60. OWRP Pomorze Środkowe 7-20 lipca 2019
Od dłuższego czasu z niecierpliwością oczekiwaliśmy na rozpoczęcie 60. Ogólnopolskiego Wysokokwalifikowanego Rajdu Pieszego.
Trasę numer 2 wybraliśmy już pod koniec poprzedniego rajdu, po przedstawieniu projektu tras przez Daniela.
Region pełen lasów, rzek i jezior, możliwość przejścia Wału Pomorskiego, a dodatkowo brak komunikacji, bez której nie można tego wszystkiego zwiedzić indywidualnie
- to wpłynęło na naszą decyzję. Zaopatrzyliśmy się w przewodniki (część już od dawna czekała na półce), w szczególności opisujące Wał Pomorski, oraz mapy,
niektóre z nich trzeba było wręcz zdobywać. Tydzień przed zaczęliśmy się pakować i w końcu nastąpiła ta chwila: w drogę!
DZIEŃ 0.
6 lipca 2019 r. Dojazd do Wałcza.
Podróż zaczęliśmy już 5 lipca wieczorem. Wyruszyliśmy na Dworzec Łódź Fabryczna, skąd o 23:50 miał odjechać nasz autobus. W związku z tym, że jechał on do nas z Krynicy, miał godzinne opóźnienie.
Szczęśliwie zajęliśmy miejsce na piętrze, tuż przed przednią szybą, niestety była noc, więc widoki żadne. Trochę spaliśmy.
Do Piły dotarliśmy ok. 4:20, tu obserwując wschód słońca oraz niedobitków wczorajszej imprezy czekaliśmy na pierwszy bus do Wałcza o 5:30.
Było dosyć chłodno, dworzec pusty, a poczekalnię o tej godzinie dyżurująca pani otwierała tylko na kilkuminutowy czas postoju dalekobieżnych autokarów.
Chwilę poszukiwaliśmy miejsca odjazdu busa, w końcu udało się zasięgnąć języka i doczekaliśmy się na nasz środek transportu.
|
|
Do Wałcza razem z nami jechały tylko trzy osoby, więc trochę dofinansowaliśmy ten przejazd. Dojechaliśmy po 6. Na miejscu przy dworcu nie widzieliśmy żadnej komunikacji miejskiej ani taksówek.
Postanowiliśmy te 1,5 km przejść. Droga pustymi ulicami dłużyła się, bagaże ciążyły. Do MOSiR-u, czyli naszego dzisiejszego noclegu, dotarliśmy z lekką nutą niepewności,
czy będzie gdzie zostawić bagaże, aby pójść zwiedzać miasto? Ku naszej uciesze, na miejscu okazało się, że organizatorzy są tu już od piątkowego wieczora.
Przywitaliśmy się, rozbiliśmy namiot i na wpół przytomni ruszyliśmy w poszukiwaniu śniadania, przy okazji zwiedzając zakątki miasta.
Pogoda nie była wakacyjna - było chłodno i pochmurno, na szczęście nie padało.
Idąc wzdłuż jeziora doszliśmy do cerkwi pw. Świętej Trójcy i znajdującego się obok niej starego cmentarza.
Potem szukając sklepu dotarliśmy do rynku, przy którym znajduje się kościół pw. Św. Mikołaja, XIX-wieczny ratusz, a także chyba popularna piekarnia, bo stała przed nią spora kolejka.
Skuszeni zapachem ustawiliśmy się na jej końcu. Niestety nie skosztowaliśmy reklamowanych jagodzianek, w soboty ich nie pieką, ale za to kupiliśmy smaczne pieczywo.
Przed powrotem na bazę dotarliśmy jeszcze do kościoła pw. Św. Antoniego oraz znaleźliśmy targowisko, gdzie w końcu zrobiliśmy zakupy na śniadanie.
Zmęczeni, w oczekiwaniu na wydanie materiałów, zdrzemnęliśmy się w namiocie do 12.
Odebraliśmy dosyć skromny pakiet, w którym ku naszemu zaskoczeniu nie było map. Całe szczęście, że zaopatrzyliśmy się wcześniej. A pakiet skromny, bo organizatorzy przyjęli w sumie taktykę
korzystną dla uczestników - zamiast rozdzielić wszystko na początku, wydawali materiały na bieżąco w miarę docierania do poszczególnych miejsc.
Po przejrzeniu materiałów, z planem Wałcza w ręku, ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie. Najpierw skierowaliśmy się w stronę Mostu Kłosowskiego, wiszącego nad jeziorem Raduń.
Po drodze musieliśmy przedzierać się przez rozebrane do remontu pomosty. Zlokalizowaliśmy również jeden ze schronów Wału Pomorskiego, spotykając przy nim jednego z uczestników OWRP,
Maksa, który okazał się
być fanem geocashingu.
Naszej wędrówce cały czas towarzyszyła muzyka z Ośrodka Przygotowań Olimpijskich, gdzie odbywały się tego dnia Mistrzostwa Europy w hokeju na trawie.
Przekroczyliśmy most, który trochę się bujał, mijając międzynarodowe towarzystwo z ośrodka.
Dalej nie powędrowaliśmy wzdłuż jeziora. Chcieliśmy dotrzeć do Cmentarza Wojennego znajdującego się przy drodze krajowej, do którego doprowadziły nas już dawno nie odnawiane szlaki
turystyczne.
Już w mieście, zaciekawieni dziwnymi parasolami w rynku, zrobiliśmy krótką przerwę rozkoszując się złotym, pszenicznym trunkiem rodem z Czech.
W końcu głodni doszliśmy do wniosku, że czas na obiad. Poszliśmy do upatrzonej wcześniej Restauracji Wałeckiej, która miała dobre opinie w Internecie. Nie żałowaliśmy wyboru.
Objedzeni wróciliśmy, a raczej dotoczyliśmy się do namiotu na kolejną drzemkę.
Obudziły nas Trampy wręczając odznakę i kubek przygotowane z okazji 50-lecia istnienia ich Klubu, miło z Ich strony, że nas obdarowali :)
Doczekaliśmy w końcu do pierwszej odprawy. I tu zaskoczenie - sygnałem na zbiórkę zamiast okrzyku, gwizdka lub trąbki były znane melodie "Pobudka wstać" i motyw ze "Stawki większej niż życie".
Po odprawie do pobliskiego baru wzięliśmy mapy i książki, zaczęliśmy przygotowywać się do jutrzejszej wyprawy.
Wróciliśmy do namiotu, układając się do snu nasłuchiwaliśmy dobiegającej do nas gdzieś z drugiej strony jeziora muzyki. W nocy zmarzliśmy.
DZIEŃ 1.
7 lipca 2019 rok. Trasa regulaminowa: Wałcz (OKP) - jezioro Chmiel - Ostrowiec - jezioro Lubianka - jezioro Zdbiczno - Zdbice (OKP) 18 km.
Rajd czas zacząć. Odespaliśmy podróż, wstaliśmy około godziny 6. Wyściubiliśmy nosy z namiotu i okazało się, że kolejny pochmurny dzień przed nami.
O godzinie 10 zaplanowane było wejście do Muzeum Ziemi Wałeckiej, my nie chcieliśmy tyle czasu czekać. Na koniec dnia dowiedzieliśmy się, że muzeum zostało otwarte dopiero o godzinie 11.
Niedziela była niehandlowa, na szczęście dzień wcześniej namierzyliśmy sklep czynny w wolne dni, po uzupełnieniu zapasów ruszyliśmy. Ulicą wspinającą się pod górę wyszliśmy na obrzeża Wałcza
i dotarliśmy do Skansenu Grupy Warownej "Cegielnia". Brama zamknięta na trzy spusty, a na tabliczce informacja, że zwiedzanie od godziny 11. Wrrrr, byliśmy tu kiedyś i wszystko było dostępne.
Na szczęście "przewrócony" B-Werk nie był ogrodzony. Zajrzeliśmy w kilka zakamarków, zrobiliśmy trochę zdjęć i poszliśmy dalej na trasę.
Szlak czerwony był tu słabo wyznakowany, przeszliśmy pod mostem budowanej obwodnicy Wałcza i trafiliśmy w końcu na szlak zielony biegnący nasypem dawnej linii kolejowej Wałcz - Płytnica.
Wzdłuż tej linii na mapie zaznaczono liczne schrony Grupy Warownej "Marianowo", niestety wydeptane ścieżki,
którymi wspinaliśmy się na wysoką skarpę, doprowadzały nas co najwyżej do dobrze widocznych okopów.
Po którymś wejściu odpuściliśmy. Minęliśmy doskonale zachowany wiadukt przewie-szony nad dawnym torowiskiem, potem jakieś betonowe pozostałości.
Na następnym wiadukcie postanowiliśmy zrobić przerwę. Tu dogoniły nas Trampy, które jak my też w tym miejscu zatrzymały się na odpoczynek.
Nasyp doprowadził nas do Ostrowca. We wsi sklep, przerwa na lody. Miała też być pierogarnia, ale okazało się, że jest czynna od 12, a my znowu nie chcieliśmy tracić czasu na czekanie.
Za mostem na Dobrzycy złapaliśmy szlak żółty, a przynajmniej tak miało być, bo gdzieś wzdłuż jeziora się zagubił.
Zarośniętymi dróżkami, momentami przedzierając się, doszliśmy do zatoczki na jeziorze Lubianka, gdzie zrobiliśmy przerwę. Wiało i było chłodno, pogoda nie przypominała lipca,
a woda kusiła, żeby się wykąpać. Nic z tego, ruszyliśmy w dalszą drogę. Szlak żółty, który znowu się pojawił, i rowerowy doprowadziły nas do początku jeziora Smolno,
przy którym znajdowały się dwa schrony. Pojawił się szlak czerwony, którym idąc wzdłuż jeziora mijaliśmy kolejne rozbite fortyfikacje.
I tak dotarliśmy do Przesmyku Śmierci pomiędzy jeziorami Smolno i rozległym jeziorem Zdbiczno. Obejrzeliśmy je i dołączyliśmy do Trampów, którzy odpoczywali pod wiatą, trochę zaczęło kropić.
Oni wyruszyli dalej, do nas dotarł Wiktor, nasz klubowy Kolega, i rowerzystki z naszej trasy.
Żółty szlak biegnąc wzdłuż jeziora Zdbiczno minął harcerskie obozowiska i doprowadził nas do Zdbic.
Nocleg mieliśmy na numerowanym campingu nr 64, nad samym jeziorem. Bardzo żałowaliśmy, że jest zimno. Pewnie nie tylko my, bo nikt się nie kąpał.
W miejscowym barze zjedliśmy obiad: zupę krzepką i pierogi, smakowało nam. Potem, ponieważ było nam mało kilometrów, poszliśmy spacerkiem do centrum wsi, gdzie znajdował się sklep.
Po drodze zajrzeliśmy na pierwszowojenny cmentarz i zlokalizowaliśmy też budynek Izby Pamięci Walk o Wał Pomorski, którą niestety nadleśnictwo zamknęło.
Wróciliśmy do sklepu... aaa przepraszam, do "Delikatesów Wiejskich", gdzie okazało się,
że z tyłu można było spokojnie ugasić pragnienie.
I tak uczyniliśmy, siedzieliśmy na tarasie w towarzystwie Zbyszka, Zdzisława i Jarka konwersując o różnych tematach.
Wróciliśmy na odprawę, która odbyła się na świetlicy. Wieczór spędziliśmy na pogawędkach. Pierwszy dzień za nami.
DZIEŃ 2.
8 lipca 2019 rok. Trasa regulaminowa: Zdbice - jezioro Czaple - Rezerwat Golcowe Bagno - Golce - Nadarzyce - 24 km
O poranku prysznic, wieczorem było już na tyle chłodno, że zrobiliśmy "święto dziecka". Wykąpani skorzystaliśmy z ławek przy barze i zjedliśmy śniadanie z posiadanych zapasów.
Niektórzy się zdziwili wiedząc, że prawie zawsze znikamy szybko z biwaku i śniadamy pod sklepem lub w terenie.
Niestety kolejny dzień zapowiadał się pochmurno mimo, że słońce walczyło z chmurami. W "Delikatesach Wiejskich" uzupełniliśmy prowiant na trasę i ruszyliśmy.
Pierwszy przystanek był dosyć szybko, bo minąwszy Izbę Pamięci i kościółek znaleźliśmy się w Skansenie Bojowym I Armii Wojska Polskiego.
Ekspozycja znajdująca się w tym miejscu miała pierwotnie zobrazować natarcie jednego z batalionów 12 PP 4 DP.
Obecnie skansen to zbyt duże słowo, jest tu raptem jeden czołg T-34, dwie haubice i działo przeciwlotnicze.
Nieco dalej naszą uwagę zwróciła wybetonowana aleja, skręciliśmy w nią. Na jej końcu zobaczyliśmy otoczony betonowym murkiem fundament.
W starym przewodniku znaleźliśmy wyjaśnienie, że jest to dawny punkt widokowy, kiedyś ustawiono tu haubicę 152 mm,
a docelowo miał stanąć monumentalny pomnik zdobywców Wału Pomorskiego. Plany zakładały utworzenie w tej okolicy Centralnego Rejonu Pamięci 1 Armii WP na "pozycji głównej" Wału Pomorskiego.
Idąc dalej szosą minęliśmy ukryte w trawie "zęby smoka" i na zakręcie dotarliśmy do tablicy pamiątkowej na głazie.
Obok znajdowały się schody prowadzące na wzgórze, na którym można obejrzeć zniszczone bunkry wybudowane w miejscu dawnego grodziska.
Są tu także betonowe transzeje nie mające jednak nic wspólnego z 1945 rokiem.
Poszliśmy dalej wytyczoną ścieżką, która doprowadziła nas do drzew pomnikowych: starej jodły oraz pięciopiennej lipy.
Wróciliśmy na asfalt, jednak nie chcąc nim iść cały czas, postanowiliśmy skręcić na czarny szlak
i przejść lasem wzdłuż rezerwatu Golcowe Bagno. Okazało się, że rezerwat, a raczej jego najbardziej widoczna część znajdowała się przy szosie, na którą w końcu doprowadził nas szlak.
I tak kilka kilometrów maszero-waliśmy asfaltem, co jakiś czas mijały nas ciężarówki obładowane drewnem.
W miejscu, gdzie droga zrobiła się zupełnie prosta, w oddali widoczna była postać samotnego wędrowca.
Zastanawialiśmy się, kto to może być, mieliśmy kilka typów...
|
Po dotarciu do Golców okazało się, że był to Zbigniew. Podeszliśmy do kościoła pw. św. Antoniego, drzwi wejściowe były zamknięte.
Świątynia z 1669 roku o konstrukcji ryglowej prezentowała się bardzo ciekawie. Gdy obchodziliśmy kościół przyglądając się szczegółom z zewnątrz, Pani pieląca obok ogródek zapytała,
czy chcemy do niego wejść? Skorzystaliśmy z okazji. Już w środku opowiedziała nam wiele różnych historii. A to o przejściu podziemnym pomiędzy kościołem a plebanią,
w której przez jakiś czas była szkoła, do której ona uczęszczała. A to o miejscowych chłopcach, którzy dostali się z do krypt kościoła i potraktowali czaszkę jak piłkę.
Oraz o potomkach rodu Golców, którzy przyjechali do wsi obejrzeć włości, które należały do ich rodziny, przy okazji wykonując ekshumację na przykościelnym cmentarzu.
Aktualnie brak jest jakichkolwiek pozostałości po nagrobkach, jedynie lekkie wgłębienia.
Wspomniała również o autokarach z wycieczkami z Niemiec, których uczestnicy udawali się do pobliskiego dawnego cmentarza ewangelickiego z wykrywaczami.
Po powrocie nie udało się potwierdzić tych informacji, ale kto wie...
Przed kościołem spotkaliśmy ekipę naszych rowerzystów, którym również udało się go zwiedzić. Skierowaliśmy się do centrum wsi, po drodze minęliśmy Zbyszka, który wracał z zakupów,
wspomnieliśmy mu o możliwości wejścia do kościoła. Przy sklepie zrobiliśmy krótką przerwę i wróciliśmy do kościoła - tam skręcał czarny szlak.
W tym miejscu natknęliśmy się na Trampów, którzy właśnie skończyli zwiedzać świątynię i szli tam, gdzie przed chwilą odpoczywaliśmy.
Z Golców wyszliśmy drogą sugerowaną na odprawie, która miała nas doprowadzić prosto do Nadarzyc. Jednak wcześniej na mapie wypatrzyliśmy dogodny skrót - połączenie do czerwonego szlaku
wzdłuż schronów bojowych, a dokładniej do okolic Pierwszego Przełamania Wału Pomorskiego. Kontrolując czas z zegarkiem w ręku idealnie trafiliśmy na właściwe odejście,
a po około pół godzinie doszliśmy do szlaku czerwonego, gdzie na skraju dużej łąki rodzinka Kuby oczekiwała, aż wróci z synem z poszukiwań bunkrów.
|
Razem z nimi przez chwilę obserwowaliśmy na łące liska, który usilnie próbował coś upolować.
Potem poszliśmy kawałek "pod prąd", w kierunku Zdbic, po dłuższej chwili spotkaliśmy ojca i syna, którzy podpowiedzieli nam mniej więcej w którym miejscu znajdują się bunkry.
Doszliśmy do zarośniętej i bagnistej doliny rzeczki Zdrój, w oddali widoczna była prowizoryczna dziwna kładka.
Z przewodnika wynikało, że powinna przez nią prowadzić ścieżka do pomnika upamiętniającego Pierwsze Przełamanie Wału Pomorskiego, niestety dojście było na tyle zarośnięte,
że nie było szans przez nią przejść. Trochę kluczyliśmy na wzgórzach nad dolinką, ale po chwili również znaleźliśmy schron, jak zwykle rozbity.
Wróciliśmy do miejsca spotkania z liskiem, zrobiliśmy przerwę.
Minęła nas Ela z Grzesiem, mówiąc, że ich i tak dogonimy. I po jakimś czasie tak się stało. Dłuższy kawałek szliśmy wspólnie zagadując Młodego. Przy kolejnym schronie chwilka przerwy.
Doszliśmy do skrzyżowania plątaninki dróg, do końca nie było wiadomo, w którą stronę prowadzi czerwony szlak.
Na mapie zaznaczono go bliżej lotniska, część osób poszła jednak bardziej okrężną drogą, my zgodnie z mapą.
Niestety było pochmurno, nawet przez chwile spadło kilka grubych kropel deszczu. Przemaszerowaliśmy rozległymi łąkami na skraju pasa startowego,
dalej szlak skręcał i biegł między lotniskiem a rzeką Piławą. Już prawie przy samym końcu leśnej drogi, w pobliżu wsi ukazała nam się tablica
o zakazie wstępu ze względu na ćwiczenia z ostrą amunicją. Tablica była skierowana w drugą stronę, szlak czerwony wytyczony, brak możliwości obejścia, i co w takiej sytuacji robić???
Doszliśmy do Nadarzyc, miały tu być dwa bary (pięknie widoczne na Google Streetview) i choć widać było jeszcze pozostałości banerów, to już smutna przeszłość.
Na szczę-ście pozostał sklep, przy którym były ławki, można było spokojnie usiąść.
Odpoczęliśmy wśród OWRP-owiczów, zrobiliśmy zakupy, chociaż nie wszystkie - chleba już nie było,
czyli rano dodatkowe 3 km. Na bazie wylądowaliśmy o godzinie 17. Akurat trafiliśmy na poczęstunek, grochówka, honory gospodyni czyniła Bożena.
Znaleźliśmy miejsce na rozbicie namiotu, zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy się posilić.
Miejsce na biwak było ładne, ale było chłodno, pochmurno,
kolejne kąpielisko przeszło nam koło nosa, chociaż tym razem znaleźli się odważni.
Nastąpiły przygotowania do ogniska, szkoda, że nie było wcześniej informacji, zakupilibyśmy co trzeba (za wyjątkiem chleba).
Wkrótce po odprawie poszliśmy spać przysłuchując się gawędom w tle. W tym miejscu należy wspomnieć, że na naszej trasie nie było nikogo z gitarą, co dało się bardzo odczuć przy ogniskach...
DZIEŃ 3.
9 lipca 2019 rok. Trasa regulaminowa: Nadarzyce - Kłomino - Rezerwat "Diabelskie Pustacie" - Stare Borne - Borne Sulinowo - 22 km
W nocy padało, w związku z tym mieliśmy do zwinięcia mokry tropik, przydały się duże worki foliowe. Szybko się ogarnęliśmy i po godzinie 7 ruszyliśmy aleją w stronę sklepu.
Szukaliśmy jeszcze dojścia do jazu i podobno znajdujących się przy nim bobrowych żeremi, ale po nocnym deszczu nie chcieliśmy się tak od razu moczyć na zarośniętej ścieżce.
W sklepie tradycyjnie śniadanie i zakupy na trasę. Na skrzyżowaniu z pomnikiem skręciliśmy w stronę Kłomina, pod nogami niestety asfalt.
Niedaleko miejsca, w którym chcieliśmy zejść na gruntową drogę, koło nas zatrzymał się kierowca proponując podwózkę. Tradycyjnie nie skorzystaliśmy, pokrótce tłumacząc ideę naszej wędrówki.
|
Z szosy zeszliśmy przy widocznej pod lasem tablicy informacyjnej na trasie ścieżki edukacyjnej "Trakt jeniecki" biegnącej przez teren dawnego Oflagu II D Gross Born.
Chwilę później doszliśmy do miejsca z krzyżem, pomnikami oraz tablicami z historią i mapą - to był początek tej ścieżki, gdyby nie konieczność wizyty w sklepie,
przeszlibyśmy nią do tego miejsca prawie spod naszego dzisiejszego biwaku.
Dalej poszliśmy starym nasypem kolejowym, przynajmniej tak to wyglądało. Po drodze widzieliśmy jakieś fundamenty, prawdopodobnie po budynkach obozowych.
Nagle wielki hałas w krzakach, prawdopodobnie kilka saren tam odpoczywało, słyszeliśmy tylko, jak wystraszone uciekają. Nagły łomot nas też zaskoczył.
Doszliśmy do Kłomina. Kiedyś miasteczko, w planach miało być tak duże jak Borne Sulinowo. Teraz straszy tam kilka zrujnowanych bloków tzw. Leningradów,
choć oczywiście nie wszystkie są w takim stanie. Spora część bloków została wyburzona, w wielu miejscach szliśmy ulicami, po których zostały tylko nazwy, asfalt i krawężniki.
Słońce zaczęło coraz częściej się pojawiać.
Wydłużyliśmy trochę drogę, chcąc obejść większą część Wrzosowisk Kłomińskich, których częścią jest rezerwat "Diabelskie Pustacie". Gdy tylko przeszliśmy przez strefę młodniaków,
które stopniowo zarastają wrzosowiska, na skraju otwartej przestrzeni zrobiliśmy krótką przerwę.
Można było trochę się zrelaksować w promieniach coraz śmielej wyglądającego słońca. Szlakiem rowerowym doszliśmy do wiaty widokowej w rezerwacie "Diabelskie Pustacie".
Szkoda, że to nie pora roku, kiedy kwitną wrzosy. Teren rozległy, późnym latem musi wyglądać pięknie. Zrobiliśmy kolejną przerwę, w tym czasie chwilkę pokropiło.
Postanowiliśmy zobaczyć przynajmniej jeden jaz na Pilawie, więc znowu zmodyfikowaliśmy trasę. Mijając hektary dawnych poligonów porośniętych lasami i wrzosowiskami,
czasami także poradzieckie pozostałości fortyfikacji, przecięliśmy szosę i trafiliśmy do jazu.
Taka mała ciekawostka: ilekroć zatrzymywaliśmy się, żeby spojrzeć na mapę, ile mamy do jakiegoś skrętu, za każdym razem było to półtora centymetra, czyli jakieś 10 minut.
Przy jazie mali kajakarze, dzieciaki, pewnie kolonie. Z pomocą opiekunów siłowały się z kajakami, które trzeba było przenieść.
Zrobiliśmy przerwę, w pewnych momencie zaczęło troszkę mocniej kropić, ale trwało to dosłownie chwilkę. Doszło dwoje naszych OWRP-owiczów.
Dalej szlakiem konnym poszliśmy w kierunku Bornego Sulinowa. Mieliśmy przeskoczyć na drogę pożarową nr 2, niestety takiej nie było (chyba, że coś przegapiliśmy).
Posługując się mapą ruszyliśmy ścieżkami,
które doprowadziły nas do znajdującej się na peryferiach Bornego części przemysłowej. Pomiędzy płotami natknęliśmy się na sarnę,
która nie miała za bardzo jak przed nami uciec. Zrobiliśmy jej zdjęcie, a raczej jej zadkowi. Na szczęście udało się jej znaleźć jakąś dziurę i czmychnąć.
Doszliśmy do centrum, zgodnie z planem skierowaliśmy się w stronę Generalskiego Pola Namiotowego. Spotkaliśmy grupę Bąbelków, przez jakiś czas szliśmy z nimi.
W którymś momencie oni skręcili do knajpy, my poszliśmy do obozu, rozbić namiot, trzeba było znaleźć dobre miejsce na dwa dni.
Dopiero po rozbiciu zaczęliśmy szukać obiadu, w końcu wylądowaliśmy gdzieś, gdzie jedzenie, było gorzej niż średnie.
Potem do marketu na zakupy i na piwko "Pod Orłem". Wróciliśmy na odprawę. Zapłonęło ognisko, choć zważywszy na to w czym zapłonęło, to bardziej pasowałoby określenie: znicz olimpijski.
W towarzystwie Wiktora obserwowaliśmy zachód słońca, gdy raptem pojawiły się F-16, które lecąc nad nami wystrzeliły flary, takie efektowne zakończenia dnia mieliśmy...
DZIEŃ 4.
10 lipca 2019 rok. Borne Sulinowo: zwiedzanie miasta.
W końcu dzień wolny, odpoczynek. Przynajmniej takie były założenia. Ale od początku. O godzinie 10 mieliśmy zjawić się przed Informacją Turystyczną, więc rano można było się pobyczyć.
Po wieczornym posiedzeniu i deszczowej nocy wstaliśmy dopiero koło godziny 8. Na zewnątrz wreszcie świeciło poranne słoneczko.
Ogarnęliśmy się, poszliśmy do sklepu na śniadaniowy kefir i punktualnie stawiliśmy się przed niewielkim budynkiem dawnej wartowni, obecnie Informacją Turystyczną.
Przewodniczka wyszła do nas i opowiedziała nam historię, ciekawostki itp. związane z Bornem Sulinowem, jednak miasto mieliśmy zwiedzać sami.
Początkowo podłączyliśmy się do Trampów, kolega Jarek był doskonale zorientowany i prowadził grupę. Najpierw szliśmy ul. Orła Białego, gdzie na dłuuugim
betonowym płocie umieszczono galerię zdjęć ukazujących jak zmieniało się miasto od czasów niemieckich, przez radzieckie, do dzisiejszych, ciekawa ekspozycja.
Między odremontowanymi blokami ukrytymi w sosnowym lasku wróciliśmy do głównej ulicy - Alei Niepodległości.
Doszliśmy do kościoła pw. św. Brata Alberta przebudowanego z poradzieckiego kina, gdzie w kaplicy znajdował się wykonany w 1942 r. w Neubrandenburgu przez
por. Jana Zamoyskiego ołtarz polowy w formie tryptyku, przewieziony w 1944 do obozu Gross Born II D. Do roku 2008 tryptyk znajdował się w Katedrze Polowej WP w Warszawie
(historia ołtarza PDF).
Byliśmy juz w środku, ale przyszedł ksiądz i powiedział, że zamyka, musieliśmy wyjść będąc kilka kroków od celu...
Doszliśmy do czołgu T-34 i weszliśmy do znajdującej się tuż obok
Izby Muzealnej,
w której spędziliśmy półtorej godziny w wąskim czteroosobowym gronie. Pan Dariusz, kierownik izby, opowiedział nam dość szczegółowo historię Bornego i okolicy,
ciekawe że niektóre szczegóły różniły sie od tych opowiadanych przez panią przewodniczkę.
Wszystko ilustrował eksponatami, które czasami nawet wyjmował z witrynek, żeby nam je bliżej pokazać, wspominał, jak trudno niektóre z nich zdobywał.
Byliśmy naprawdę pod wielkim wrażeniem wiedzy pana Dariusza oraz ilości i jakości eksponatów.
Po wyjściu z izby, mimo dokuczającego nam już głodu, od śniadania nie mieliśmy szans zatrzymać się na jedzenie, postanowiliśmy jeszcze dojść do cmentarzy: rosyjskiego i polskiego - wojennego.
Okazało się, że to był niezły kawałek drogi. Wróciliśmy do miasta, poszliśmy do baru "Stołówka" poleca-nego przez osoby korzystające z niego dzień wcześniej,
gdzie za 14 zł wreszcie całkiem nieźle się najedliśmy. I oczywiście zahaczyliśmy o bar "Pod Orłem", żeby się zastanowić co dalej.
Usłyszeliśmy od naszych o skansenie militariów, do którego postanowiliśmy się wybrać.
Idąc do położonego na skaju miasta skansenu podziwialiśmy straszący widokiem zrujnowany, ale imponujący kompleks budynków magazynowych przy ulicy Towarowej.
W
Muzeum Militarnej Historii (tak brzmi nazwa skansenu) wrzała praca przy remontach pojazdów.
Wracając do centrum zrobiliśmy w końcu jeszcze pętelkę po mieście, mijając to zrujnowane, to pięknie odremontowane bloki.
Kierując się do bazy doszliśmy do zrujnowanego dawnego kasyna oficerskiego, ciekawy obiekt, szkoda że niszczeje. Zerknęliśmy też na ruiny willi Guderiana.
Chwilkę odpoczęliśmy. Wyszliśmy do pizzerii "Pod Orłem" na kolację, po drodze zahaczając o park znajdujący się na półwyspie "Głowa Orła".
Okazało się, że w pizzerii środa jest dniem muzyki na żywo, trafiliśmy akurat na zespół cygański. Dosiedli się do nas Bożena i Czesław.
Wróciliśmy na odprawę, po której zrobiono tzw. szybki konkurs wiedzy o Bornym Sulinowie.
DZIEŃ 5.
11 lipca 2019 rok. Trasa regulaminowa: Borne Sulinowo - jezioro Pile - Liszkowo - Strzeszyn - Piława - Dąbrowica - Góra Śmiadowska - jezioro Ciemino - Ciemino - Jeleń - 29 km
Nareszcie konkretna trasa, prawie 30 km. Od rana słońce wróżyło nam dobrą pogodę. Prysznic był jeszcze nieczynny, więc mycie głowy pod kranem, na szczęście wysokim.
Zrobiliśmy zakupy na trasę, nieduże, bo w Piławie miała być knajpa. Jedząc śniadanie na ławce przy głównej ulicy obserwowaliśmy dziwnie zachowującą się dużą mewę:
stała na chodniku i nie uciekała przed ludźmi, można było ją nadepnąć. Coś jej się chyba stało. Zastanawialiśmy się, czy nie powinniśmy czegoś zrobić,
ale za plecami usłyszeliśmy jakąś panią dzwoniącą do Straży Miejskiej po pomoc. Nie czekaliśmy na zakończenie tej historii, ruszyliśmy w drogę.
Szliśmy trasą regulaminową, szlakiem nordic walking. Na wejściu do lasu minęliśmy leśniczego siedzącego w samochodzie, może liczył turystów, a na pewno rozwiązywał krzyżówki.
Co chwilę skręty, ale przemieszczaliśmy się mniej więcej w kierunku wyznaczonym przez mapę. W pewnym momencie natknęliśmy się na fotopułapkę, zrobiliśmy sobie nawzajem zdjęcia.
Przecięliśmy nasyp dawnej kolei i doszliśmy do szosy prowadzącej do przeprawy nad rzeką Piławą.
Za mostem zrobiliśmy przerwę, odpoczywając obserwowaliśmy Niemców, którzy zmagali się z kajakami wodując je na Piławie.
Nad rzeką wypatrzyliśmy most kolejowy, o dziwo nie zniszczony przy rozbieraniu całej linii, niestety nie było jak do niego podejść.
Gdy dosiadła do nas grupa Trampów, my ruszyliśmy dalej w drogę. Jeszcze kawałek betonem, dalej konnym szlakiem w polną drogę.
Dookoła nas przepiękne pola i łąki. Szliśmy trochę polami, trochę lasem, aż napotkaliśmy na DK20.
Na szczęście tylko musieliśmy dojść do wiaduktu, za którym zaraz skręciliśmy w boczną drogę z "kocimi łbami".
I tak wędrowaliśmy spotykając Trampy, Grześka z grupą, zajadaliśmy maliny, aż w samo południe dotarliśmy do Piławy.
Zrobiło sie upalnie, we wsi okazało się, że bar od dwóch lat jest zamknięty, na szczęście uratował nas sklep.
Obejrzeliśmy kościółek pw. Piotra i Pawła Apostoła, za nim ze skarpy rozpościerał się widok na jezioro Pile.
Obok punktu widokowego kapliczka w pniu starej lipy. Zrobiliśmy zakupy i zeszliśmy na plażę, na dłuższą przerwę. Spotkani OWRP-owicze postąpili podobnie.
Odpoczywaliśmy ponad godzinę...
Wiedząc, że dalej sklepu nie będzie, zawitaliśmy ponownie do tutejszego, uzupełniliśmy zapasy i wyruszyliśmy w stronę Dąbrowicy.
Mijaliśmy dacze, niestety ogradzające jezioro, z punktu widzenia turysty fatalne zjawisko. Na szczęście gmina zostawiła tu i ówdzie przesmyk na plażę.
Zwróciliśmy uwagę na rowerzystów, którzy nas wcześniej minęli i wracali z lodami, czyżby szykowała się kolejna przerwa?
Okazało się, że w Silnowie było nam jeszcze dane chwilę odpocząć przed zdobywaniem Góry Śmiadowskiej. Oczywiście znajome twarze już tam siedziały.
|
|
Idąc wzdłuż pól obsianych gryką dotarliśmy do Dąbrowicy, tu trzeba było znaleźć drogę, która miała nas doprowadzić w stronę kolejnych schronów.
Bez problemu ją namierzyliśmy. Po drodze obszczekały nas dwa burki czekające przed posesją na właściciela. Dotarliśmy do widniejących na mapie cmentarzy.
Nagle tuż za naszymi nogami usłyszeliśmy, a wręcz poczuliśmy sapanie, okazało się, że znane nam już psiaki dogoniły nas i całkiem blisko podeszły towarzysząc właścicielowi jadącemu na rowerze.
Znowu dochodziliśmy do DK 20, przy której znajdowała się część bunkrów. Akurat dzisiaj TV Gawex kręciła tu reportaż na temat Wału Pomorskiego, wspomagali się też dronem.
Jak się w kolejnych dniach okazało, mieliśmy jeszcze z tą telewizją i nie tylko styczność. Skręciliśmy na chwilę w DK, a z niej już wyznakowaną ścieżką doszliśmy do Góry Śmiadowskiej.
Niestety nie zdążyliśmy
na zwiedzanie fortyfikacji, usły-szeliśmy jedynie oddalające się głosy zwiedzających, chyba zrobiliśmy dziś zbyt dużo przerw.
Obejrzeliśmy rozbite umocnienia z zewnątrz i poszliśmy dalej. Przerwę zrobiliśmy na boisku w Łącznie. W miejscowości znajduje się kościół
pw. Michała Archanioła z pozostałością cmentarza ewangelickiego. Ostatnie 4 kilometry szliśmy do Jelenia asfaltem.
Po drodze zobaczyliśmy jeszcze ukryty w lesie cmentarz w Cieminie.
W Jeleniu z marszu zrobiliśmy zakupy i dotarliśmy do szkoły, przy której mieliśmy nocleg.
Niestety tym razem nie było prysznica, a po takiej trasie i upale bardzo by się przydał. Relaksując się przy namiocie obserwowaliśmy jak F16 wykonywały nad nami piruety.
DZIEŃ 6.
12 lipca 2019 rok. Trasa regulaminowa: Jeleń - jezioro Sarcze - Jelonek - Dziki - Lipnica - Świątki - jezioro Trzesiecko - Szczecinek - 18 km
Rano znowu przywitało nas słońce. Szybko zwinęliśmy namiot i ruszyliśmy w trasę. W sklepie zakupy i śniadanie.
Podeszliśmy do kościoła pw. Nieustannej Pomocy i zerknęliśmy jeszcze na plażę nad jeziorem Sarczym. Początkowo szliśmy asfaltami.
W Jelonku sprzed jednej z bram przywitał nas psiak, który dzielnie z drogi bronił obejścia do momentu, kiedy zbliżyliśmy się na jego wysokość, potem dał się pogłaskać.
Wędrowaliśmy pośród lasów i łąk, mijaliśmy bagienka. Dochodząc do wsi Dziki tuż nad głową mieliśmy dzięcioła zielonego i prawie nadepnęliśmy na zająca.
Na drugim końcu wsi próbowaliśmy znaleźć dojście do jeziora. Jedynym miejscem, jak się okazało, była prywatna plaża, do której jednak był swobodny dostęp.
Zjedliśmy drugie śniadanie nieświadomi, że za naszymi plecami przemierzali trasę nasi turyści.
Dalej zielony szlak początkowo asfaltem, później od miejsca nazwanego Łabędź malowniczymi łąkami i polami gryki prowadził nas do Lipnicy, w której naprzeciw nam szedł Zdzisław.
Zdziwiliśmy się trochę. Okazało się, że minęliśmy skręt, który nie był dobrze oznakowany. Wspólnie znaleźliśmy prawidłową drogę i zmierzaliśmy w stronę Szczecinka.
Doszliśmy do miasta, DK20 przeszliśmy pod torami, zerknęliśmy na wzgórze z wczesnośredniowiecznym grodziskiem
i stanęliśmy nad brzegiem jeziora, wzdłuż którego mieliśmy dojść do bazy. Wytyczono tu szlak rowerowy "Dookoła jeziora Trzesiecko",
w związku z tym co chwilę musieliśmy ustępować miejsca mknącym jednośladom.
Po drodze wspięliśmy się na wieżę Bismarcka, z której rozpościerał się widok na jezioro.
Na bazie byliśmy o trzynastej pierwsi, dzięki temu pomogliśmy w rozładowaniu bagażu. Wczesne przybycie miało taki plus, że mogliśmy wybrać sobie dowolne miejsce na nocleg.
Rozbiliśmy namiot w zakątku przy jakieś szopie, ale mieliśmy drobne perturbacje z Panami z MOSiRu, którzy chcieli zabrać z tej szopy sprzęt na imprezę.
Trzeba było jednak nieco przenieść namiot.
Ruszyliśmy zwiedzić miasto i oczywiście żeby coś zjeść. Do zamku niestety nie można było podejść, był ogrodzony i pilnowany przez poważnych ludzi w ciemnych okularach,
oczekiwano tu na jakiegoś oficjela. Jak się później okazało był to sam Prezydent RP. Mijani OWRP-owicze polecali nam różne knajpki. Idąc dalej spoglądaliśmy gdzie można usiąść.
W rynku spotkaliśmy Zbigniewa, który chciał jeszcze zdążyć do Urzędu Miasta po pieczątki.
Wpadliśmy na siebie znowu w IT, obok której znajdował się najstarszy zabytek Szczecinka,
gotycka wieża św. Mikołaja. Przy deptaku, w jakieś przeszklonej knajpie na piętrze zjedliśmy pizzę.
Żeby kolejnego dnia nie dokładać sobie kilometrów, postanowiliśmy dzisiaj pójść obejrzeć znajdujący się na rogatkach Szczecinka B-Werk.
Był to kawałek drogi, szliśmy wzdłuż jeziora bez pewności, że obiekt będzie otwarty. Na miejscu okazało się, że trwały przygotowania do jakiegoś remontu,
ale dzięki temu mieliśmy możliwość zwiedzenia. Oprowadzał nas sam szef, pan Krzysztof, opowiadał i pokazywał wszystkie zakamarki obiektu ze szczegółami.
Na zakończenie otrzymaliśmy przewodnik po schronach Wału Pomorskiego, dziękujemy ;)
Nie chcąc już wracać 4 km tą samą drogą postanowiliśmy skorzystać z komunikacji miejskiej. Zerknęliśmy jeszcze na znajdujący się po drugiej stronie ulicy rozbity jednosektorowy schron bojowy
i złapaliśmy "szóstkę", która zawiozła nas w okolice zamku. Przed powrotem do bazy zajrzeliśmy jeszcze do pubu przy wyciągu narciarskim,
odczuwalne były silniejsze podmuchy chłodnego wiatru, pogoda się zmieniała.
Na bazie namiotów przybyło. Nad jeziorem widoczne czarne chmury i grzmoty w oddali. Po odprawie czekał nas jeszcze prysznic w bardzo zimnej, wręcz lodowatej wodzie.
Burza w końcu nas ominęła.
DZIEŃ 7.
13 lipca 2019 rok. Trasa regulaminowa: Szczecinek - jezioro Leśne - Czarnobór - Grochowiska - Gwda Wielka - jezioro Wielimie - Spore - 27 km
Od rana znowu zimny prysznic i w trasę. Uzupełniliśmy zapasy, zjedliśmy śniadanie, z miasta wychodziliśmy szlakiem zielonym.
Mostem przy stacji kolejowej i lokomotywowni przekroczyliśmy tory, potem skręciliśmy do strefy przemysłowej,
gdzie szlak zniknął, powstały nowe drogi i zapewne nie został jeszcze odtworzony. Z mapą w ręku dotarliśmy do budowanej obwodnicy Szczecinka, na szczęście można było przez nią przejść.
Szlak pojawił się tuż za nią, przy żwirowni.
Dotarliśmy do Jeziora Leśnego, przy którym zrobiliśmy przerwę na drugie śniadanie. Cisza, spokój, aż dziw, że część osób po prostu obok niego przemknęła.
Częściowo asfaltem, a częściowo drogami z płyt jumbo wędrowaliśmy do Gwdy Wielkiej, co jakiś czas spotykając się z Trampami.
Dotarliśmy do miejscowości, tu zaciekawiona mieszkanka zapytała nas, czy jesteśmy z jakiegoś rajdu, bo co chwilę widzi wędrujących turystów.
Wytłumaczyliśmy o co chodzi. Pani przy okazji podpowiedziała nam, gdzie mamy po drodze sklepy.
Dochodząc do kościoła pw. św. Stanisława Biskupa i Męczennika minęła nas gromada harcerzy, dalej widzieliśmy więcej ich kilkunastoosobowych grupek.
W towarzystwie jednej z takich drużyn zwiedziliśmy kościół. Doszliśmy do wskazanego nam sklepu, na szczęście harcerze wszystkiego nie wykupili.
Pani sprzedawczyni powiedziała, że wpadają do niej od czasu do czasu nawet dwustuosobowe grupy.
To trochę tak, jak kiedyś na OWRP...
Na brzegu rzeki Gwdy w centrum wsi wypatrzyliśmy białą czaplę, która przesiadywała w zaroślach, ciekawe że się nie płoszyła.
Przerwę zaplanowaliśmy we wspomnianej na odprawie smażalni nad jeziorem Wielimie. Jezioro, tak jak wspomniał na odprawie Grzegorz, wyglądało jak morze.
Zjedliśmy pierogi faszerowane rybą i po nabraniu sił ruszyliśmy. Na prowadzącej wzdłuż jeziora drodze dostrzegliśmy zaporę przeciwczołgową.
Wszystkie drogi i linie kolejowe przechodzące przez fortyfikacje Wału Pomorskiego były zabezpieczone zaporami przeciwpancernymi.
Najpopularniejszą był betonowy blok w koronie drogi. W sytuacji zagrożenia zdejmowano betonowe zaślepki, pod którymi znajdowały się otwory.
Wkładano w nie stalowe dwuteowniki pod kątem 60 stopni. Po bokach zapory była stała przeszkoda z drewnianych pali wbitych 1,5 metra w ziemię w 4 - 6 rzędach
nazywana „zębami hipopotama”.
Taka przeciwpancerna betonowa zapora (już bez dwuteowników) zachowała się m.in. na brukowanej drodze przy jeziorze Wielimie czy przy B-Werku w Szczecinku.
Żródło: Fotopolska.eu.
|
|
Ostatni odcinek trasy wprowadził nas w las, który obfitował w maliny i poziomki. Dotarliśmy do wspomnianego na odprawie skrzyżowania, gdzie trzeba było skręcić w odpowiednią drogę.
Mimo pewnych wątpliwości (na trasie do "nawigacji" korzystamy z tradycyjnych metod: papierowej mapy, kompasu i zegarka) wybraliśmy dobrze,
a utwierdzili nas w tym spotkani po drodze Bożena z Czesławem. Przy okazji podpowiedzieli, że jest
aplikacja Lasów Państwowych na smartfon,
w której można podejrzeć numery słupków oddziałowych dla danej lokalizacji.
Zbliżaliśmy się do Sporego. Na wejściu do miejscowości minęliśmy wieżę, czyli dostrzegalnię przeciwpożarową, na którą w określonych godzinach można wejść. Tego dnia akurat była krócej czynna.
Przy sklepie złapała nas niezła ulewa. Przeczekaliśmy pod daszkiem. Doszliśmy do szkoły, przy której mieliśmy nocować, otwarto ją specjalnie dla nas, bo szkoły już tam nie ma.
Tomek ogłosił, że o godzinie 17 będzie możliwość wejścia na wieżę. Oczywiście się zgłosiliśmy. Oprócz nas poszło jeszcze kilkanaście osób.
Weszliśmy na platformę widokową w pierwszej grupie. Widok rozpościerał się na jezioro i lasy, w oddali było widać coś jak wielką wydmę, w kolejnych dniach dowiedzieliśmy się,
że to jest tzw. Pomorska Góra Piasku.
Zrezygnowaliśmy z zapowiadanej prezentacji udzielania pierwszej pomocy przez harcerzy,
którzy mieli przyjść na nasze obozowisko, na rzecz kąpieli w jeziorze. Ale najpierw zjedliśmy w znajdującym się w miejscowości Barze Pana Sławka pyszną pomidorową.
I ruszyliśmy w poszukiwaniu zejścia na plaże.
Woda ciepła, czysta, płytko, czego chcieć więcej. Wróciliśmy na odprawę, po której udaliśmy się do baru na kolację
i uzupełnienie relacji z ostatnich 3 dni. Na miejscu był Tomek, który oczekiwał na danie, i rowerzystki zagadujące miejscowych.
Dzięki temu dowiedzieliśmy się, że w Sporem i okolicach kręcono 9-odcinkowy serial "Skarb Sekretarza" (była też wersja filmowa pt. "Jest sprawa..."),
a dzieci jednej z Pań w nim statystowały.
Po powrocie do szkoły trafiliśmy na akcję z nietoperzem. Paweł znalazł gacka, prawdopodobnie ukrywającego się w ciągu dnia na poddaszu szkoły,
który po różnych perturbacjach przykleił się do Jego pleców i jakoś nie miał ochoty odlecieć. W końcu przesiadł się na ścianę szkoły. Poszliśmy spać.
DZIEŃ 8.
14 lipca 2019 rok. Trasa regulaminowa: Spore - jezioro Spore - Góra Płociczna - Stepień - Przybrda - Jeziernik - jezioro Bielsko - Trzemielewo - Biały Bór - 24 km
W niedziele handlowe i niehandlowe sklep w Sporem otwierał się o godzinie 11. Dzień wcześniej wytłumaczyliśmy jednak właścicielom, że o tej godzinie większość z nas będzie już daleko stąd.
Dzięki temu już o 8 mogliśmy zrobić zakupy, spokojnie zjeść śniadanie i ruszyć w trasę.
Początkowo szliśmy nieregulaminowo, minęliśmy kościół pw. Najświętszej Rodziny i dalej trasą wzdłuż jeziora Sporego, ale przez otaczający las wodę było widać tylko trochę na początku.
Na jednym z leśnych parkingów zobaczyliśmy dużo aut, chwilę później zagadka wyjaśniła się - to odwiedziny rodziców w obozie harcerskim.
Przeszliśmy przez rzeczkę Dołgą i doszliśmy do punktu odpoczynkowego z wiatami położonego na dużej łące. Skorzystaliśmy z tej sposobności do odpoczynku.
Niedługo potem okazało się, że nie tylko my obraliśmy inną trasę, grupa Trampów minęła nas, gdy jedliśmy drugie śniadanie.
Najpierw las, a później pola gryki doprowadziły nas do Stepnia, na wejściu do wsi cmentarz,
którego duża część z ewangelickimi nagrobkami została odrestaurowana przez jakąś polsko-niemiecką fundację.
Nieco dalej na małym pagórku znajdował się wykonany z pruskiego muru kościół pw. Chrystusa Króla z XVII w.
We wsi był też sklep, w którym zakupiliśmy tylko lody licząc, że na trasie będą kolejne możliwości zaopatrzenia.
W drodze do Przybrdy rozpościerały się przed nami morenowe wzgórza, błękit nieba dodawał im uroku.
Raptem natknęliśmy się na liska, który czmychnął przed nami tak szybko, że nie zdążyliśmy pstryknąć mu dobrej fotki.
Na jednym ze wzgórz spotkaliśmy odpoczywających OWRP-owiczów wpatrujących się w przepiękne krajobrazy.
Pod lasem zatrzymał się koło nas samochód terenowy, kierowca zapytał czy nam nie pomóc.
Szybko się zreflektował i sam sobie odpowiedział, że jesteśmy na rajdzie. Podziękowaliśmy, ale w takim miejscu nigdy nie mieliśmy propozycji podwózki.
W Przybrdzie miał być bar i sklep. No i były, ale wszystko zamknięte. Zrezygnowani ruszyliśmy dalej, aby gdzieś w głuszy zrobić kolejną przerwę.
Przed Jeziernikiem znaleźliśmy dogodne miejsce, gdy odpoczywaliśmy, mijali nas OWRP-owicze.
Dotarliśmy do miejscowości, a tu w centrum wsi hodowla saren, spłoszone miotały się od płotu do płotu jakby szukając drogi ucieczki, tylko jeleń stał dostojnie i obserwował otoczenie.
W znajdującym się tu jeziorze Bielskim wymoczyliśmy nogi i ruszyliśmy dalej drogą miedzy jeziorem a linią kolejową.
To już "ostatnia prosta" przed Białym Borem, która jednak została przerwana sklepem w Trzemielewie. Odbiliśmy sobie ich brak w poprzednich miejscowościach.
Sklep przystosowany do dłuższych nasiadówek, wyposażony był nawet w przyzwoity "przybytek", wieczorami to miejsce podobno mocno tętniło życiem.
Gdy uzbierała się nas większa grupka, przysiadł się właściciel i zebrało mu się na opowieści, jak w młodych latach również wędrował.
Poszliśmy dalej. Szlak zielony gdzieś nam zniknął, ale trzymaliśmy się kierunku na Biały Bór i wyszliśmy przy zamkniętej restauracji Hubertus.
Doszliśmy do ulicy, która doprowadziła nas do centrum. Pierwsze kroki skierowaliśmy najpierw na miejsce noclegu, żeby zorientować się jak tam wszystko wygląda.
W końcu mieliśmy w Białym Borze spędzić dwie noce. Znaleźliśmy miejsce na namiot, zorientowaliśmy się czym karmią na miejscu i wróciliśmy do centrum do polecanej knajpy.
Po drodze sprawdziliśmy jeszcze pizzerię, niestety nie było w niej lanego piwa. Z kolei w "Leśniczance" okazało się, że Panie prawie wszystko wyprzedały został drób,
którego akurat dzisiaj nie chcieliśmy. Dziwna sprawa, wyszliśmy z restauracji głodni. W dodatku sklepy też już były pozamykane - niedziela.
Wróciliśmy na bazę. W pobliskim barze zjedliśmy... kotlet drobiowy, czyli jednak tak miało być. Okazało się również, że bary również nie są długo czynne,
czyli trzeba było od razu zaopatrzyć się na wieczór.
O godzinie 20 wysłuchaliśmy odprawy i poszliśmy odprężyć się na zachodzie słońca. Było dosyć chłodno.
Wzięliśmy ciepły przyjemy prysznic i udaliśmy się na pogawędki z kolegą Wiktorem, przy plisce. Na szczęście następnego dnia nie trzeba było wcześnie wstawać.
DZIEŃ 9.
15 lipca 2019 rok. Biały Bór - zwiedzanie miasta
Odespaliśmy nockę. Rano ogłoszono, że o 9:30 jest wymarsz na wspólne zwiedzanie schronów znajdujących się w Białym Borze,
tak żeby na godzinę 11 dojść do schronu nr 5, który jest zrekonstruowany i będzie dla nas specjalnie otworzony.
Ze względu na brak jedzenia najpierw poszliśmy na śniadanie i zakupy, grupę posta-nowiliśmy złapać przy schronach.
I tak się stało, przeszliśmy koło "jedynki" - schronu z zachowaną kopułą obserwacyjną, minęliśmy pomnik pisarza
Karla Russa i spotkaliśmy ich przy "dwójce".
Przy czym oni wrócili do "jedynki", którą widzieliśmy wcześniej, a my poszliśmy w poszukiwaniu "trójki".
Znak na szlaku po schronach wyglą-dał w tym miejscu, jakby trzeba było zrobić ostry skręt prawie do tyłu, wspięliśmy się więc na skarpę powyżej i nic tu nie było.
W rzeczywistości chodziło o powrót tą samą drogą, dogoniliśmy więc grupę i dalej już wspólnie szliśmy od schronu do schronu.
„Czwórka” wspomagająca schron w kamienicy górowała nad miastem, był tu ładny widok na Biały Bór.
Doszliśmy do „piątki” - garażu na armatę przeciwpancerną, część osób, które nie chciały zwiedzać wszystkich obiektów już tam na nas oczekiwała.
Po paru minutach oczekiwania przyjechała Pani z Urzędu Miasta, aby nam go udostępnić. Obiekt jest ładnie utrzymany, Pani opowiadała m.in.
ile śmieci musieli wywieźć z wnętrza oraz o rekonstrukcji drzwi. Zerknęliśmy jeszcze na znajdującą się w pobliżu dwusektorową „szóstkę”.
W drodze powrotnej próbowaliśmy zajrzeć do obiektu znajdującego się na parterze kamienicy na rozwidleniu dróg w centrum miasta, niestety był zamknięty "na głucho". Info ze strony
Pomorze Zachodnie Travel:
Idąc ulicą Tamka na zachód, na rozwidleniu dróg na Szczecinek i Koszalin, znajduje się jednopiętrowa kamienica.
Od innych okolicznych domów różni się tym, że okna dolnej kondygnacji są zamurowane i pomalowane na biało.
Wewnątrz budynku znajduje się zamaskowany schron bojowy dla 2 karabinów maszynowych blokujący ogniem ulicę Tamka.
Jest to obiekt unikalny w skali całej linii fortyfikacji Wału Pomorskiego ze względu na jego umiejscowienie we wnętrzu budynku mieszkalnego.
Wewnątrz znajduje się pięć pomieszczeń, w tym dwa bojowe z częściowo zachowanymi płytami pancernymi, pomieszczenie załogi i dwa przedsionki.
Schron posiada dwa wejścia. Pomimo, że jest to najciekawszy pod wieloma względami obiekt fortyfikacji w okolicach Białego Boru, to jednak nie jest on
udostępniony oficjalnie do zwiedzania.
Wróciliśmy na bazę powylegiwać się na słońcu, jednak długo nie wytrzymaliśmy, poszliśmy na piwko i nadrabiać pisanie notatek do niniejszej relacji.
Zgłodnieliśmy. Postanowiliśmy ponownie odwiedzić "Leśniczankę", którą wszyscy bardzo polecali. Na miejscu znowu dużo ludzi, co skutkowało godzinnym oczekiwaniem na posiłek.
Obiad, no cóż, szału nie było, ale dało się zjeść.
|
|
|
W związku z tym, że na godzinę 17 było zaplanowane wyjście do znajdującej się w Białym Borze cerkwi, szybko zjedliśmy, zrobiliśmy zakupy i wróciliśmy na bazę.
Gromadą ruszyliśmy do cerkwi, która znajdowała się na obrzeżach miasta, przy okazji oglądając pomniki, które mieliśmy po drodze.
Cerkiew Narodzenia Przenajświętszej Bogurodzicy wybudowana w 1998 roku, nowoczesna czy jak niektórzy mówią - awangardowa, została w całości zaprojektowana przez Jerzego Nowosielskiego,
aktualnie jest najmłodszym zabytkiem w Polsce. Ksiądz prawosławny opowiedział historię budowy, wytłumaczył symbolikę i odpowiedział na nurtujące nas pytania.
Na camping wróciliśmy po godzinie 19. Poczekaliśmy na odprawę i jak się okazało na krótki konkurs.
Wieczorem zapłonęło ognisko z zafundowanymi kiełbaskami i "czymś" do nich. Tak jak wspominaliśmy wcześniej, brak gitary powodował problemy ze śpiewem przy ognisku.
W którymś momencie towarzystwo w akcie desperacji śpiewało kolędy. Wreszcie zaczęli śpiewać Wiktor i Wojtek, i... okazało się, że są równolatkami,
studiowali i jeździli na rajdy w tym samym czasie, więc znają te same piosenki turystyczne.
Dali koncert jakiego nigdy nie było i nie będzie. Ktoś potem nawet powiedział, że oni to chyba są bliźniakami.
Po jakimś czasie jednak skończyli, bo gdy układaliśmy się do snu, to od strony ogniska słychać było ciszę.
DZIEŃ 10.
16 lipca 2019 rok. Trasa regulaminowa: Biały Bór - jezioro Łobez - jezioro Cieszęcino - Sępolno Wielkie - Dalimierz - Gołogóra - jezioro Kamienne - jezioro Kwiecko - Żydowo (OKP) - 23 km
Rano otwieramy namiot, a tu buro ponuro i w dodatku mży. Wracając z toalety już nas trochę zmoczyło. Siedzimy w namiocie zastanawiając się, co dalej robić.
Czas leciał, a my jeszcze musieliśmy wrócić do miasta po prowiant na trasę. Przestało padać, szybko złożyliśmy mokry namiot, odstawiliśmy bagaże i ruszyliśmy w pelerynach.
Na szczęście gdy kończyliśmy zakupy, zaczęło się trochę przecierać.
W centrum Białego Boru zaczęliśmy wędrówkę szlakiem. Na zakręcie przy kościele pw. NMP Królowej Polski odbiliśmy zgodnie ze znakiem w lewo, ale z rozpędu dotarliśmy do cmentarza.
Stromą skarpą zeszliśmy na dróżkę ze szlakiem, na wysokości naszego campingu byliśmy koło 9. Szliśmy lasem wzdłuż jeziora.
Na dziś mieliśmy ambitny plan, żeby wejść na wspomnianą już Pomorską Górę Piasku. W tym celu po przejściu przesmyku między jeziorami Łobez i Cieszęcino porzuciliśmy nasz szlak.
Dochodząc do asfaltu spotkaliśmy jednego z Panów z B-Werku w Szczecinku, okazało się, że pracuje w firmie budującej drogi. Ciekawe, że to On nas poznał pierwszy.
Podpowiedział nam, w którą stronę NIE IŚĆ, czyli w kierunku zakładu przeróbczego kruszywa.
Zgodnie z planem wspięliśmy się na górę, choć nie było to łatwe mimo, że wybraliśmy chyba najłagodniejsze podejście.
Na szczęście dla nas w nocy padało, dzięki temu piasek był mniej sypki. Jak to się zmienia punkt widzenia - w namiocie klęliśmy ten deszcz...
Piasek był inny niż ten nad morzem, bardziej ostry, co odczuwaliśmy mając na nogach sandały.
Widok z góry ładny, ale może wywarłby większe wrażenie przy słonecznej pogodzie. Po prostu dookoła jak okiem sięgnąć lasy.
Jak się okazało zejście było gorsze od wejścia, początkowo myśleliśmy, że wejdziemy jedną, a zejdziemy drugą stroną góry.
Jednak jej zbocza były na tyle strome, że woleliśmy nie ryzykować kontuzji i wycofaliśmy się do naszego najłagodniejszego wejścia.
Dalej staraliśmy się wrócić na szlak nad jeziorem Cieszęcino, chcąc jeszcze zobaczyć schrony, które miały się przy nim znajdować. Ponownie przecięliśmy asfalt.
Leśnie dróżki doprowadziły nas w pobliże jeziora, gdzie na nadbrzeżnej ścieżce znaleźliśmy znaki. Dróżka momentami biegła dość stromo nad wodą,
tu i ówdzie musieliśmy pokonywać efekty działalności wichur i bobrów. Zobaczyliśmy także kolejne schrony oraz łączące je okopy.
Na końcu jeziora szlak skręcił w lewo, wzdłuż malowniczej bagnistej łąki, nad którą dostrzegliśmy czaplę i... czarnego bociana, widok niesamowity.
Postanowiliśmy zrobić krótką przerwę licząc, że może jeszcze nam się pokażą. I rzeczywiście czarny bocian zrobił nawrót, ale niestety chyba zaniepokojony naszą obecnością nie wrócił na łąkę.
Doszliśmy znowu do asfaltu koło schronu dowodzenia, przy którym lokalna TV Gawex nagrywała materiał filmowy do ośmioodcinkowego cyklu reportaży
pt.
"Wakacje z bukrami".
A opowiadającym był tam nie kto inny, tylko pan Krzysztof, nasz przewodnik po B-Werku w Szczecinku. Co za dzień!
W Sępolnie Wielkim obejrzeliśmy szachulcowy kościół pw. św. Wojciecha z 1685 roku, a przy nim głaz z tablicą pamiątkową poświęconą Kurtowi Hummelowi,
który zginął tragicznie podczas lotu balonem nad Morzem Północnym podczas zawodów balonowych. Na stronie
Pomorze Zachodnie Travel można przeczytać:
"
Legenda głosi, że tuż przed rozbiciem się jego balonu napisał na skrawku koszuli pożegnalne słowa i umieścił je w butelce.
Butelkę po kilku latach wyłowiono z morza i pochowano w symbolicznym grobie pilota w jego rodzinnej wsi."
W miejscowym sklepie zrobiliśmy drobne zakupy. Dzisiaj mimo nie zbyt długiej trasy trochę nam się dłużyło, może to zmęczenie poranną wspinaczką,
a w dodatku ta myśl kołacząca się po głowie, że to już powoli koniec.
Do Cybulina doszliśmy szlakiem rowerowym, który miał w tej miejscowości skręcić na północ.
Skrętu nie było, droga zarosła. Wróciliśmy do poprzecznej ścieżki, która doprowadziła nas do drogi równoległej. Dotarliśmy do rez. "Jezioro Iłowatka".
Następna była Gołogóra, sklepu tu niestety nie było, ale stała altanka, gdzie grupa OWRP-owiczów już odpoczywała, dołączyliśmy.
Wyruszyliśmy chwilę po nich, niestety szlaku nie było, a droga wyglądała jakby dochodziła tylko do gospodarstwa.
Natknęliśmy się przy nim na pracującą w ogródku Panią, która dokładnie opisała nam jak mamy iść, wspomniała też, że przed nami szli turyści.
W rozmowie dodała, że sama jest turystyką "kijkową".
Kolejny etap przed nami - dojście do Żydowa, gdzie między jeziorami Kamienne i Kwiecko znajduje się elektrownia szczytowo-pompowa, i w końcu nasz nocleg.
Niestety elektrownię mogliśmy zobaczyć tylko z zewnątrz, beton, ciąg ogromnych rur i widok na jezioro Kwiecko.
Zmęczeni dotarliśmy na bazę pod szkołą. Na miejscu okazało się,
że o godzinie 15 było załatwione zwiedzanie do elektrowni. Przez późne wyjście oraz zdobywanie Pomorskiej Góry Piasku nie mieliśmy szans, żeby zdążyć.
Zrobiliśmy zakupy, po drodze zerkając na kościół pw. Niepokalanego Poczęcia NMP z 1764 roku.
Po odprawie zapalono ognisko. Usiedliśmy z Wiktorem z boku
opowiadając sobie atrakcje z trasy. My spotkaliśmy dziś czarnego bociana, a ktoś z uczestników wręcz odwrotnie, sarnę - albinosa.
Przed północą obserwowaliśmy zaćmienie księżyca, ale w końcu trzeba było iść spać, jutro do przejścia 27 kilometrów.
DZIEŃ 11.
17 lipca 2019 rok. Trasa regulaminowa: Żydowo - jezioro Kwiecko - Cybulino - Kurowo - Kępno - Rezerwat "Kamienne Kręgi" w Grzybnicy - Mostowo - 27 km
Pobudka, dziś nad nami niebieskie niebo. Szybkie pakowanie, sklep i w trasę.
Ruszyliśmy jako drudzy, przed nami Zbigniew i Zdzisław, o czym przekonaliśmy się wi-dząc na leśnej drodze zostawiony przez nich znak. I znowu las, gdzieniegdzie z daleka widoczna była jeszcze elektrownia szczytowo-pompowa.
Za jeziorem Kwiecko, przy pomnikowym dębie, szlak rowerowy skręcił na północ, a my dotarliśmy do plątaniny dróg przy oczku wodnym, z której wyplątać się pozwolił nam kompas.
Niedługo potem doszliśmy do poprzecznej drogi, która kiedyś była nasypem kolejki wąskotorowej, skręciliśmy w lewo do wspominanego na odprawie "Ceglanego mostu" nad Radwią z pocz. XX w.
Ciekawe miejsce, szkoda że takie zaśmiecone.
Wróciliśmy na trasę, która doprowadziła nas do drogi z "kocimi łbami", a droga do mostu na Radwi.
Za mostem było miejsce postojowe z ławeczkami, zrobiliśmy sobie przerwę. Gdy odpoczywaliśmy, minęło nas kilka osób z naszej trasy.
Dalej już asfaltem, w szerokiej dolinie przecięliśmy DW168, potem wspinając się do Cybulina minęliśmy wieżę-dostrzegalnię leśnictwa, podobną do tej widzianej wcześniej w Sporem.
Na odprawie wspominano, że na dzisiejszej trasie ze sklepami może być krucho, a w Cybulinie trafiliśmy na otwarty sklep, nasi już tam byli.
Oczywiście skorzystaliśmy i zrobiliśmy kolejną przerwę, podczas której gawędząc z miejscowym drwalem dowiedzieliśmy się o kłopotach aktualnej właścicielki tutejszego pałacu.
Wychodząc ze wsi przeszliśmy koło dawnej gorzelni i zerknęliśmy jeszcze na pałac oraz wspomnianą przez tubylca kaplicę grobową rodziny von Kleist.
Asfaltową szosą dotarliśmy do Kurowa, gdzie znajdował się kolejny sklep, tym razem były tylko lody. Za Kępnem, na skraju lasu, zrobiliśmy przerwę dosiadając się do Trampów.
Odpoczywając obserwowaliśmy rozpościerającą się przed nami łąkę. Zwierzątek niestety nie było, za to co jakiś czas mijały nas grupki OWRP-owiczów.
Po przerwie początkowo szliśmy lasem, później mijaliśmy malownicze zakola Radwi. Czerwonym szlakiem doszliśmy do grupki "naszych" dowodzonej przez Grzegorza,
debatującej przed ogrodzeniem szkółki leśnej. Okazało się, że nie ma przejścia przez szkółkę i chyba trzeba zrobić duże koło, żeby ją ominąć.
Grzegorz wyszukał na mapie jednak jakąś ścieżkę, idąc nią wzdłuż płotu szkółki doszliśmy do szlaku po drugiej stronie, a dalej do
Rezerwatu "Kamienne Kręgi" w Grzybnicy.
W grzybnickich "Kręgach" już kiedyś byliśmy, a ponieważ mieliśmy trochę kilometrów w nogach, rezerwat zwiedziliśmy dość pobieżnie.
Szkoda, że nocleg mieliśmy tak daleko, bo pewnie nocna wizyta w tym miejscu miałaby duże powodzenie...
Przed godziną 17 dotarliśmy do Raju. Szybko rozbiliśmy namiot i poszliśmy do baru na zapowiedziany poczęstunek: żurek, dobraliśmy też tam drugie danie.
Na miejscu okazało się, że sklepu tu nie ma. Kierownictwo szybko zadziałało, zebrali od rajdowiczów listę potrzebnych artykułów i pojechali do najbliższego sklepu.
My postanowiliśmy skorzystać z tego, co oferował bar tym bardziej, że ceny nie były wygórowane, a właściciel obiecał otworzyć podwoje następnego dnia wcześniej,
abyśmy mogli przed wyjściem na trasę zjeść śniadanie. Sam ośrodek jest ładnie położny nad rozciągniętym zalewem Rosnowskim, cóż z tego, skoro w pobliżu przebiega ruchliwa DK11.
W międzyczasie z trasy zadzwoniła do nas Ela, która z Grzesiem utknęła na zagrodzonym przez szkółkę szlaku.
Niestety, przez telefon nie potrafiliśmy dokładnie opisać, w jaki sposób trafić na ścieżkę wzdłuż płotów.
O godzinie 19 rozpoczęły się eliminacje do konkursu z wiedzy o regionie, pytania do łatwych nie należały...
Po odprawie podano wyniki, za trzecie miejsce otrzymaliśmy piękny album, kubek oraz inne drobne gadżety. Jak się później okazało, na szczęście nie trzeba było brać udziału w konkursie centralnym.
Ognisko już płonęło, gdy dotarli do obozu Ela z Grzesiem.
Przed nami miała być zimna noc, już wieczór zrobił się tak chłodny, że niektórzy korzystali z aluminiowych koców termicznych.
Usnęliśmy szybko mimo szumu na szosie.
DZIEŃ 12.
18 lipca 2019 rok. Trasa regulaminowa: Mostowo - jezioro Rosnowskie - Rosnowo - Manowo - 15 km
W nocy bardzo zmarzliśmy. Zgodnie z obietnicą bar Tramp otworzył się o godzinie 9 rano, chwilę przed ustawiła się mała kolejka.
Na stołach królowała jajecznica z dowolnej ilości jaj, były też naleśniki, z baru skorzystali chyba wszyscy uczestnicy.
Na mapie wypatrzyliśmy grób megalityczny, do którego trzeba było się wrócić i przejść na drugą stronę zalewu, przy krótkiej trasie nie mieliśmy nic do stracenia.
Doszliśmy do tego miejsca, przeszukaliśmy okolicę, ale niestety nic nie znaleźliśmy,
podejrzewamy błąd na mapie.
Wróciliśmy na trasę. Szliśmy grupką, trochę osób przed nami trochę za nami, na trasie sporo jagód. Wchodząc do Rosnowa natknęliśmy się na tory kolejki wąskotorowej. Liczyliśmy, że zatrzymamy się tu gdzieś na kufelku.
Na miejscu okazało się, że w miejscowości są same sklepy, poza tym plaża,
kolejka wąskotorowa oraz pomnik samolotu MIG-21. Zjedliśmy lody.
Przy końcu miejscowości ukazał nam się baner
"Gospoda u Zdzicha => 200 metrów".
Skręciliśmy. W gospodzie, mimo, że czynna dopiero od 14, właściciel słysząc, że chcemy tylko ugasić pragnienie, miło nas obsłużył.
Lało się piwo miejscowe, o dziwo do tej pory nigdzie nie spotkane: Brok w trzech rodzajach, skosztowaliśmy dwa. Siedzieliśmy, a z kuchni dochodziły do nas niesamowicie smakowite zapachy.
Biliśmy się z myślami, czy jednak nie zostać, posilić się i... dojechać na nocleg ostatnią kolejką albo ostatnim autobusem ;)
Ruszyliśmy na ostatni odcinek trasy. Przy jazie kanału doprowadzającego wodę do Elektrowni Wodnej Rosnowo spotkaliśmy Elę i Grzesia, którzy towarzyszyli nam w dalszej drodze.
Trasa biegła lasami mniej więcej równolegle do przebiegu torów kolejki wąskotorowej, z której zdaje się ktoś z naszych skorzystał.
Zrobiliśmy krótką przerwę i koło 17 dotarliśmy na dzisiejszy nocleg przy szkole w Manowie.
Na miejscu okazało się, że w pobliżu jest sklep, jednak knajpa która miała tu być, jest od dwóch lat zamknięta.
Na szczęście pomogła nam blis-kość dużego mia-sta, zawiązała się akcja "pizza z Koszalina", na którą się zapisaliśmy.
Poszliśmy do sklepu, a później już tylko długie oczekiwanie na jedzenie.
Ostatnia odprawa. Ta chwila musiała nastąpić, nam smutno, organizatorzy zapewne odetchnęli z ulgą.
Po odprawie atrakcja, wnoszenie domku na górkę, to w ramach pomocy szkole.
A wieczorem ostatnia "nasiadówka". Komary też chyba o tym wiedziały, bo starały się maksymalnie nas wykorzystać.
DZIEŃ 13.
19 lipca 2019 rok. Trasa regulaminowa: Manowo - Rezerwat "Jezioro Lubiatowskie" - Lubiatowo - Maszkowo - Góra Krzyżanka - Koszalin (zakończenie OWRP) - 18 km
Pobudka, pakowanie, już wychodziliśmy na trasę, gdy nagle pojawiło się hasło: wspólne zdjęcie w koszulkach rajdowych. Nie czekaliśmy tym bardziej, że nasze koszulki były spakowane w plecakach na samochodzie.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do sklepu, zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy szukać wyjścia na szlak.
Zerknęliśmy na budynek stacji kolejki wąskotorowej i idąc torami rozglądaliśmy się za znakami. Jak się za chwilę okazało, nie mieliśmy szans dojrzeć znaku z torów.
Wróciliśmy do ulicy i dopiero wtedy zorientowaliśmy się, gdzie znaki przecinają tory i doprowadzają do wąskiej, zarośniętej ścieżki, którą przeszliśmy nad Dzierżęcinką i wyszliśmy koło strzelnicy.
Idąc widzieliśmy w oddali kilkuosobową grupę turystów. To były Trampy - spotkaliśmy ich później przy wiacie na skraju rezerwatu Jezioro Lubiatowskie, gdzie tak jak oni zrobiliśmy krótką przerwę.
Wędrowaliśmy la-sami. W Lubiato-wie zaszliśmy na stary, zapomniany cmentarz ewange-licki.
W Maszkowie miały znajdować się zabudowania szachulcowe, niestety poza jednym domem i jedną stodołą nic więcej nie dostrzegliśmy.
I tak leśne drogi, obfitujące w wyjątkowo duże jagody, doprowadziły nas do Góry Krzyżanki. Na szczycie znajduje się kapliczka Matki Boskiej Po Trzykroć Przedziwnej oraz wieża widokowa,
która niestety ze względu na budowę Domu Pielgrzyma była niedostępna. A miała to być dzisiaj wisienka na torcie. Przez tę budowę szlak na szczycie był mało czytelny,
ale z mapą w ręku dotarliśmy do Koszalina i do Stadionu Gwardii, gdzie przewidziany był ostatni nocleg.
Powoli schodziły się tam trzy trasy. Były jak zawsze powitania, opowiadanie relacji z tras. Ci, którzy dotarli tu wcześniej podpowiadali, gdzie niedaleko można dobrze zjeść.
Okazało się, że rzeczywiście obiady domowe były bardzo smaczne, ale trzeba było odstać dosyć długą kolejkę. Wróciliśmy na bazę, w oczekiwaniu na część oficjalną dnia zaliczyliśmy poczęstunek.
Na zakończeniu tradycyjnie były władze miasta i ZG PTTK. Były podsumowania, podziękowania dla organizatorów, kierowników tras oraz finał konkursu. No właśnie konkurs.
Komandor wymyślił bardzo ambitne pytania, na które odpowiedzi znali tylko nieliczni, pytania się skończyły, a trzecie miejsce nie było nadal znane.
Na szczęście sam Komandor na szybko jeszcze coś wymyślił. I wreszcie przekazanie buławy przyszłorocznym organizatorom.
Po zakończeniu mieliśmy trochę czasu wolnego, poszliśmy do baru na przeciw na piwo.
Wróciliśmy na wieczorne ognisko, przy którym brakowało organizatorów. Spać poszliśmy dobrze po północy.
DZIEŃ 14.
20 lipca 2019 rok. Koszalin - zwiedzanie miasta
Dziś od godziny 10 zaplanowane było zwiedzanie miasta. Część osób nie czekała i już poprzedniego dnia lub wcześnie rano wyjechała do domu,
w związku z tym grupa chętnych na oglądanie zabytków Koszalina nie była zbyt liczna.
Rozdzieliliśmy się na dwoje przewodników i ruszyliśmy na miasto.
Koszalin zwiedzaliśmy około 2 godzin, zobaczyliśmy m.in. gotycką katedrę Niepokalanego Poczęcia NMP, Domek Kata z XV wieku,
Zespół młyna miejskiego, kilka pomników oraz znany z kabaretonów amfiteatr im. Ignacego Jana Paderewskiego.
Po wszystkim zaciekawieni zajrzeliśmy do miejscowego
Minibrowaru Kowal, było warto.
Następnie w poszukiwaniu obiadu kręciliśmy się uliczkami wokół Rynku Staromiejskiego, tu i ówdzie spotykaliśmy "naszych". Padło na małą pizzerię przy uliczce odchodzącej od Rynku.
Wracając na bazę uzupełniliśmy prowiant na powrót. Jak co roku na koniec urlopu zaczęło robić się upalnie.
Spakowaliśmy się, obeszliśmy obóz, żeby pożegnać się z tymi, którzy jeszcze zostali i z torbami czekaliśmy na przyjazd taksówki.
Na dworcu zamieszanie z lokalizacją przystanków i oczekiwanie na spóźniony autobus. Tak oto kolejny OWRP za nami.
Podsumowanie:
- Tegoroczny rajd był zorganizowany bardzo sprawnie, mieliśmy dużo miejsca na noclegi, warunki w większości dobre, dziękujemy :)
- Na trasie było sporo miejsc kąpielowych, tylko pogoda tradycyjnie mogłaby być lepsza.
- Fajny pomysł z tym, że jeden z organizatorów idzie na trasę, mogą z tego skorzystać nowicjusze lub ci którzy są sami,
a np. niepewnie czują się z mapą w ręku w obcym terenie lub po prostu nie chcą wędrować samotnie.
- Największe wrażenie sprawiło na nas Borne Sulinowo i okolice.
- Wał Pomorski jest oczywiście ciekawy, ale ponieważ większość obiektów została w czasie i po wojnie rozbita,
to jedynie grupa warowna "Cegielnia" w Wałczu, szczecinecki B-Werk oraz pętelka po schronach wokół Białego Boru były jego najbardziej interesującymi miejscami.
- Trochę szkoda, że miejsca związane z walkami o przełamanie Wału Pomorskiego są zapomniane, mało wyeksponowane, to mimo wszystko nasza historia.
- Miło wspominamy małe miejscowości na trasie, m.in. Zdbice, Golce, Nadarzyce, Spore.
- Tak jak pisaliśmy w relacji, bardzo dał się odczuć przy ogniskach brak gitarzysty + gitary.
- Trampom dziękujemy za prezenty otrzymane pierwszego dnia (z okazji 50-lecia Ich Klubu), oraz że wreszcie mieliśmy się z kim mijać na trasie.
- Może należałoby skończyć z pompatycznymi zakończeniami, na których z ust pttkowskich oficjeli pada mnóstwo frazesów, a przy pożegnalnym ognisku z rajdowiczami nie usiądą.
W Świętokrzyskim Ala i Grzegorz jakoś dali bez tego radę.
W galerii fotek możesz obejrzeć wszystkie zdjęcia,
a w galerii panoram kilka "szerokich" ujęć.
Aktualizacja: