał się i zaprowadził nas jeszcze do kościoła pw. Najświętszego Serca Jezusa, została nas już naprawdę garstka.
Niestety powrót był przez dworzec, co oznaczało jeszcze do przejścia 3 km. Prawie biegiem, znając z poprzedniego dnia skróty, dotarliśmy na metę tuż przed godziną 13-tą.
Z daleka już słyszeliśmy muzykę zespołu Old Marinners, który na zakończenie przygrywał nam szanty. Na szczęście pogoda dopisała i zakończenie mogło być na świeżym powietrzu.
Załapaliśmy się jeszcze na gro-chówkę. Przy dobiegającej muzyce zwinęliśmy prawie wyschnięty namiot i spakowaliśmy plecaki.
Oficjalne zakończenie rozpoczęło się o godz. 14:00. Było krótko, treściwie.
Umówiony kierowca niespodziewanie przyjechał po nas kwadrans wcześniej, dzięki czemu bez smutnych pożegnań czmychnęliśmy na dworzec.
Tak nam minął 12 (Andrzej) i 10 (Karolina) OWRP. W związku z tym, że Daniel przywiózł rozpiskę tras na kolejny rok i od razu wybraliśmy jedną z nich,
wracając do domu mogliśmy już o niej rozmyślać.
Podsumowanie:
- W tym roku mamy w nogach co najmniej 332 km
- Mimo informacji, że rajd odbędzie się w województwie świętokrzyskim nie spodziewaliśmy się, że rozpocznie się od Ponidzia, regionu,
w którym bywaliśmy przejazdem i który od dawna chcieliśmy zwiedzić z perspektywy piechura.
- Organizacja rajdu była bardzo solidna, noclegi jak dla nas dobrze rozplanowane, nigdzie nie brakowało miejsca na namiot, fajnie zrobiony informator, no i rekord w odznakach. DZIĘKUJEMY :)
- Najsilniejsze wrażenia pozostawiły na nas: malownicze wzgórza wokół Buska-Zdrój, grodziska w okolicach Chrobrza, Dolina Nidy, mało uczęszczane zalesione pasma Gór Świętokrzyskich,
z miejscowości Busko-Zdrój, Wiślica, Pińczów.
- Ponidzie poza pięknymi widokami będzie nam się kojarzyło z orzechami włoskimi. Gdzie nie spojrzeliśmy, rosły piękne orzechy, szkoda, że nie była to pora na zbiory,
wzięlibyśmy trochę na zimę dla naszych sikorek.
- Pogoda tradycyjnie zepsuła się, gdy tylko doszliśmy do miejsc kąpielowych.
- Ze zgrozą obserwujemy rozmnażające się stoliczki i krzesełka na rajdzie wysokokwalifikowanym, już nie długo organizatorzy będą musieli zapewnić osobny transport
do przewozenia tego typu sprzętu.
W galerii fotek możesz obejrzeć wszystkie zdjęcia,
a w galerii panoram kilka "szerokich" ujęć.
Aktualizacja: