61. OWRP Opolszczyzna - tryb indywidualny
11-24 lipca 2020
Rok 2020 chyba wszyscy zapamiętamy. Nikt z nas w najgorszych snach nie wyobrażał sobie, że świat nawiedzi wirus, który powywraca wszystko do góry nogami. I to też spotkało tegoroczne OWRP.
Gdy tylko we wrześniu 2019 roku Oddział PTTK w Opolu przedstawił oficjalne trasy rajdu, nie zastanawialiśmy się długo - wybraliśmy tę z numerem 2.
Już w styczniu 2020 roku wpłaciliśmy "wpisowe", w lutym na stronie organizatora pojawił się regulamin. Powoli rozglądaliśmy się za mapami i przewodnikami.
I nadszedł marzec, kiedy to koronawirus dotarł do Polski, wprowadzono restrykcje, ulice kraju opustoszały. Imprezy jedną po drugiej zaczęto odwoływać, pod koniec marca zawieszono zapisy na OWRP.
W maju rajd odwołano, ale jednocześnie w kraju zaczęto nieco odmrażać gospodarkę, w tym usługi noclegowe.
Po pierwszej myśli, co dalej, na spokojnie rozłożyliśmy mapy kilku regionów i zaczęliśmy poszukiwać miejsca z dogodną komunikacją do zwiedzania okolic.
Ale zaraz, przecież OWRP miało być w opolskim, czemu tam nie spróbować? W międzyczasie okazało się, że pod przewodnictwem Grzegorza z Bąbelków zebrała się grupa OWRP-owiczów,
którzy również opracowywali trasę po Opolszczyźnie z wykorzystaniem noclegów na dwóch polach namiotowych w Otmuchowie i Pokrzywnej. Logistyką zajął się Paweł zwany "Pączkiem".
Niedługo potem w naszych głowach zrodził się inny pomysł, trasa na wzór rajdu, co dzień z noclegiem w innym miejscu. Dzięki temu nie musieliśmy się ograniczać tylko do fragmentu regionu,
ale przejść województwo właściwie w dowolny sposób, wyznacznikiem były dzienne odcinki do przejścia, możliwości noclegowe oraz oczywiście interesujące miejsca do odwiedzenia.
I tak w ciągu dwóch tygodni powstała 13‑dniowa trasa indywidualna Czarnych Stóp:
Kędzierzyn-Koźle - Sławięcice - Góra Świętej Anny - Krapkowice - Głogówek - Moszna - Biała - Prudnik - Pokrzywna - Biskupia Kopa - Pokrzywna - Głuchołazy - Nysa - Otmuchów - Paczków.
Noclegi udało nam się zarezerwować zgodnie z planem trasy, jeszcze tylko uzupełnienie map, zebranie w Internecie informacji o ciekawych miejscach (bo odpowiednio dobrych przewodników nie udało nam się zdobyć)
i odliczanie dni do wyjazdu. Najgorsze było oczekiwanie i obawa przed koronawirusem. Na szczęście nadszedł ten dzień. Jakby nie było, dla nas jest to nowe doświadczenie,
wielodniowa trasa z większym bagażem na plecach. No to w drogę.
Dzień 1. 11 lipca 2020 rok. Trasa: Kędzierzyn-Koźle - Sławięcice. 27 km.
Budzik zadzwonił o 1:30 w nocy. Ostatnie sprawdzenie, czy wszystko mamy i o 2:15 siedzieliśmy już w taksówce. Na dworcu PKP Łódź Kaliska dowiedzieliśmy się, że pociąg relacji Hel - Bohumin,
którym mieliśmy dojechać do Rybnika na przesiadkę do Kędzierzyna-Koźla, jest opóźniony o pół godziny. Na szczęcie noc była ciepła. Gdy pociąg przyjechał okazało się, że trasę obsługują
České dráhy.
Przedział początkowo mieliśmy pełny, ale na stacji Łodzi Widzew trochę się rozluźniło, a później zostaliśmy sami, można było zdjąć maseczki. Tak drzemaliśmy do ok. 7:00.
Mimo początkowego opóźnienia do Rybnika dojechaliśmy punktualnie, tu mieliśmy około 40 minut na przesiadkę.
Zaczęło mżyć, zrobiło się chłodno, chowaliśmy się pod dachem peronu starając się zachować dystans od sporej grupy oczekujących podróżnych.
Do Kędzierzyna-Koźla jechaliśmy tylko pół godziny.
Po wyjściu z dworca pierwsza myśl: łapiemy taxi do Koźla, gdzie planowaliśmy nasz start. Niestety postój pusty, a akurat podjechał autobus nr 12. Szybko upewniliśmy się, że jedzie w stronę kozielskiego rynku
i wsiedliśmy do środka. Autobus krążył, częściowo naszym planowanym przejściem, jadąc zerkaliśmy przez okna próbując się zorientować w terenie.
Dwunastka dowiozła nas do dworca autobusowego, wysiedliśmy wprost w ulewę. Przysiedliśmy na przystanku, aby zastanowić się, czy przeczekać, czy iść. Wszystko wskazywało na to, że deszcz tak szybko nie przejdzie.
Zaczęliśmy więc rajd od peleryn, podczas ich zakładania przyglądała nam się uważanie mieszkanka Koźla, wymieniliśmy kilka grzecznościowych słów i ruszyliśmy. Peleryny towarzyszyły nam cały dzień.
Doszliśmy do rynku, spod podcienia zrobiliśmy szybkie zdjęcie. Skierowaliśmy się w stronę gotyckiego kościoła pw. Św. Zygmunta i św. Jadwigi Śląskiej, wchodzili do niego elegancko ubrani ludzie,
wycofaliśmy się myśląc, że to pogrzeb.
Jak się okazało po powrocie do domu, akurat odbywały się tu uroczystości upamiętnienia 77. rocznicy ludobójstwa na Polakach zamieszkujących Kresy Wschodnie II RP.
Znaleźliśmy bezpieczny daszek, spod którego mogliśmy zrobić zdjęcie świątyni. Podeszliśmy do znajdującego się opodal zamku, gdzie w dobrym stanie jest jedynie baszta będąca siedzibą muzeum,
niestety ze względu na sytuację covidową otwierało się dopiero o 13:00, nie czekaliśmy.
Pierwszą ze śluz, którą zobaczyliśmy, to zabytkowa śluza Koźle na rzece Odrze. Szkoda, że z powodu lejącego deszczu trudno było robić zdjęcia.
Zresztą pogoda nie pozwoliła nam zagłębić się w zabytki na całej dzisiejszej trasie. Most Józefa Długosza doprowadził nas do odrzańskiej wyspy, na której obecnie mieści się stadnina koni,
ale można było też zerknąć na studnię forteczną z 1840 roku.
Na terenie stadniny znajduje się również ciekawy półokrągły budynek forteczny.
Mostem Wiktora Ludwikowskiego opuściliśmy wyspę i skręciliśmy w ulicę Portową, która doprowadziła nas do baszty Montalemberta czyli Fortu Fryderyka Wilhelma.
Żeby obejrzeć wnętrze, trzeba było przejść przez dziurę w płocie.
Wróciliśmy na ul. Portową i wypatrywaliśmy ścieżki, która miała nam trochę oszczędzić asfaltu. Początkowo była dosyć wyraźna, później zarośnięta, ale dało się przejść.
Na ulicę Kłodnicką nie wyszliśmy sami, do sandała w mokrej trawie przyczepiła się ważka, traktując kawałek paska jak deskę ratunku. Położyliśmy ją w bezpiecznym miejscu, żeby przeschła.
Zaraz potem trafił się nam bar piwny. Przemoczeni, z chęcią skorzystaliśmy, żeby odsapnąć, poza tym liczyliśmy, że chociaż trochę przestanie padać. Wejście obcych, w dodatku w maseczkach,
wzbudziło wielkie zainteresowanie miejscowych, a dodamy, że poza panią z obsługi byli to wyłącznie mężczyźni. Oczekiwanie nic nie dało, po pół godzinie opuściliśmy bar i dalej lało.
Dotarliśmy do ruin śluzy Kanału Kłodnickiego, jednego z najstarszych kanałów śródlądowych Europy. Ten zbudowany w latach 1792-1812 sztuczny szlak żeglugowy łączył Śląsk z Prusami poprzez Odrę i port w Koźlu.
Posiadał 18 śluz dla pokonania łącznej różnicy poziomu wód kanału około 49 m. Kanał Kłodnicki służył nieprzerwanie żegludze aż do 1937 roku, kiedy to w dużej części w jego koryto wszedł nowo budowany Kanał Gliwicki.
W chwili obecnej z pierwotnego Kanału Kłodnickiego zachowało się tylko 5 śluz oraz fragmenty dolnego odcinka. Obejrzeliśmy najlepiej zachowaną śluzę kanału - nr 2,
dostrzegliśmy jakąś datę wykutą na kamieniu.
|
|
|
Opuściliśmy ulicę Kłodnicką, chwilę później weszliśmy do lasu i pokonując piaszczyste pagórki doszliśmy do Kanału Gliwickiego,
a dalej nadbrzeżną drogą dotarliśmy do największej z śluz Kanału Gliwickiego Śluzy "Kłodnica". Kanał wybudowany został w latach 1935-1941, jego długość wynosi 40,6 km przy różnicy poziomów 43,6 m
pokonywanych za pomocą sześciu śluz bliźniaczych. Śluza "Kłodnica" jest jedną z dwóch na kanale o zamknięciach komór w postaci zasuw poruszających się pionowo.
Śluzy Kanału Gliwickiego od zeszłego (2019) roku są w trakcie modernizacji, która według planów ma się zakończyć w 2021 roku, przekonaliśmy się o tym osobiście.
Wyszukaliśmy kawałek suchego miejsca pod okapem małego budynku administracyjnego, aby coś na stojąco zjeść. Zrobiliśmy kilka szybkich (żeby za bardzo nie zamoczyć aparatu) zdjęć i dalej w drogę.
Deszcz, kaptury, błoto i niestety, w pobliżu cmentarza zamiast odbić w prawo poszliśmy prosto. Doszliśmy znowu do Kanału Gliwickiego, postanowiliśmy kontynuować marsz drogą wzdłuż jego brzegu.
Droga początkowo była i według mapy, po przekroczeniu szosy, nadal miała być. Z naciskiem na "miała". Trzymając się jej praktycznie tylko śladu przez kilkaset metrów przedzieraliśmy się przez gęste,
ociekające wodą krzaczory. W końcu wyszliśmy na jakieś gruntowej drodze biegnącej wzdłuż działek, która doprowadziła nas do tzw. Syfonu Kłodnicy. Przepust syfonowy rzeki
Kłodnicy pod Kanałem Gliwickim to unikatowe w kraju rozwiązanie hydrotech-niczne, stanowiące dwupoziomowe skrzyżo-wanie kanału z przepływającą pod nim rzeką.
Najciekawiej wygląda to chyba jednak na fotkach z drona.
Wędrując dalej doszliśmy do DK40, przechodząc jej mostem nad Kanałem Gliwickim na wprost śluzy "Nowa Wieś" znaleźliśmy się w Blachowni, dzielnicy Kędzierzyna-Koźla.
Tu ulewa przybrała na sile, najgorsze, że nawet nie było jak i gdzie zrobić chociaż krótkiej przerwy. Już trochę zmęczeni i zdemotywowani sytuacją zrezygnowaliśmy z dojścia do kolejnej starej śluzy
nr 5 Kanału Kłodnickiego.
Idąc wzdłuż DK 40 minęliśmy Blachownię i w pewnym momencie zeszliśmy z szosy na drogę gruntową biegnącą równolegle do niej.
Okazało się, że droga ta biegła nasypem dawnego Kanału Kłodnickiego. W obecnie suchym kanale (o ile można tak o nim mówić w ulewie) pasły się krowy. Na łuku kanału znajdowała się zarośnięta śluza nr 6,
choć najbardziej widoczny był zrujnowany budynek śluzowego.
Wróciliśmy na DK40 i znowu przeszliśmy nad Kanałem Gliwickim, za którym zaczęły pojawiać się przy szosie małe betonowe bunkry.
Znaleźliśmy się w rejonie wybudowanego na początku II wojny światowej zakładu chemicznego koncernu Oberschlesische Hydrierwerke AG, mającego produkować benzynę syntetyczną z śląskiego węgla kamiennego.
Przemoczeni ostatkiem woli postanowiliśmy dojść jeszcze do filii obozu Auschwitz znajdującego się pomiędzy Blachownią a Sławięcicami.
W pierwszych latach II wojny światowej obóz utworzony został na potrzeby wspomnianych zakładów chemicznych, przebywali tu robotnicy przymusowi, Żydzi oraz jeńcy wojenni z całej Europy.
Nie wiemy, czy jeszcze było na nas coś suchego. W Sławięcicach weszliśmy do sklepu, zrobiliśmy zakupy od razu na kolejny dzień (niedziela) i dotarliśmy na nocleg. Gdzieś w oddali się przejaśniało.
Przebraliśmy się w suche rzeczy. Z aparatu, po wyjęciu z pokrowca, wylała się woda. Po obiadokolacji szybko zasnęliśmy. Przed snem mieliśmy w głowach duży niedosyt,
nie tak wyobrażaliśmy sobie ten pierwszy, i chyba jeden z ciekawszych dni...
Dzień 2. 12 lipca 2020 rok. Trasa: Sławięcice - Ujazd - Stary Ujazd - Zimna Wódka - Olszowa - Czarnocin - Poręba - Góra Św. Anny. 34 km.
Obudziliśmy się przed godziną szóstą, był wczesny capstrzyk to i wczesna pobudka. Za oknem przez mgłę przebijało się słońce. Ostatnia chwila relaksu, śniadanie i przed dziewiątą ruszyliśmy.
Najpierw zabytki Sławięcic, które wczoraj siłą rzeczy pominęliśmy.
Podeszliśmy do kościoła pw. Św. Katarzyny Aleksandryjskiej, potem przeszliśmy do znajdującego się naprzeciw parku pałacowego. Przespacerowaliśmy się zadbanymi alejkami docierając do ruin wybudowanego przez księcia
Friedricha Augusta Hohenlohe-Öhringen pałacu w stylu włoskiego baroku, a właściwie do fragmentu jego bocznego wejścia. To jedyne pozostało po rozbiórce w latach siedemdziesiątych XX wieku obiektu,
który przetrwał wojnę. A była to jedna z najpiękniejszych śląskich rezydencji, czasem nazwana "śląskim Wersalem", park w stylu angielskim zaś jednym z najokazalszych i pierwszych tego typu na Śląsku.
W parku tu i ówdzie znajdowały się małe betonowe bunkry identyczne z widzianymi wczoraj w okolicach obozu, tzw.
einmannbunkry. Ale przede wszystkim poszukiwaliśmy Belwederu,
po dłuższej chwili ukazał nam się na oddalonej łące. Próba dotarcia do niego zakończyła się fiaskiem, teren jest ogrodzony i bardzo prywatny.
Za to szukając dojścia trafiliśmy na niezaznaczone na naszej mapie miejsce straceń Powstańców Śląskich. 4 maja 1921 r. powstańcy wkroczyli do pałacu i na miesiąc urządzili
w nim siedzibę sztabu wojsk powstańczych.
Przebywał tu wówczas m.in. Wojciech Korfanty, przywódca tego powstania. Po przegranej pluton "Selbstschutzu" rozstrzelał pod tą ścianą 21 wziętych do niewoli polskich powstańców.
Z ciekawostek - w 1939 r. w pałacu kwaterowali Niemcy biorący udział w
prowokacji w Stodołach pod Rybnikiem,
sfingowanym napadzie na urząd celny na granicy polsko-niemieckiej.
Obejście Sławięcic zabrało nam około godziny, na koniec dnia okazało się,
że to była cenna godzina. Do zobaczenia została nam tu jeszcze Śluza "Sławięcice", aktualnie kolejna w remoncie.
Z tego też powodu droga wzdłuż kanału została zagrodzona, musieliśmy się cofnąć i do Ujazdu pomaszerować szosą.
W Ujeździe przeszliśmy przez 2 mosty, oczywiście nad Kanałem Gliwickim i Kłodnicą, i od razu trafiliśmy na zachęcające parasole czeskiego browaru.
Niestety, pani ogarniająca kawiarniany taras poinformowała, że otwarte będzie o 12, czyli za całą godzinę.
Minęliśmy malutki rynek i weszliśmy do barokowego kościoła pw. Andrzeja Apostoła. Tuż obok znajdują się imponujące ruiny Zamku Biskupów Wrocławskich.
Zamek powstał w XIII wieku, był wielokrotnie przebudowywany, a w XVIII wieku przekształcony na pałac,
od 1838 roku znajdował się w rękach sławięcickiego rodu Hohenlohe. 23 stycznia 1945 roku do Ujazdu wkroczyły oddziały Armii Czerwonej, które spaliły zabudowania zamkowe i większą część miasta,
ofiary tamtych dni upa-miętnia pomnik w rynku. Teren przy ruinie zamku jest ładnie zagospodarowany, drewnianymi schodami wspięliśmy się na platformę widokową, z której rozciąga się panorama na Ujazd i okolicę.
W dalszą drogę szliśmy już czerwonym szlakiem, początkowo była to prosta betonka pośród pól z dalekim widokiem na kominy elektrowni w Blachowni. Na wzgórzu skręciliśmy
w malowniczy wą-wóz, który dopro-wadził nas do Starego Ujazdu. Droga przez wieś wiła się między domami, w końcu wylądowaliśmy na łące pod lasem,
z której chwilę wcześniej czmychnęła sarna, zrobiliśmy tu zasłużoną przerwę.
Dalej czerwony szlak kluczył, znikał, pojawiały się jakieś stare znaki, w końcu bez szlaku dotarliśmy do Zimnej Wódki.
Znajduje się tu barokowy kościół drewniany pw. Św. Marii Magdaleny. W miejscowości, w lokalu wyborczym zlokalizowanym w Świetlicy Wiejskiej spełniliśmy obowiązek obywatelski,
wzięliśmy udział w wyborach na Prezydenta RP. Prawdopodobnie jako jedyni spoza obwodu, choć życzyliśmy gospodarzom dużej frekwencji i wygranego wozu strażackiego.
Na łące za Zimną Wódką, lekko na górce, zrobiliśmy kolejną przerwę. Już mieliśmy się zbierać, gdy w naszą stronę zmierzał lis. Zdążyliśmy się tylko poruszyć sięgając po aparat i lisek zwiał.
Za osadą Wesołów weszliśmy na szosę, tu natknęliśmy się na turystki-rowerzystki z Gliwic, które zagadały do nas, pytały skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy. Okazało się, że cel mamy dziś ten sam - Annaberg,
tylko one pojechały szlakiem czerwonym i rowerowym, czyli krótszą drogą. My skierowaliśmy się do Olszowej, w której znajduje się kolejny barokowy drewniany kościół pw. Matki Boskiej Śnieżnej,
a na cmentarzu zbiorowa mogiła Powstańców Śląskich z 1921 roku. W centrum wsi, w klimatycznej restauracji "U Tiszbierka" ze stolikami na zewnątrz, zrobiliśmy krótką przerwę bez kosztowania
podawanych tu śląskich dań, czas nas gonił. Potem minęliśmy zatłoczony park miniatur, nic dziwnego w końcu dziś niedziela, i asfaltem DW426 wróciliśmy na czerwony szlak.
Lasem, koło rezerwatu "Boże oko", doszliśmy do wsi Czarnocin, za którą czerwone znaki skręcały w ścieżkę opisaną na mapie "szlak zarośnięty" i tak było w rzeczywistości,
choć zdarzało nam się przedzierać gorszymi szlakami. Wędrując pośród pól z oddali widzieliśmy cel naszej dzisiejszej wędrówki.
|
|
W Porębie szlak zszedł w dolinę, której dnem biegła szosa, dotarliśmy nią do znajdującego się tutaj klasztoru sióstr Służebniczek NMP Niepokalanego Poczęcia.
Następnie posta-nowiliśmy przejść nieznakowaną ścieżką z czerwonego na niebieski szlak tak, aby dojść do Góry św. Anny od strony Muzeum Czynu Powstańczego.
Niestety ścieżka z mapy została zaorana, przejścia broniło dorodnie wyrośnięte zboże. Po śladach rowerowych opon zorientowaliśmy się, że nie byliśmy jedynymi, którzy się nacięli na tę niespodziankę.
Cofnęliśmy się do czerwonego szlaku. Idąc wzdłuż kapliczek kalwarii podziwialiśmy wyłaniające się widoki oświetlone powoli zachodzącym słońcem.
Ostatkiem sił wspięliśmy się na Górę Świętej Anny i zameldowaliśmy w schronisku młodzieżowym, gdzie poza nami zjawiły się tylko dwie osoby. Poszliśmy coś zjeść, szczęśliwie w centrum było czynnych kilka knajp,
zdążyliśmy w ostatniej chwili.
Dzień 3. 13 lipca 2020 rok. Trasa: Góra Św. Anny - Lesisko - Żyrowa - Oleszka - Jasiona - Wygoda - Otmęt - Krapkowice. 25 km.
W nocy cisza, brak schroniskowego gwaru. O 7:30 zamknęliśmy za sobą drzwi. Na zewnątrz było dosyć rześko, niebieskie niebo nad nami wydawało się zapowiadać pogodny dzień.
Wspięliśmy się na szczyt, w książkach podają, że o wysokości 408 m n.p.m., gdzie obejrzeliśmy franciszkański zespół klasztorny z arkadowym dziedzińcem "Rajskim Placem", zajrzeliśmy też do bazyliki św. Anny.
Schodami z drugiej strony klasztoru zeszliśmy
do zespołu kaplic z tzw. Grotą Lurdzką (to ta z figurą MB) wykonaną na wzór groty z Lourdes.
Był poniedziałek, więc po sanktuarium i okolicy kręciło się niewielu pielgrzymów. W rynku zatrzymaliśmy się pod sklepem na kefirowe śniadanie.
Pogoda zaczęła się niestety zmieniać. Niebo zasnuło się chmurami i tak już mieliśmy prawie do końca dnia.
Przechodząc koło zamkniętego Muzeum Krzyża Świętego dotarliśmy do kamieniołomu - Geoparku "Góra Św. Anny". Chcieliśmy wejść zaznaczoną na mapie ścieżką edukacyjną, ale okazało się,
że to przejście już od dawna było nieużywane i tak zarośnięte, że nawet nie widać było śladu ścieżki.
Sam rezerwat troszkę nas zawiódł, spodziewaliśmy się, że zrobi na nas większe wrażenie, że zobaczymy więcej geologii. Ładnie zrobione alejki i platformy widokowe,
jednak o tej porze roku ściany kamieniołomu zasłoniła bujna roślinność. Trawę na wypłaszczeniach na niższych poziomach kosiło dwóch panów. Wcześniej zajmowały się tym owieczki, poinformował nas w rozmowie pan z kosą w ręku.
No i a propos platform jedna fatalna rzecz - szklane balustrady nad urwiskami bez ostrzeżeń dla ptaków, przy jednej z nich znaleźliśmy martwą sikorę...
Po obejściu Geoparku opadającą uliczką przeszliśmy do Pomnika Czynu Powstańczego i znajdującego się poniżej amfiteatru skalnego.
Kamieniołom na amfiteatr przebudowała NSDAP (Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników) w 1938 roku, chcąc upamiętnić poległych tutejszych Niemców w 1921 roku, nad jego krawędzią powstało mauzoleum ku ich czci.
W czasach swojej świetności amfiteatr skalny posiadał blisko 30 tysięcy miejsc siedzących, pełną pojemność szacowano na pięćdziesiąt tysięcy widzów,
co czyni go jednym z najwię-kszych amfiteatrów w Europie. W czasach III Rzeszy miały się tu odbywać wiece polityczne. W 1945 roku Rosjanie i Polacy wysadzili pomnik.
Postawiono nowy według projektu Xawerego Dunikowskiego, odsłonięty w 1955 roku, tym razem upamiętniający powstańców śląskich. Gdy tam doszliśmy,
jakaś pani żmudnie usuwała roślinność wyrastającą w szczelinach wokół pomnika.
Sam amfiteatr, mimo umieszczenia w kilku miejscach pol-skich symboli, sprawiał bardzo przytłacza-jące wrażenie szczególnie swym ogromem, taką mało słowiańską megalomanią.
Aktualnie obiekt wygląda na bardzo zaniedbany, pewnie sprawia duży kłopot lokalnym władzom, bo jak to w tych czasach wykorzystać?
Chwila odpoczynku i weszliśmy na czerwony szlak. Po drodze minęliśmy północną część wyrobiska kamieniołomu "Amfiteatr", krzyż wisielców i doszliśmy do Lesiska, gdzie znajdują się ruiny folwarku Leśnik (Waldhof).
Zabudowania wyglądają bardzo malowniczo, choć chyba najlepiej byłoby wybrać się tutaj późną jesienią lub zimą, teraz ruiny były zarośnięte bujną roślinnością.
Idąc wzdłuż buków rezerwatu Lesisko minęliśmy wiatę odpoczynkową na skraju lasu i stanęliśmy przed kościołem św. Mikołaja w Żyrowej. Zwróciliśmy uwagę na powtarzający się w różnych miejscach ornament, jakby herb.
Po powrocie do domu sprawdziliś-my, to herb rodu von Gaschin, dawnych właścicieli Żyrowej i fundatorów klasztoru. Tylko dlaczego lustrzane odbicie?
|
|
Oryginał. | Lustrzane odbicie. |
Po powrocie do domu sprawdziliśmy, to herb rodu von Gaschin, dawnych właścicieli Żyrowej i fundatorów klasztoru. Tylko dlaczego lustrzane odbicie?
źródło ilustracji: https://www.wikiwand.com/pl/R%C3%B3d_von_Gaschin.
|
Obok kościoła znajduje się remontowany barokowy pałac z XVII wieku, nie było do niego dojścia, więc zerkaliśmy na ile się dało przez płot. Widać, że ktoś niemałe pieniądze inwestuje w ten zabytek.
Przeszliśmy przez kamienną bramę i doszliśmy do pomnika upamiętniające mieszkańców Żyrowej poległych podczas wojen światowych.
Nastał czas na drugie śniadanie, znaleźliśmy sklep i dobrą miejscówkę na posiłek w znajdującej się naprzeciw altanie przy wiejskim stawie.
Prosząc o grubsze plastry wędliny sklepowa naprawdę się postarała 😉 Podczas jedzenia wokół kumkały nam żaby.
Czerwony szlak prowadził nas dalej, idąc nim rozglądaliśmy się za pomnikiem
kadeta Karola Chodkiewicza,
bohatera - ochotnika III powstania śląskiego. Napis na mapie był tak umieszczony, że początkowo myśleliśmy o wcześniejszej lokalizacji niż w rzeczywistości.
Głaz z tablicą umieszczoną w miejscu Jego śmierci położony jest przy drodze wśród pól, gdzie dookoła rozpościerały się przepiękne widoki.
Dotarliśmy do Oleszki z kaplicą pw. Nawiedzenia NMP,
gdzie na sąsiednich ścianach znajdują się tablice upamiętniające kadeta Karola Chodkiewicza i poległych w obu wojnach światowych.
Wychodząc ze wsi trzeba uważać, bo szlak idzie ścieżynką wzdłuż płotu stadniny koni.
Następna miejscowość na trasie to Jasiona, szlak z łąk od razu wprowadził nas na cmentarz, na którym znajduje się zbiorowa mogiła powstańców śląskich.
Stąd dróżką między płotami przeszliśmy do kościoła pw. św. Marii Magdaleny, niby z początku XX wieku, ale przy jego budowie zachowano część poprzedniego gotyckiego kościoła z XIV wieku.
Wewnątrz można więc podziwiać dawne prezbiterium, aktualnie boczna kaplica, z odsłoniętymi gotyckimi polichromiami. Jest tam też kolejna tablica upamiętniająca poległych w wojnach.
Wychodząc ze świątyni dostrzegliśmy dozownik, jak myśleliśmy,
z płynem dezynfekującym. Psiknęliśmy sobie na ręce, a w środku okazało się być... mydło, którego na sucho jakiś czas nie mogliśmy się pozbyć. Swoją drogą mydło przy wodzie święconej?
Wyszliśmy za wieś i zaczęliśmy rozglądać się za dogodnym miejscem na przerwę. Chwilę później rozstaliśmy się z czerwonym szlakiem, ostatecznie przycupnęliśmy na trochę na betonowych płytach tuż za przejazdem kolejowym,
co jakiś czas mijały nas regionalne pociągi jadące
z Opola do Kędzierzyna-Koźla i odwrotnie. Po przerwie poszliśmy ulicą wśród zabudowań Wygody, dochodząc do szosy spodziewaliśmy się, zgodnie z mapą,
ją przeciąć i iść dalej polnymi i leśnymi ścieżkami. Niestety mapa i rzeczywistość się rozminęły, ale nie ma tego złego. Przynajmniej obchodząc las zaliczyliśmy tabliczkę z nazwą miasta Gogolin.
W pewnym momencie asfalt się skończył, a nasza już teraz szutrowa droga skręciła w lewo i zrobiła się prosta jak strzelił.
O dziwo był na niej spory ruch pieszo, rowerowo, samochodowy, pewnie jakiś skrót z Gogolina
do Krapkowic.
Minęliśmy oblegane przez wędkarzy stawy rybne Gold, przeszliśmy przez główną drogę i łąkami wędrowaliśmy
do stopnia wodnego i śluzy Krapkowice, która oczywiście była w remoncie. Dalej wzdłuż Odry zmierzaliśmy do Otmętu.
Doszliśmy do mostu nad Odrą, po którym przetaczała się ogromna ilość pojazdów, niestety nie dało się pod nim przejść na drugą stronę, musieliśmy kontynuować trasę wzdłuż "krajówki".
W Otmęcie będącym dzielnicą Krapkowic, podeszliśmy do kościoła pw. Wniebowzięcia NMP otoczonego XVI-wiecznymi murami ze strzelnicami. Na jego tyłach majaczyły pozostałości zamku rycerskiego,
jednak już zmęczeni trasą odpuściliśmy sobie szukanie fragmentów ruin w krzakach. Na szczęście okazało się, że za kościołem jest gdzie odpocząć, zrobiliśmy tam dłuższą przerwę przed ostatnimi prawie dwoma kilometrami.
Na trasę jeszcze lody i wędrówka do Krapkowic.
Dotarliśmy do miejsca noclegu. Jeszcze tylko obiad i odpoczy-nek po wyczerpującym dniu.
Postanowiliśmy skosztować śląskich specjałów: wodzionki, którą wzięliśmy na próbę i machaliśmy łyżkami z jednego talerza oraz rolady z kluskami i modrą kapustą.
Najedzeni, zmęczeni szybko zasnęliśmy. Trzeba było naładować akumulatory przed kolejnym dniem.
Dzień 4. 14 lipca 2020 rok. Trasa: Krapkowice - Dobra - Komorniki - Kierpień - Rzepcze - Głogówek. 27 km.
Wypoczęci, o ósmej rano ruszyliśmy w dalszą drogę. Musieliśmy jeszcze nadrobić zaległości z poprzedniego dnia w zwiedzaniu Krapkowic.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do gotyckiego kościoła pw. świętego Mikołaja i Matki Bożej Różańcowej.
Potem znaleźliśmy XVI-wieczny zamek, który jak się okazało dzień wcześniej mijaliśmy, obecnie znajduje się tam szkoła.
W rynku trwały jakieś "wykopki", zerknęliśmy na kościół pw. Miłosierdzia Bożego z połowy XIX wieku, minęliśmy zrujnowaną remizę strażacką oraz mury obronne z Wieżą Bramy Górnej.
Zrobiliśmy drobne zakupy i kierując się na północ zaczęliśmy opuszczać miasto.
Wprawdzie kolejna miejscowość z atrakcjami znajdowała się na południowy zachód od Krapkowic, jednak chcieliśmy jeszcze obejrzeć tutejszy kirkut,
a po drodze do niego trzy efektowne, choć niestety zrujnowane, wapienniki.
Wejścia na kirkut nie znaleźliśmy, zadowoliliśmy się rzutem oka zza płotu. Ciekawe, z macewy na macewę przeskakiwał, a potem przysiadł na jednej kot, czyżby jakiś duch...?
Tuż obok trwała właśnie budowa mostu nad Odrą, co chwilę przejeżdżała wywrotka kurząc niemiłosiernie.
Cofnęliśmy się do głównej ulicy, nad którą dominowała wieża ciśnień na terenie Zakładów Papierniczych, jej widok towarzyszył nam dłuższy czas.
Klucząc uliczkami na terenach przemysłowych wyszliśmy w końcu szutrówką poza fabryczne ogrodzenia, przecięliśmy drogę wojewódzką i znaleźliśmy się wśród pól.
Zatrzymaliśmy się na krótką przerwę. Zrobiło się ciepło, wędrując polnymi drogami dotarliśmy do Dobrej.
Ładnie zagospodarowana wiejska ulica doprowadziła nas do neogotyckiego pałacu, który aktualnie znajduje się w rękach prywatnych i mogliśmy go obejrzeć tylko zza płotu,
ale tak naprawdę niewiele było widać. Zdaje się trwa tam jeszcze remont, ciekawe czy kiedyś będzie można do niego wejść.
Idąc przez wieś doszliśmy do kościoła pw. św. Jana Chrzciciela o ciekawej konstrukcji, wyglądał jakby był świeżo po renowacji.
W ściany kościoła wmurowano stare płyty nagrobne pochodzące z poprzedniej świątyni. Przed wejściem pomniczek upamiętniający żołnierzy II wojny światowej, a 100 m dalej kolejny monument poświęcony ofiarom wojen.
Przeszliśmy nad zalew, okazało się, że jest nad nim położony ośrodek wypoczynkowy, a po drugiej stronie ulicy restauracja, niestety czynna dopiero od godziny 16.
Poszukaliśmy sklepu, nie było już pieczywa, więc poszliśmy licząc, że znajdziemy coś w następnych miejscowościach.
Ciekawostką wsi jest znajdujący się sztuczny wodospad na rzece Białej. Na ławeczce obok strażnicy-bramy do parku zrobiliśmy krótki odpoczynek. Potem mieliśmy jeszcze dojść do mauzoleum członków rodziny Seherr-Thoss,
dawnych właścicieli pałacu, idąc aleją parkową już z daleka widzieliśmy płot, który zagradzał dojście do mauzoleum tak,
że nawet nie było go widać. Nabywcy pałacu kupili prawie cały park, szkoda że nie można choć zerknąć na zabytki...
Z dobrej do Komornik doprowadziła nas szosa. Przeszliśmy przez masywny kamienny most i stanęliśmy przed górującym nad wsią neogotyckim kościołem pw. Nawiedzenia NMP z XIX wieku,
przy kościele tradycyjnie pomnik poległych podczas I i II wojny światowej, naprzeciw kościoła zabudowania młyna zbożowego.
Na szczęście znajdowały się tu dwa sklepy, zaopatrzeni wychodziliśmy ze wsi nastawiając się na dłuższą przerwę. Wśród pól nad Osobłogą znaleźliśmy dogodne miejsce, choć liczyliśmy,
że jest to mniej uregulowana rzeka i będzie można się trochę ochlapać. Co nieco zjedliśmy, przejrzeliśmy mapę i przeczytaliśmy co jeszcze przed nami.
A miały być tajemnicze ruiny kompleksu młyńskiego Amerykan. Jakie to szczęście, że mieliśmy piękną pogodę, rosły zboża i dzięki temu ogrom budowli w szczerym polu zrobił na nas wrażenie:
młyn, spichlerz i dom mieszkalny, choć z daleka, tak jak napisano na
Wikipedii,
cały kompleks przypomniał rezydencję magnacką. Całość wzniesiona w stylu wczesnego renesansu florenckiego.
Inwestorem "Amerykana" był hrabia Eduard Georg Maria von Oppersdorff z Głogówka, który przebywając w USA zafascynował się tamtejszymi nowoczesnymi młynami oraz piekarniami i postanowił
ideę wyręczającą ludzi od żmudnej, ciężkiej i monotonnej pracy powielić u siebie budując młyn i piekarnię na wzór tych amerykańskich.
Ze wzglądu na słabą jakość otrzymywanego pieczywa już po kilku tygodniach inwestycja stanęła.
W pobliżu zaskoczyła nas ogromna ilość przebiegających nam pod nogami polnych gryzoni (może potomków tych podjadających w dawnym "Amerykanie"), niestety były tak szybkie, że nie było szans na zrobienie im zdjęcia.
Za kompleksem znaleźliśmy się na pod-mokłym terenie zamieszkałym przez tysiące komarów, ledwo się dawało się od nich odgonić.
Ten dzień jeszcze z jednego powodu był wyjątkowy, po raz pierwszy w Opolskiem spotkaliśmy bociany i to nie jednego czy dwa, ale całe stada.
Do Kierpienia doszliśmy omijając Pisarzowice, zostawiliśmy je na jutro. We wsi minęliśmy przy moście pomnik ofiar I i II wojny światowej, i podeszliśmy do położonego nad rzeką Osobłogą kościoła
pw. Narodzenia NMP z 1300 roku, przebu-dowanego w XVII i XVIII wieku. Przy jego murach pamiątka dawnego morderstwa oraz tablica, dzięki której wiemy, że do Kierpienia Rosjanie wkroczyli w marcu 1945 roku.
Przy sklepie zrobiliśmy krótką przerwę, którą po-wtórzyliśmy przed Rzepczami,
przy moście nad Osobłogą, jak poprzednio nie było szans zamoczyć nóg.
Za mostem widoczne były ciekawe zabudowania gorzelni i młyna, we wsi kolejny denkmal, a na wzgórzu XVIII-wieczny drewniany kościół pw. Św. Jakuba Starszego.
Za kościołem zgodnie z mapą ruszyliśmy polną drogą w stronę Głogówka. Początkowo drogą wzdłuż meandrującej Osobłogi, niebawem polna droga przeszła w pole, na szczęście udało się je przejść.
Z oddali widzieliśmy młodzież, która znalazła dogodne miejsce do kąpieli,
trochę żałowaliśmy, ale nie chcieliśmy już wracać. Leśne ścieżki wyprowa-dziły nas z rzecznej doliny w górę, a następnie na teren kirkutu. Zarośnięty prezentował się bardzo malowniczo.
Dotarliśmy do DW416 i przedmieść Głogówka, na początku zerknęliśmy na cmentarz żołnierzy niemieckich poległych podczas II wojny światowej. Postanowiliśmy najkrótszą drogą dotrzeć na miejsce noclegu.
Minęliśmy czerwone budynki zespołu szkół i wylądowaliśmy na naszej dzisiejszej bazie. Zostawiliśmy rzeczy i w związku z tym, że knajpa obok była już nieczynna ruszyliśmy na głogowski rynek.
Poczuliśmy klimat miasteczka w promieniach zachodzącego słońca.
Dzień 5. 15 lipca 2020 rok. Trasa: Głogówek - Leśnik - Pisarzowice - Kujawy - Moszna. 24 km.
Od rana zwiedzanie Głogówka. Ponieważ mieliśmy wychodzić z miasta w kierunku północnym, zaczęliśmy od zabytku znajdującego się na południu miasta, szachulcowego, krytego gontem kościoła
pw. Świętego Krzyża położonego na cmentarnym wzgórzu. Wokół kościółka znajduje się małe lapidarium, a obok cmentarza wodociągowa wieża ciśnień wzniesiona w 1597 roku,
która zaopatrywała miasto w wodę przez okres 300 lat. Zastosowane urządzenia, zdobycze szesnastowiecznej myśli technicznej, pozwalały wtłaczać wodę pozyskaną w rejonach Osobłogi
i drewnianymi rurami kierować do studni umieszczonych na ulicy Zamkowej i Rynku. Ponieważ kościółek i cmentarz usytuowane są na dość wysokim wzgórzu, mogliśmy z tego miejsca podziwiać panoramę Głogówka i okolic.
Miasto widziane "od zakrystii" wyglądało trochę jak w latach 60-tych, takie wrażenia budziły walące się kamienice...
Przeszliśmy do kolegiaty pw. Św. Bartłomieja, gdzie patrząc na nasze plecaki zagadała do nas zakonnica. Opowiedzieliśmy, że to nie pielgrzymka, skąd i dokąd idziemy, co zwiedzamy. Obejrzeliśmy barokowe wnętrze
świątyni, pokręciliśmy się głogowskimi uliczkami, w pełnym świetle słonecznym zobaczyliśmy renesansowy ratusz zdobiący ładny rynek.
W kościele franciszkanów była akurat msza, chyłkiem przemknę-liśmy do znajdującego się wewnątrz Domku Loretańskiego, kiedyś była to osobna świątynia, dziś ewenement - kościół w kościele.
Idąc ul. Zamkową minęliśmy kaplicę z re-pliką grobu Pańskiego, stanęliśmy przed manie-rystycznym zamkiem Oppersdorffów i... pocałowaliśmy kłódkę, obiekt zamknięty na trzy spusty,
tak naprawdę to nawet z daleka nie było go jak oglądać, krzyża pojednania znajdującego się na dziedzińcu zamkowym nie wspomnimy.
Za to w baszcie strażniczo-więziennej zaskoczyło nas muzeum, które z chęcią zwiedziliśmy,
była w nim m.in. wystawa lalek. Wspięliśmy się na samą górę, skąd przez małe okienka mieliśmy widoki na miasto. Po wyjściu przeszliśmy przez bramę zamkową i przy dawnej XVIII-wiecznej oberży skrę-ciliśmy do parku.
Tu zobaczyliśmy ile jeszcze pracy i pieniędzy wymaga przywrócenie świetności zamkowi. Minęliśmy nietypowy obiekt - dawną oranżerię i już trochę zmęczeni tym kluczeniem usiedliśmy na chwilę nad parkowym stawem.
Myśleliśmy o synagodze, której nie znaleźliśmy, choć zdaje się przechodziliśmy koło niej rano, w Internecie podano, że jest tam teraz sklep. Znienacka włączyły się fontanny, znak że trzeba iść dalej.
Przy wyjściu z miasta zadziwiające widowisko: pies na gospodarstwie tarzał się i nurkował z radością, albo i opętaniem w oczach, w oborniku, niestety tak nas to zaskoczyło,
że nie nagraliśmy filmu, ależ byłby to hit. Podejrzewaliśmy, że to zemsta za wykąpanie w nowym szamponie...
Łąkami wędrowaliśmy równolegle do wczorajszej trasy, widoki urozmaicało nam ptactwo, a przede wszystkim czarny bociek.
We wsi Leśnik zwróciliśmy uwagę na jeden z wielu w tym regionie pomnik poległych w obu wojnach światowych.
Dalej znowu łąki i pola, proste drogi gruntowe i wzmagający się upał. Na jednym z pól trwały żniwa, zagadał do nas rolnik, ciekawy dokąd tak zmierzamy,
podpowiedział którędy najlepiej dojść do Pisarzowic.
Dotarliśmy do wsi, w której znajduje się pałac z połowy XVII wieku, mieszkał tu m.in. właściciel "Amerykana". Obiektu będącego w rękach prywatnych pilnował psiak. W pobliżu widać było pozostałości po folwarku.
Zerknęliśmy na kościół pw. Michała Archanioła, którego początki mogą sięgać XIV wieku. No i sklep, a raczej budynek jaki po nim pozostał, jak to na nieznanym terenie trzeba przewidywać i zabezpieczać się w prowiant.
Swoją drogą kościół 600 lat i działa, sklep 30 lat i lipa. Zaraz za wsią w cieniu, bo było gorąco, zrobiliśmy przerwę.
Ciąg dalszy naszej trasy to 5 km asfaltu, który doprowadził nas do Kujaw. We wsi ciekawy renesansowy kościół pw. Św. Trójcy
(nie dało się zajrzeć do środka), otoczony kamiennym ogrodzeniem z dwoma bramkami:
współczesną od wschodu i renesansową po stronie zachodniej. Po drugiej stronie ulicy znajdował się pałac, na który zerknęliśmy zza płotu, znowu własność prywatna.
Obok przy płocie zabytkowy pomnik ku czci poległych w czasie I wojny światowej, któremu nadano kształt kamiennej trumny. W pobliżu znajdowała się pizzeria, niestety nieczynna,
ale 200 m dalej namierzyliśmy sklep, duży sklep, na ostatni odcinek uzupełniliśmy zapasy picia. Z Kujaw wyszliśmy szosą w kierunku Racławiczek, po kilometrze skręciliśmy w malowniczą aleję,
przy której zrobiliśmy przerwę racząc się zakupami ze sklepu.
Końcówka drogi to las i komary, potworne ilości komarów, nie skutkowały żadne płyny i odstraszacze. Odganiając się od owadów, pośród plątaniny ścieżek szukaliśmy drogi do rodowego cmentarzyka rodziny von Tiele-Wincklerów.
Dotarliśmy do niego ścieżką wydeptaną na dużej leśnej polanie. Cmentarzyk schowany był na kopcu, dawnym grodzisku, w kępie drzew.
Zjawili się tu też jacyś młodzi ludzie, podobnie jak my walczący z owadami. Doszliśmy do Mosznej, wychodząc z lasu byliśmy otoczeni tak wielką chmarą komarów, że aż inny spacerowicz z psem to skomentował.
Dotarliśmy do ośrodka, na szczęście w miejscowości znajduje się knajpka, w której zjedliśmy obiad. Poza nami była tu grupa kuracjuszy w "słusznym" już wieku racząca się dyskretnie piwem.
Gdy zobaczyli lekarkę z ośrodka, chowali się przed nią jak grupa małolatów. Na koniec dnia zrobiło się pochmurno. Wieczorem wspominaliśmy Romana i Jego monolog, dziś przecież jest rocznica bitwy pod Grunwaldem.
W usypianiu towarzyszyło nam rżenie koni z pobliskiej stadniny.
Dzień 6. 16 lipca 2020 rok. Trasa: Moszna - Ogiernicze - Chrzelice - Łącznik - Mokra - Radostynia - Ligota Bialska - Biała. 24 km.
Noc była deszczowa. O świcie obudziły nas ćwierkające za oknem wróble. Nie spieszyliśmy się ze śniadaniem, ponieważ mimo, iż już kiedyś tu byliśmy, postanowiliśmy ponownie zwiedzić pałac w Mosznej,
a obiekt otwierał się o godzinie 9.00. W sumie kosztowna impreza, płaciło się już za samo wejście na teren parku. Zwiedzanie komnat odbywało się tak jak nasz tegoroczny rajd - w trybie indywidualnym.
Bez opowieści przewodnika zajęło nam to niecałą godzinę.
Niestety było pochmurno, przez co zdjęcia pałacu z zewnątrz nie są efektowne.
Przeszliśmy się jeszcze główną aleją lipową dochodząc do cokołu pomnika Tiele-Wincklera, wróciliśmy pod fasadę pstryknąć parę szczegółów i opuściliśmy teren zamku.
W sklepie znajdującym się przy wczorajszej knajpie uzupełniliśmy prowiant i napoje na drogę, ruszyliśmy szosą na północ.
Ochłodziło się. W pobliskim Ogierniczu obserwowaliśmy grupę koni pasących się na pastwisku.
Asfaltem dotarliśmy do ruchliwej drogi wojewódzkiej, która doprowadziła nas do Chrzelic. Znajdują się tu pozostałości zamku książąt opolskich, jednak za wiele nie zobaczyliśmy, wejścia do nich broniło morze pokrzyw.
Wąską ścieżką udało się podejść w pobliże, ale na obejście ruin już nie było szans. Za dawną gospodą zrobiliśmy przerwę mając przed sobą widok na kolejną miejscowość.
Obserwując latające nad polem jaskółki nagle zobaczyliśmy białą, jaskółkę-albinosa. Była taka szybka, że nie dało się jej uwiecznić.
Doszliśmy do Łącznika z XVIII-wiecznym kościołem pw. Nawiedzenia NMP. Staliśmy przy kruchcie zastanawiając się, którymi drzwiami dostaniemy się do środka, gdy obserwująca nas kobieta przejeżdżająca obok na rowerze
zatrzymała się i podpowiedziała, gdzie jest wejście do kościoła. Okazało się, że to pani kościelna. W kościele znajdują się relikwie św. Walentego.
W chwili wrzucenia do skarbonki "ofiary na św. Walentego" dokładnie w tym samym momencie doszedł SMS, jak potwierdzenie operacji. Komiczny zbieg okoliczności czy... znak?
Podeszliśmy do wiejskiego marketu po zakupy i wróciliśmy pod kościół. Na skraju wsi cmentarz ewangelicki, na nagrobkach coś, czego wcześniej nie widzieliśmy - skute fragmenty lub całe napisy.
Czy to pokłosie
akcji repolonizacji Opolszczyzny z końca lat 40-tych?
Czas na krótką przerwę przyszedł pośród pól. Co jakiś czas kropił deszcz.
Dotarliśmy do wsi Mokra, dziś nomen omen. Znajduje się tu kościół pw. Św. Jadwigi oraz pomnik upamiętniający mieszkańców poległych podczas I i II wojny światowej.
Zwróciliśmy też uwagę na wielkie zgromadzenie maszyn rolniczych,
handel czy skansen?
Kolejną wsią była Radostynia, układ dróg i kapliczek nas trochę zmylił, i zaczęliśmy wychodzić ze wsi wprawdzie w dobrym kierunku,
ale nie tą drogą, którą chcieliśmy, na szczęście wróciliśmy na dobry tor. We wsi kolejny denkmal, obok zagadka - kamienny krzyż z usuniętym fragmentem wydaje się, że polskiego napisu.
Może było wtrącone niemiecko brzmiące imię i nazwisko?
Polne drogi doprowadziły nas do Ligoty Bialskiej. Przed wsią w kępie drzew ciekawy krzyż z Jezusem i Marią wykonanymi prymitywnie z blachy przez jakiegoś miejscowego artystę. W centrum znajduje się neogotycki
kościół pw. św. Stanisława Biskupa i Męczennika oraz... pomnik poległych w I i II wojnie światowej, tym razem dość okazały. Przy kościele zerwało się niesamowite wiatrzysko, z przerażeniem obserwowaliśmy
stojące tam rusztowania i stojących na nich robotników. Dorwała nas ulewa, na szczęście schroniliśmy się na przystanku. Gdy się trochę uspokoiło, ruszyliśmy asfaltem do Białej.
Na przedmieściach, dochodząc do głównej ulicy dojazdowej, musieliśmy pokonać ogromną kałużę.
Zameldowaliśmy się na nocleg i poszliśmy na rynek, na obiad, a później zwiedzać miasto. W czasie gdy jedliśmy, wyszło słońce.
Poza starym miastem obejrzeliśmy późnorenesansowy zamek wraz ze stojącym przy nim krzyżem pojednania, gotycki kościół pw. Wniebowzięcia NMP,
następnie robiąc pętlę doszliśmy do wieży wodnej z XVII wieku, kościoła pw. śś. Piotra i Pawła. Jeszcze tylko Wieża Bramy Prudnickiej, mury miejskie, zakupy i wróciliśmy na nocleg.
Trzeba było nabrać sił przed kolejnym dniem.
Dzień 7. 17 lipca 2020 rok. Trasa: Biała - Józefówek - Skrzypiec - Jasiona - Trzebina - Prudnik. 25 km.
Jak fajnie było zobaczyć rano słońce, chociaż chmury nie odpuszczały. Szybko się zebraliśmy i pierwsze co zrobiliśmy, to zakupy na śniadanie i trasę.
Najpierw bułki z wypatrzonej dzień wcześniej malutkiej piekarni, jakby przeniesionej tu z połowy XX wieku. W pobliskim markecie pozostałe zakupy.
Spożywając na ławeczce w rynku jogurty patrzymy - o turysta idzie! Przyglądamy się jeszcze bardziej, a to Marcin z "Trampów", co za spotkanie!
Była godzina 8 rano, a Marcin miał już w nogach 10 km marszu z Prudnika, a szedł do Krapkowic, czyli razem przejdzie dzisiaj jakieś 40 km.
Po chwili rozmowy rozeszliśmy się w przeciwne strony.
Niestety zaczęło padać, założyliśmy peleryny i dalej w trasę. Idąc w kierunku kirkutu zajrzeliśmy na cmentarz komunalny, zobaczyliśmy tam pomnik upamiętniający żołnierzy wehrmachtu z kontrowersyjnym napisem
euer opfer ist unvergessen czyli
nasza (żołnierzy niemieckich) ofiara jest niezapomnianą -
doczytaliśmy
o tym już po powrocie w "Tygodniku Prudnickim" (str. 4).
Doszliśmy do kirkutu, jednego z najstarszych (czynny co najmniej od 1621 do 1938 r.) i największych (0,67 ha) cmentarzy żydowskich na Śląsku, przetrwało na nim 907 kamiennych macew w różnym stanie,
zachowała się brama. Cmentarz jest malowniczo położony na stromym zboczu wzgórza zwanego jest Kopcem, na szczycie którego znajduje się grodzisko. W sumie dobrze trafiliśmy, bo chyba na zazwyczaj zarośniętym
kirkucie akurat była koszona trawa, co odsłoniło nam większość macew.
Wracając na trasę przeszliśmy koło pomnika dr Friedricha Ludwiga Jahna, który uznawany był m.in. ojca gimnastyki sportowej, a wyszliśmy obok pomnika poległych podczas I wojny światowej.
Opuszczając miasto i widząc układ terenu zmieniliśmy trasę w stosunku do planu.
Wędrując łąkami przez dłuższy czas mieliśmy za pleca-mi panoramę Białej ze sterczącymi wieżami. Znowu przebiegały nam pod nogami myszki,
ale teraz w nie-zliczonych ilościach, a i tak nie udało się zrobić im zdjęcia. Widzieliśmy tylko tysiące małych norek przy drodze.
Koło torów znaleźliśmy miejsce na odpoczynek, było pochmurno, choć chwilami przebijało słońce. Pasmo gór Opawskich już prawie w naszym zasięgu.
Dotarliśmy do osady Józefówek, tu chwila zawahania, nie widać nawet ścieżki w kierunku, w którym chcieliśmy iść. Na szczęście pojawił się gospodarz, wskazał nam drogę,
która ukryła się w zarośniętym wąwozie za jego gospodarstwem. Chwilę rozmawialiśmy, narzekał na plagę gryzoni i patrząc na nasze krótkie spodnie ostrzegł, że dalej może nie być przejścia.
Poszliśmy, w innym przypadku musielibyśmy nadkładać duże koło. Rzeczywiście, w pewnym momencie droga zniknęła, po prostu miedza zarosła do tego stopnia, że trzeba by mieć ze sobą maczetę.
Udało się przejść polami korzystając z śladów kół traktora w zbożu. Doszliśmy do DK40, z której po chwili, przed Lubrzą, skręciliśmy w boczną drogę, asfaltem powędrowaliśmy do Skrzypca.
Na skrzyżowaniu przed wsią odszukaliśmy schowany za drzewem, ledwo wystawający nad ziemię krzyż pojednania.
W miejscowości podeszliśmy do okazałego zrujno-wanego młyna. Zrobiliśmy przerwę nad rzeką Prudnik w miejscu z widokiem na tenże młyn.
Po przerwie doszliśmy do Jasionej, w centrum kościółek z 1900 roku i krzyż
ku pamięci poległych, a przy posesji nr 58 kolejny krzyż pojednania.
Gospodarze wycięli dziurę w żywopłocie, żeby można go było zobaczyć. Następnie mostem pokonaliśmy rzekę Prudnik i wędrowaliśmy plątaniną dróg biegnących polami i łąkami, mając widoki na góry.
W Trzebini droga doprowadziła do tartaku, przeszliśmy w sumie przez teren prywatny, dobrze że nie było piesków i weszliśmy do wsi. Zerknęliśmy na zrujnowany zespół zamkowy
z zacho-waną ciekawą renesansową attyką oraz sgraffitowymi dekoracjami i podeszliśmy do kościoła pw. Wniebowzięcia NMP, tu przysiedliśmy na chwilę na ławeczce.
Na dłuższy postój zasiedliśmy w altanie przy sklepie zlokalizowanym przy remontowanej ulicy. Siedzieliśmy tam z miejscowymi przysłuchując się ich rozmowom, temat zszedł na remonty pojazdów,
ktoś wspominał motorower "Ryś".
Ruszyliśmy dalej, we wsi minęliśmy dwie kapliczki (na jednej zagadka z datą z rzymskich cyfr),
przecięliśmy DK41 i weszliśmy na drogę z ładnym widokiem na góry po czeskiej stronie. Z drugiej strony zaczęły się wyłaniać wieże kościołów w Prudniku.
Znowu udało nam się zobaczyć czarnego bociana, to już zaczyna być powszechne. Złapaliśmy niebieski szlak,
do klasztoru ojców Franciszkanów wspinaliśmy się drogą krzyżową, po drodze zaglądając na malutki cmentarz zakonny. Klasztor znany jest z tego,
że był miejscem internowania prymasa Stefana Wyszyńskiego w październiku 1955 r. Zmieniliśmy szlak na czerwony.
Na szczycie Koziej Góry weszliśmy na znajdującą się tu wieżę widokową i zmęczeni zaczęliśmy schodzić asfaltem w stronę miasta, mijaliśmy sporo spacerowiczów.
Na wejściu do Prudnika zobaczyliśmy pałac Fipperów i naprzeciw ufundowaną przez nich barokową
kapliczkę przydrożną pod wezwaniem św. Antoniego z XVIII w.
Potem ulica doprowadziła nas do dzielnicy z pochodzącymi z początku XX wieku charakterystycznymi budynkami koszarowymi z czerwonej cegły.
Znajduje się w nich m.in. schronisko młodzieżowe z informacją turystyczną, pierwotnie mielismy tu spać, ale były problemy z miejscem.
Zajrzeliśmy tam zobaczyć, czy mają jakieś ciekawe materiały i skierowaliśmy się w stronę naszego noclegu.
Na zwiedzanie centrum nie mieliśmy już siły, zjedliśmy obiad, zrobiliśmy szybkie zakupy i zsiedliśmy w zlo-kalizowanej przy cmentarzu kafejce o wdzięcznej nazwie "Trupek".
Dzień 8. 18 lipca 2020 rok. Trasa: Prudnik - G. Okopowa - G. Kobylica - Dębowiec - G. Długota - Wieszczyna - Pokrzywna. 22 km (w tym zwiedzanie Prudnika).
Poranek zaczęliśmy od zwiedzania Prudnika. Idąc w stronę centrum weszliśmy na cmentarz komunalny, aby zobaczyć zbiorową mogiłę ofiar II wojny światowej.
Trafiliśmy też na grobowiec rodziny Fipper, mijaliśmy wczoraj ich pałac i kapliczkę. Przed cmentarzem znajduje się pomnik upamiętniający Stanisława Szozdę, w tym mieście rozpoczęła się Jego kariera kolarska.
Zanim doszliśmy do rynku skręciliśmy w stronę ul. Kolejowej, gdzie znajduje się cmentarz żydowski oraz jak się na miejscu okazało, zbór Kościoła Zielonoświątkowego w domu przed-pogrzebowym.
Następnie po-szliśmy w stronę cen-trum, gdzie zobaczyliśmy w kolejności m.in. kościół pw. św. Apostołów Piotra i Pawła z zespołem klasztornym bonifratrów, wieżę zamkową zw. Woka,
rynek z ratuszem miejskim z XVIII wieku, barokową fontanną z 1695 r., kolumną maryjną z 1694 r. i figurą św. Jana Nepomucena z 1733 r., mury miejskie z basztami i Wieżą Bramy Dolnej.
Żeby wejść do kościoła parafialnego św. Michała Archanioła musieliśmy chwilkę odczekać, odbywała się tam uroczystość zaślubin.
Prudnik to ładne miasto, jednak urok nieco psuło snujące się w bocznych uliczkach zaczepne menelstwo.
Zbliżała się godzina 12, w końcu musieliśmy ruszyć w trasę. Uzupełniliśmy zakupy. Po drodze udało nam się jeszcze wejść do Willi rodziny Fränkel, a dzięki temu, że akurat w jednej z sal odbywał się kolejny ślub.
Podobno jest to jedna z najkosztowniejszych XIX-wiecznych willi na terenie Polski. W środku na klatce schodowej znajduje się fresk przedstawiający scenę biblijną "Znalezienia Mojżesza"
oraz fontanna z figurą żony Hermanna Fränkla Flory Alexander. Przeszliśmy przez park z dawną łaźnią miejską i wzdłuż dawnych koszar wojskowych powoli wychodziliśmy z miasta.
Było duszno. W końcu czekały nas wzniesienia.
Na początku miejsce po dawnym klasztorze na Kaplicznej Górze. Spodziewaliśmy się zobaczyć chociaż fragment ścian, ale na szczycie był krzyż, ołtarz i trochę gruzu.
Dalej niebieski szlak wprowadził nas na Górę Okopową, 388 m n.p.m.
Po drodze w którymś momencie zagadaliśmy się i ominęliśmy tzw. Grodzisko III, trzeba było się cofnąć. Na samym szczycie znajdują się pozostałości grodziska zwanego
"Szwedzkim Szańcem", w daw-nych czasach stała wieża widokowa. Kolejnym szczytem była osiągająca 395 m n.p.m.
Góra Kobylica z granitowym pom-nikiem poety Josepha von Eichendorffa. Poniżej pomnika znajduje się Żabie Oczko,
pozostałość starego kamieniołomu i niezliczone chmary komarów. Wyszliśmy z lasu na łąkę, zrobiliśmy przerwę mając przed sobą rozległą panoramę.
Podobno przy dobrej widoczności z zachodniego stoku Kobylicy widać nawet odległą na 138 km Śnieżkę.
Zaczęło padać, więc ruszyliśmy dalej. Na przydrożnym parkingu byliśmy świadkami wyprowadzania kota na długim sznurku. Właściciel siedział w aucie, a kot zwiedział okolice. Czyżby potomek Kargula?
Grząską ścieżką dotarliśmy do
kamienia granicznego Królewskiego Miasta Prudnika,
o czym świadczy wykuty monogram z literami "N" "S" "T" (od niemieckiej nazwy Prudnika Neustadt) oraz data J730 (1730 r.).
Do tej pory w Górach Opaw-skich znaleziono aż 12 takich słupów granicznych, z tego 6 z napisami.
W Dębowcu przeskoczy-liśmy na czerwony szlak, za osadą spotkaliśmy idących z przeciwka turystów, krótka wymiana zdań, skąd, dokąd...
Na Długocie tablica upamiętniająca PTTK-owca Józefa Waścińskiego, który umarł w tym miejscu, w 2012 r.
Dotarliśmy do Wieszczyny, gdzie przy schronisku młodzieżowym znajduje się wieża widokowa. Widok z niej ograniczony do zielonych pagórków wokół.
Schronisko wprawdzie było nieczynne, ale chcieliśmy chwilę odpocząć pod daszkiem. Czarne chmury i odgłosy zbliżającej się burzy spowodowały, że zrezygnowaliśmy z przerwy.
Kawałek za wsią niespodzianka, przejście przez Zamecki Potok, i jak tu zachować czarne stopy... Pod koniec trasy mieliśmy do pokonania strome i śliskie po deszczu zejście przez kamieniołom.
Szlak na końcu zejścia doprowadził nas do smażalni ryb "Pstrąg" w Moszczance, pięknie pachniało, ale najpierw chcieliśmy już dojść na bazę i pozbyć się plecaków.
W Pokrzywnej czekały nas dwa noclegi. Zostawiliśmy rzeczy w pokoju, poszliśmy na rozeznanie terenu. Na szczęście zaczęliśmy od zakupów, sklep czynny tylko do 18.00, a był jedyny w okolicy.
Potem szukaliśmy knajpy niekoniecznie rybnej, trafiliśmy na jednym z ośrodków, gdzie za niewielką opłatą skorzystaliśmy z obiadokolacji w formie szwedzkiego stołu.
Na piwo wróciliśmy do smażalni, tu zaczęły się spotkania z OWRP-owiczami, których część też dotarła do Pokrzywnej, nocowali na polu namiotowym i w schronisku młodzieżowym.
Po może niedługim marszu, ale męczącym dniu wcześnie poszliśmy spać.
Dzień 9. 19 lipca 2020 rok. Trasa: Pokrzywna - Gwarkowa Perć - Piekiełko - schronisko pod Biskupią Kopą - Biskupia Kopa - Srebrna Kopa - Zamkowa - Szyndzielowa Kopa - Pokrzywna. 15 km + suma podejść 789 m.
Jak fajnie, że nie trzeba było brać ciężkich plecaków, sporą część ich zawartości mogliśmy zostawić na noclegu. Dzisiaj zdobywamy Biskupią Kopę. Zaraz po wyjściu z bazy natknęlismy się na Bożenę i Czesława,
chwilę pogadaliśmy, opowiedzieliśmy o naszych planach, umówiliśmy się na wieczorne spotkanie na polu namiotowym, gdzie nocuje większość grupy idącej z Otmuchowa. Było duszno, ciężko się szło.
Na niebieskim szlaku minęliśmy miejsce dawnej
skoczni narciarskiej K40
użytkowanej w la-tach 1931-1947, obecnie ciężko się domyślić, że coś takiego w tym miejscu istniało. Potem opuściliśmy dno doliny i wspięliśmy się do Gwarkowej Perci,
tu trzeba było wejść po 11-metrowej drabinie, trochę jak w Słowackim Raju. Udało się.
Później odbiliśmy z trasy do Piekiełka, dawnego kamieniołomu łupków fyllitowych osiągających wysokość ok. 10 m.
Wróciliśmy i dalej już szlakiem żółtym powędrowaliśmy do schroniska PTTK Pod Kopą Biskupią. Na trasie mijaliśmy sporo turystów, może gdyby to nie była niedziela, byłby mniejszy ruch.
|
Przed schroniskiem spora kolejka do bufetu, ale chcieliśmy coś zjeść i trochę odpocząć, więc stanęliśmy na końcu. Trochę wolno szło, bo przez reżim covidowy do baru mogła podejść tylko jedna osoba.
W końcu złożyliśmy zamówienie, znaleźliśmy wolne miejsce i czekaliśmy na pomidorową. Siedząc widzieliśmy dochodzących kolejnych OWRP-owiczów, którzy podobnie jak my korzystali ze schroniskowego baru.
Niektórych poznawaliśmy tylko po koszulkach czy odznakach. Napojeni i najedzeni ruszyliśmy na szczyt (890 m). Dotarliśmy do 18-metrowej wieży "Rozhledna na Biskupske Kupe", na którą weszliśmy.
W powietrzu utrzymywała się mgiełka, przez co widok był trochę ograniczony. Pod wieżą buduje się schronisko, jak się później okazało, od bardzo wielu lat.
Schodząc do Przełęczy pod Kopą spotkaliśmy Mariolę i Konrada, rozmawiając przez chwilę wymieniliśmy się doświadczeniami tegorocznego OWRP.
Poszliśmy przez Srebrną Górę (Velká stříbrná 785 m),
na wierzchołku w pobliżu znajdującej się tam ruiny schronu zro-biliśmy przerwę. Dołączył do nas turysta, wywiązała się rozmowa. Okazało się, że to biznesmen, a z drugiej strony pasjonat tych okolic.
Opowiadał o Górach Opaw-skich, miejscach które warto zwie-dzić, także po czeskiej stronie. Przerwa nam się trochę przedłużyła.
Po zejściu z granicznej Srebrnej Góry kolejne podejście było na Zamkową Górę (571 m),
później już tylko zejście do Pokrzywnej. Na końcowym odcinku spotkaliśmy rodzinkę pchającą wózek z dzieckiem przez wertepy.
Zapytali, czy daleko jeszcze? No cóż, do "normalnej" drogi nie tak daleko, ale na Biskupią... Jednak poszli dalej.
W Pokrzywnej w okolicach schroniska młodzieżowego spotkaliśmy Kazimierza z Nowej Soli, akurat wracał już do domu. Pożegnaliśmy go i skierowaliśmy się do smażalni za mostem, przez którą przechodziliśmy dzień wcześniej.
Dzisiaj postanowiliśmy zjeść pstrąga. Na miejscu nie spodziewaliśmy się tam tak dużego tłumu, ale skoro doszliśmy, to poczekaliśmy tę godzinkę na rybę. A warto było.
Po obiadokolacji usiedliśmy z piwem na zewnątrz, wtedy pojawiły się OWRP-owiczki. Zaczęło też lać, zaprosiliśmy więc Je do wspólnego posiedzenia w ramach przeczekania deszczu.
Gdy przestało padać przyszedł czas na odwiedziny turystów na campingu. Pierwsze co, to nabyliśmy u "Pączka" komplet odznak tegorocznego rajdu, otrzymaliśmy też potwierdzenie trasy.
W miejscowym barze zasiedliśmy ze znajomymi rajdowiczami i rozpoczęły się dyskusje, które mogły trwać jak za normalnym czasów do późna.
Niestety w pewnym momencie musieliśmy się pożegnać, przed nami kolejny dzień wędrówki.
Dzień 10. 20 lipca rok. Trasa: Pokrzywna - G. Olszak - Jarnołtówek - Osiedla Słoneczne - Przednia Kopa - Głuchołazy. 23 km.
Pobudka. Za oknem słońce. Zjedliśmy śniadanie i w drogę. Przed sklepem spotkaliśmy OWRP-owiczów: małżeństwo z Tychów oraz dziewczyny z Bąbelków, które wędrowały z psem.
Wychodząc z Pokrzywnej chcieliśmy zajrzeć na stację kolejową, ale nie było dojścia, teren prywatny. Śmieszna sprawa,
z Jesenika do Krnova przez Głuchołazy kursują tranzytem czeskie pociągi,
które nie zatrzymują się na żadnej stacji. Funkcjonowanie tych pociągów opiera się na konwencji polsko-czechosłowackiej podpisanej przez Bieruta jeszcze w listopadzie 1948 roku,
w której zapisano, że wsiadanie do pociągu uprzywilejowanego i wysiadanie z niego na terenie Polski jest zabronione. Paranoja...
Złapaliśmy niebieski "Szlak Przełomu Złotego Potoku", który doprowadził nas do Góry Olszak z Morskim i Żabim Oczkiem, będącymi dawnymi wyrobis-kami powstałymi w wyniku eksploracji łupków i piaskowców.
Ściany otaczające zbiornik Żabiego Oczka sięgają 17 m. Dalej szliśmy ścieżką przebiegającą krawędzią malowniczego przełomu
Złotego Potoku, gdzie mijaliśmy "Karolinki", wychodnie skalne zbudowane z łupków, w kilku miejscach roztacza się z nich przepiękny widok na masyw Biskupiej Kopy oraz na przełomową dolinę Złotego Potoku
z Jarnołtówkiem i Pokrzywną, punkty wi-dokowe oznakowano trójkątami.
Towa-rzyszyło nam słońce, ale i nadchodziły czarne chmury, czasami gdzieś w oddali zagrzmiało.
Wchodząc do Jarnołtówka liczyliśmy, że będzie tu czynna jakaś knajpa, ale wszystkie dwie znajdujące się na trasie były zamknięte. Namierzyliśmy więc sklep, żeby uzupełnić zapasy na dalszą drogę.
Podeszliśmy do dworu, na który zerknęliśmy zza bramy, własność prywatna. Doszliśmy do neogotyc-kiego kościoła pw. Bartłomieja Apostoła, na jego terenie znajduje się pomnik upamiętniający wizytę
cesarzowej Niemiec Augusty Wiktorii w 1903 roku. Postanowiliśmy odpocząć przy wybudowanej w 1909 roku tamie przeciwpowodziowej, na miejscu okazało się, że jest w pobliżu punkt odpoczynkowy.
Po przerwie weszliśmy na tamę, dalej postanowiliśmy iść polnymi drogami,
które nas miały doprowadzić do Skowronków i przebiegającego tam czerwonego szlaku.
Nie obyło się bez przeszkód, trzeba było zdjąć buty i przejść przez strumyk, a następnie trzymając się za ręce przez Złoty Potok. Za Skowronkami w końcu dopadła nas pierwsza fala deszczu.
Wędrowaliśmy jakiś czas moknąc, gdy doszliśmy do
Kamienia wisielczego
z wykutą datą 1586, krzyżem greckim i literami A EPS (ANDREAS EPISCOPUS i dotyczy
Andrzeja Jerina biskupa wrocławskiego w latach 1585-96), nieco się rozpo-godziło.
W Podlesiu obejrzeliśmy kościół pw.
św. Jerzego z początku XX wieku i zaczęliśmy się wspinać na Tylną Kopę, zaraz za wsią, na belkach zrobiliśmy krótką przerwę. Niestety, pogoda dzisiaj nas nie oszczędzała,
na podejściu złapała nas druga fala deszczu, choć lepsze określenie to ulewa.
Próbowaliśmy się schro-nić pod drzewami, ale w momencie kiedy w butach i tak zrobiło się już mokro, ruszyliśmy dalej. Deszcz odpuścił za Średnią Kopą.
Doszliśmy do Przedniej Kopy, na wierzchołku remontowane ogrodzone schronisko z 1898 roku z 22-metrową wieżą widokową, ciekawe kiedy je otworzą.
Tuż obok neogotycka kaplica św. Anny wybudowana nad 10-metrową krawędzią Wiszących Skał, zbudowanych z kwarcytów i łupków.
Do Głuchołaz postanowiliśmy zejść dłuższą trasą - żółtym szlakiem. Woda chlupała nam w butach, ślizgaliśmy się na grząskich ścieżkach.
Szliśmy drogą wzdłuż rzeki Białej Głuchołaskiej, przez dawne tereny górnicze i płuczki, jednak zważywszy na aurę i stan gruntu nie zagłębialiśmy się w szczegóły.
Do miasta weszliśmy promenadą uzdrowiskową, przeszliśmy przez tunel zwany "Grotą Krasnoludków", zerknęliśmy na "Huśtany mostek" i w centrum uzdrowiska posililiśmy się
bograczem.
Po od-poczynku skręci-liśmy w stronę tężni solankowej z wieżą widokową, niestety zawiedliśmy się, obiekt był zamknięty na trzy spusty.
Ale dzielnica uzdrowiskowa położona na stoku Góry Parkowej nas miło zaskoczyła, wśród zieleni stoją efektowne wille i sanatoria, jest tu też ładnie zagospodarowany park.
Stąd poszliśmy prosto na nocleg, zdjęliśmy mokre buty i z odmoczonymi nogami w sandałach ruszyliśmy zwiedzać zabytkową część miasta.
Zobaczyliśmy: kościół św. Wawrzyńca z XIII w. z romańskim portalem,
kościół św. Rocha, zespół dawnego wójtostwa i mury miejskie, wieżę Bramy Górnej.
W rynku żadnej knajpki, natomiast ławki na rynku okupował głośno zachowujący się miejscowy półświatek, jaki to kontrast w odniesieniu do części uzdrowiskowej.
Uciekliśmy w tamtą stronę na obiadokolację. Jeszcze tylko zakupy i w ostatniej chwili umknęliśmy przed kolejną ulewą.
Dzień 11. 21 lipca 2020 rok. Trasa: Głuchołazy - Dłużnica - Wilamowice Nyskie - Biskupów - Koperniki - Siestrzechowice - Biała Nyska - Nysa. 33 km.
Dzisiaj wyszliśmy po 7 rano, czekała nas długa trasa. Zrobiliśmy zakupy, żeby nie tracić czasu jogurty wypiliśmy w drodze. Dziś cały dzień miał nas prowadzić szlak Jakubowy.
Początkowo szliśmy błotnistą drogą z wielkimi kałużami wzdłuż Białej Głuchołaskiej. Idąc zastanawialiśmy się, jak wygląda spływ rzeką, na której co jakiś czas były progi. Było pochmurno.
Przy Bodzanów Moście przecięliśmy czerwony GSS.
W Wilamowicach "Nyska Droga św. Jakuba" skręciła w lewo i my z nią, polną drogą zaczęliśmy się oddalać od rzeki. Później nasz szlak powinien biec śladem jakieś dawno nieczynnej linii kolejowej.
Ta jednak tak zarosła, że musieliśmy przejść polem kukurydzy, na szczęście na skraju nie rosła zbyt gęsto.
Pierwszą przerwę zrobiliśmy na bocznej drodze, gdzie znaleźliśmy fragment suchego asfaltu. Zaczęło się rozpogadzać.
Po przerwie początkowo lasem, później minęliśmy Łączki i zaczęliśmy się wspinać na wzgórze, a podczas wchodzenia stopniowo wyłaniał się chełm wieży.
To XIV-wieczny kościół pw. Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny, a obok jeden z trzech w Polsce klasztor benedyktynów w Biskupowie.
Kościół zamknięty, obejrzeliśmy go więc tylko z zewnątrz, pośród kilku płyt nagrobnych wyróżniała się z jedna 1567 roku.
Schodząc widzieliśmy jednego z braciszków koszącego trawę... traktorkową kosiarką. We wsi sklep, w dodatku otwarty, zrobiliśmy przerwę.
Z Biskupowa wyprowadziła nas biegnąca na wzgórze droga krzyżowa, z której rozpościerałyby się piękne widoki, niestety mimo przebijającego się słońca widoczność była kiepska.
Po drugiej stronie wzgórza również mieliśmy przed sobą rozlegałą panoramę.
Weszliśmy na asfalt, którym dotarliśmy do Kopernik. Tak, tak, nazwa miejscowości jest nieprzypadkowa, wywodzą się stąd przodkowie Mikołaja Kopernika.
Podeszliśmy do neogotyckiego kościoła pw. Św. Mikołaja, wokół na dawnym przykościelnym cmentarzu znajduje kilka płyt nagrobnych oraz pomnik nagrobny
w formie złamanej kolumny symbolizującej przerwane życie. Napisy na niej wskazują,
że spoczywa tu Aleksander Andriejewicz Kołzakow, porucznik morskiej gwardii, który zmarł 21 maja 1813 r. od ran odniesionych w bitwie z wojskami napoleońskimi pod Budziszynem na Łużycach.
Opodal kościoła i cmentarza znaleźliśmy ładnie zagospodarowane miejsce - wiatę grillową, przy której zrobiliśmy przerwę. Po przerwie zajrzeliśmy jeszcze do tutejszej szkoły podstawowej,
przed którą znajduje się pomnik astronoma
postawiony w 1966 roku, w końcu byliśmy w Kopernikach.
Kontynuowaliśmy wędrówkę, po drodze mieliśmy propozycję podwózki, ale podziękowaliśmy i twardo maszerowaliśmy dalej. Minęliśmy Siestrzechowice ze zruj-nowanym
renesan-sowym pałacem z XVI wieku i doszliśmy do wału otaczającego Jezioro Nyskie. Zrobiliśmy przerwę mając widok na rozlewiska zalewu, na mapie to miejsce nazwane jest Ślepy Dołek.
Koroną wału zbliżyliśmy się do Białej Nyskiej, mimo zmęczenia postanowiliśmy zwiedzić miejscowość.
Gdy tylko skręciliśmy do zamkowego parku, otoczyły nas niezliczone roje komarów, skutkiem czego zwiedzanie przebiegało w ekspresowym tempie.
A w Białej Nyskiej poza komarami zobaczyliśmy: bramę wjazdową, która pozostała po XVI-wiecznym zamku, kościół św. Jana Chrzciciela z 1892 roku, na terenie którego znajduje się krzyż pojednania,
pomnik poległych żołnierzy Armii Czerwonej ustawiony w miejscu zbiorowej mogiły.
Wróciliśmy na tamę, końcówka bardzo nam się dłużyła, już było widać Nysę, a szło się wałem bez końca. Obojgu z nas wdała się kontuzja stopy.
Dotarliśmy na miejsce odkładając wszelkie zwiedz-anie na następny dzień, zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy szukać apteki.
U Karoliny kontuzja stopy wynikała z ukąszenia, na szczęście w aptece dostaliśmy maść z antybiotykiem.
Dzisiaj już tylko obiad i odpoczynek po długim dniu.
Dzień 12. 22 lipca 2020 rok. Trasa: Nysa - Jędrzychów - Skorochów - Głębinów - Wójcice - Otmuchów. 27 km (W tym 7 godzinne zwiedzanie Nysy)
Wiedząc, że mamy sporo do zwiedzenia, wstaliśmy przed godziną 7, a o wpół do ósmej byliśmy już w drodze. Najpierw wróciliśmy w stronę fortyfikacji, które dzień wcześniej ominęliśmy.
Nie nasta-wialiśmy się dziś na jakieś szczegółowe zwiedzanie wszystkiego,
chcieliśmy zerknąć na najważniejsze obiekty
znajdujące przy naszej trasie. Pierwsza była położona nad Nysą Kłodzką Reduta Kardynalska, można było zajrzeć do środka.
Później zobaczyliśmy Fort Wodny i poszliśmy parkiem wyznakowanym szlakiem "Twierdza Nysa" w kierunku centrum.
Po wyjściu z parku stanęliśmy przed barokowym kościołem bożogrobców pw. śś. Apostołów Piotra i Pawła, przy marmurowej fontannie Trytona (1700-1701) skręciliśmy w kierunku kościółka Zwiastowania NMP,
tu znowu skręt i doszliśmy do Carolinum - jednej z ważniejszych uczelni nowożytnego Śląska, oraz Rynku Solnego i
znajdującego się przy nim barokowego kościoła Wniebowzięcia NMP.
Przy Dworze Biskupim (największy z zacho-wanych elementów nieistniejącego już nyskiego zamku biskupów wrocławskich) skręciliśmy do Rynku i gotyckiej Bazyliki Mniejszej pw. św.
Jakuba Starszego i św. Agnieszki.
Zachodni szczyt świątyni był akurat w remoncie, w związku z tym stojąca obok dzwonnica była niedostępna, obejrzeliśmy wnętrze kościoła i już trochę znużeni usiedliśmy w rynku w pobliżu "Pięknej Studni".
Obok nas ustawiona była reklama Muzeum Powiatowego w Pałacu Biskupim, postanowiliśmy cofnąć się i zwiedzić.
Na początku oglądaliśmy ekspozycję "Kresy w pamięci mieszkańców powiatu nyskiego",
potem liczne zbiory malarstwa, rzeźby, mebli, porcelany, rzemiosła oraz militariów, następnie eksponaty związane z historią Nysy,
na końcu wystawa narzędzi tortur - to nawiązanie do funkcjonującego tu "Szlaku czarownic po polsko-czeskim pograniczu". Pani, która nas oprowa-dzała, nie odpuściła żadnego pomiesz-czenia, nie dało się nic skrócić,
wędrowa-liśmy więc po salach muzealnych prawie 2 godziny. W rozmowie na koniec opowiedzieliśmy skąd i dokąd zmierzamy. Podpowiedziała nam najprostszą drogę do Otmuchowa, jednak my mieliśmy swoje plany.
Po wyjściu z muzeum przeszliśmy przez rynek i ul. Krzy-woustego dotarliśmy do średniowiecznej Wieży Ziębickiej. Przy bastionie św. Jadwigi odpoczęliśmy.
Weszliśmy również do znajdującej się tu Informacji Turystycznej, przybiliśmy pieczątki, a na hasło OWRP otrzymaliśmy materiały przy-gotowane dla uczestników.
Dalej były znajdujące się blisko siebie gotyckie: kościół franciszkanów pw. św. Barbary (obecnie ewangelicki) oraz 33-metrowa Wieża Bramy Wrocławskiej.
Mostem Nyskim przekro-czyliśmy Nysę Kłodzką i znaleźliśmy się przed monumentalnym neoromańskim kościołem św. Elżbiety Węgierskiej wybudowanym w latach 1902-11 z charakterystycznej czerwonej cegły.
Stąd kierowaliśmy się w stronę Fortu Prusy, który miał nas już wyprowadzić z miasta.
Za torami, w pierwszym Bastionie Morawskim, trwały duże prace restauracyjne - układana była nawierzchnia alejek, porządkowane trawniki.
Zapytaliśmy robotników, czy dalej jest przejście, otrzymaliśmy potwierdzenie,
więc poszliśmy linią bastionów obwałowań wysokich, do której należą także:
Bastion Regulicki, Bastion Kapucyński, Bastion Kapliczny. Pierwotnie linia ta ciągnęła się od rzeki aż po Fort Prusy, jednak fortyfikacje znad rzeki rozebrano w XIX i XX w.
Jakiś czas wędrowaliśmy suchą fosą pomiędzy murami fortu i przeciwskarpy, co chwilę skręcając zgodnie z układem dzieła, podziwiając fortyfikacje ale także nakład pracy i kosztów poświęconych na ich renowację.
Za jednym z zakrętów spotkaliśmy dwóch panów z drabiną, zdaje się poprawiali coś przy stojących na trasie latarniach.
Wzbudziliśmy zainteresowanie, panowie zagadnęli nas i zaczęliśmy rozmawiać. Jeden z nich wspominał, jak za młodu penetrował z kolegami forty.
Ze świeczką wchodzili do tuneli (możliwe, że chodziło o chodniki kontrminereskie),
gdy świeczka zgasła to oznaczało, że tlen się kończył, ponoć nie wszyscy z podziemi wychodzili.
Za Fortem Kaplicznym wydostaliśmy się z fortyfikacji na łąki dawnego poligonu i skierowaliśmy się do niedalekiego Fortu Prusy.
Przez chwilę szukaliśmy dojścia, w końcu przedostaliśmy do niego bocznym, zaniedbanym, zarośniętym wejściem. Dalej jak się okazało, fortyfikacje są już ładnie odremontowane,
znowu wędrowaliśmy alejką pomiędzy fortecznymi murami, można było też zajrzeć na dziedziniec głównego bastionu ze studnią w budynku na środku.
Pan z IT zapraszając do zwiedzania powiedział, że nie ma osoby oprowadzającej, opowiedzieliśmy, że i tak nas czas goni.
Podeszliśmy 33-metrowej wieży ciśnień będącej też wieżą widokową, niestety była nieczynna. Widok z niej na zarys obwałowań w kształcie pięcio-ramiennej gwiazdy zapewne robi wrażenie, szkoda.
Z Fortu Prusy przeszliśmy na nyski cmentarz, gdzie znajduje się
m.in. pomnik poety Josepha von Eichendorffa i jego żony Louise z d. von Larisch. Doszliśmy do bramy na końcu cmentarza, a ta okazała się być zamknięta na łańcuch.
Nie chciało nam się wracać, a łańcuch na szczęście był luźny, mieliśmy "mały test grubości"... Około godziny 14.30, po 7 godzinach wędrówki, opuściliśmy Nysę.
Dotarliśmy do niedalekiego Jędrzychowa, gdzie znajdują się dwa stojące obok siebie krzyże pojednania. Na szczęście nie musieliśmy wracać do niebieskiego szlaku,
powędrowaliśmy polną drogą za linią domów, później musieliśmy przejść 500 m ruchliwą DW489
i skręciliśmy na Skorochów. W miejscowości w małym barze zlokalizowanym przy plaży zrobiliśmy w końcu długą przerwę. Zjedliśmy zupę, wypiliśmy piwo, ogólnie odpoczęliśmy.
Kontynuowaliśmy wędrówkę przemieszczając się cały czas wzdłuż zalewu nyskiego.
W dwóch miejscach musieliśmy, żeby nie nadkładać dużego koła, przejść przez ośrodki.
Najpierw płatnym, ale w związku z tym że tylko przechodzimy - ulgowo, dalej przez klub żeglarski, dla osób idących szlakiem - bezpłatnie.
Kolejna przerwa w uroczo położonym na wysokim brzegu ośrodku "Rybak" w Głębi-nowie. Przepiękny widok, jezioro, a na horyzoncie góry.
Pożegnaliśmy się z nyskim zalewem, polami i łąkami doszliśmy do Wójcic z ciekawie wyglądającym neoromańskim kościołem pw. św. Andrzeja.
W związku z tym, że zrobiło się już trochę późno, postanowiliśmy ominąć znajdujące się na "Szlaku Kopernikowskim" Ulanowice i najkrótszą drogą ruszyliśmy w stronę Otmuchowa.
Na wejściu do miasta minęliśmy stary most kolejowy na Nysie Kłodzkiej, aktualnie w trakcie adaptacji na kładkę rowerową i pomnik Żony Kata.
Zmęczeni od razu skierowaliśmy się w stronę zamku, tam mieliśmy dziś nocleg. W trakcie meldowania okazało się, że można jeszcze wejść na wieżę widokową, zdążyliśmy akurat na zachód słońca.
Wieczór spędziliśmy w knajpce znajdującej się przy rynku.
Dzień 13. 23 lipca 2020 rok. Trasa: Otmuchów - Frydrychów - Ścibórz - Trzeboszowice - Ujeździec - Lisie Kąty - Unikowice - Paczków. 24 km.
Pobudka, poranek pochmurny. Po śniadaniu zwiedzanie miasta. Otmuchów urokiem przypomina dolnośląskie miasteczka, może dlatego, że to tuż za miedzą.
Oczywiście zaczęliśmy od zamku, gdzie dziś nocowaliśmy. Ponieważ na wieży byliśmy wczoraj, obejrzeliśmy zamkowy dziedziniec,
studnię no i oczywiście słynne "końskie schody" wzniesione na polecenie biskupa Filipa von Sinzendorf, który w wyniku choroby poruszał się w lektyce.
Wspięliśmy się też do murów miejskich wybiegających od zamku na wzgórze licząc na widoki, jednak liściaste drzewa wszystko zasłoniły.
Później idąc koło znajdującego się poniżej pałacu, obecnie siedziby Urzędu Miasta, wyszliśmy na otmuchowskim rynku. Podeszliśmy do baroko-wego kościoła pw. śś. Mikołaja i Franciszka Ksawerego
i Stanęliśmy przed renesansowym ratuszem,
na którym w południowo-wschodnim narożniku znajduje się pochodzący z XVI wieku zegar słoneczny, podobno wykonany przez szwajcarskiego uczonego Paracelsusa,
a przeniesiony tu w roku 1827 z kaplicy zamkowej. Słońca nie było, więc nie sprawdziliśmy czy dobrze chodzi...
Uzupełniliśmy zapasy, jeszcze rzut oka na wieżę Wróbla i w trasę. W drodze do jeziora Otmuchowskiego minęliśmy barokową kaplicę św. Krzyża. Dotarliśmy do wału zapory ziemnej,
którym szliśmy w stronę Elektrowni Wodnej Otmuchów zastanawiając się, czy będzie jakieś przejście. Okazało się, że na sezon letni otwierają kładkę poniżej elektrowni, uff.
Zrobiliśmy w końcu przerwę z widokiem na jezioro i przelatujące ptaki.
Zaczęło przebijać się słońce. W Ściborzu w pobliżu charakterystycznej wieży ciśnień zeszliśmy z wału i trafiliśmy akurat na knajpę, zrobiliśmy przerwę z konsumpcją.
Niedaleko nas usiadła grupka Czechów. Śmiesznie było ich posłuchać, ale pewnie oni to samo myślą o nas. Idąc w stronę Trzeboszowic doszliśmy do sztucznie ukształtowanej doliny,
w której pasły się stada krów, a trochę dalej widoczne były ciekawe kamienne budowle hydrotechniczne.
Doszliśmy do powstałego na przełomie lat 20 i 30-ch XX w. podczas budowy zbiornika tzw. Kanału Ulgi. W czasie powodzi nadmiar wody wypełnia kanał i jest kierowany za Otmuchów.
W Trzeboszowicach złapaliśmy czerwony GSS, w tutej-szym sklepie uzupełniliśmy prowiant oraz napoje i polną drogą pośród łąk poszliśmy w stronę Ujeźdźca.
Gdy wchodzi-liśmy do miejscowości rozpogodziło się. Zerknęliśmy na kościół pw. Św. Katarzyny, potem chcieliśmy zrobić przerwę koło pobliskiego sklepu, ale nie było to mile widziane.
Rzuciliśmy okiem na renesansowy dwór i ruszyliśmy w stronę granicy czeskiej. Za miejscowością znaleźliśmy dogodne miejsce na przerwę.
Dookoła łąki, od strony czeskiej widok na malownicze Rychlebské hory.
Dotarliśmy do małej wioski Lisie Kąty z niesamowitym zabytkiem. Dwór wzniesiony ok. 1600 roku, niestety zrujnowany i opuszczony.
Szczególnie ciekawie wygląda czworoboczna baszta czterokondygnacyjna, na dziedzińcu neogotycki gołębnik. Jedynie neogotycka kaplica jest remontowana.
Nie mogliśmy się nadziwić ogromowi budowli. Szkoda, że niszczeje, ale co w takim miejscu zrobić z obiektem, w którym niektóre straty są już nieodwracalne.
Do Unikowic jeszcze polną drogą, a dalej niestety już asfaltem aż do Paczkowa. Pod koniec miejscowości, za przydroż-nym rowem, krzyż pojednania.
Na skrzy-żowaniu ul. Sienkiewicza z DK46 pozostałości starego cmentarza.
Weszliśmy do miasta, w pierwszej kolejności postanowiliśmy dotrzeć na bazę i zostawić plecaki w pokoju, żeby już na lekko pozwiedzać Paczków.
Musieliśmy obejść nasze polskie Carcassonne dzisiaj, bo rano, aż się wierzyć nie chce, powrotny autobus.
To co się oczywiś-cie rzuca w oczy to dobrze zachowane mury miejskie.
Podeszliśmy do Domu Kata, potem skrótami przez stary cmentarz ze zrujnowanym kościołem do gotyckiego kościoła św. Jana Ewangelisty, akurat była msza, wycofaliśmy się.
I już tylko dwa kroki i znaleźliśmy się na paczkowskim rynku z ratuszem.
Zmęczeni marzyliśmy o czymś do jedzenia. O dziwo jak na spore miasteczko jakiegoś dużego wyboru w Paczkowie nie było.
Trafiliśmy do knajpki przy PKS-ie, w której tradycji stało się zadość, jak na koniec każdego rajdu była grochówka z wkładką. Po obiedzie jeszcze krótki spacer, zakupy i wróciliśmy na bazę,
niedowierzając, że to już koniec.
Dzień 14. 24 lipca 2020 rok. Powrót.
Wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie i, no właśnie i co. Przepakowaliśmy plecaki na powrót. I ruszyliśmy w stronę rynku. Okazało się, że można wejść na Wieżę Bramną Wrocławską,
bilet kupuje się w kiosku naprzeciw i dostaje się klucze. Dzięki temu rzuciliśmy jeszcze okiem na Paczków z góry.
Mając jeszcze sporo czasu zrobiliśmy drugie podejście do kościoła św. Jana Ewangelisty, na szczęście tym razem udało się wejść do środka i byliśmy w środku sami.
Wewnątrz oczywiście podeszliśmy do jedynej studni w Europie znajdującej się wewnątrz kościoła. W rynku znaleźliśmy cukiernię z lodami.
Poszliśmy na przystanek PKS-u, pół godziny czekania i przyjechał Bus "Rycerz", wsiedliśmy.
Do Wrocławia dotarliśmy punktualnie. Kupiliśmy bilety na pociąg do Łodzi i po kilku godzinach wysiadaliśmy na naszej stacji.
Czuliśmy się, jakbyśmy wrócili z jednodniowej wycieczki, chociaż z bagażem wielu przepięknych widoków i przeżyć w województwie opolskim. I w sumie można już napisać, że to już koniec.
Czekamy na kolejny OWRP. Z zapowiedzi wynika, że województwo podlaskie. Ale co będzie w przyszłym roku, może lepiej na razie aż tak nie planować.
Podsumowanie:
- Super, że zdecydowaliśmy się na własną indywidualną trasę. Wiemy, że da się iść z plecakami nawet dłuższe odcinki, a noclegi pod dachem bardzo upraszczają logistykę.
To było ważne tym roku, bo mieliśmy mało czasu na przygotowania.
- Pewnie niektórzy będą kręcić nosem, że nie pod namiotem, ale przynajmniej nie krążyliśmy wokół 1 - 2 miejsc noclegowych i nie byliśmy uzależnieni od komunikacji.
- Były takie miejsca, gdzie w sumie można było "z marszu" zorganizować nocowanie w namiocie. Jednak w wypadku noszenia wszystkiego na plecach wymagałoby to zainwestowania w lżejszy sprzęt,
a dzienne przebiegi musiałyby być krótsze.
- Nie było żadnych dużych wpadek, jedynie nieco czasu zabrakło na zobaczenie wszystkiego szczegółowo. Ale czy trzeba zobaczyć wszystko?
- Brakowało trochę dnia przerwy, oddechu.
- Dość dobrze się spakowaliśmy, w sumie nie mieliśmy zbędnych rzeczy. Brakowało parasolki (pozdrowienia dla Grzegorza :), w czasie deszczu łatwiej byłoby robić zdjęcia.
- Kto wie, jeśli OWRP zejdzie zupełnie na psy, to może przestawimy się na takie spędzanie urlopu...
W galerii fotek możesz obejrzeć wszystkie zdjęcia,
a w galerii panoram kilka "szerokich" ujęć.
Aktualizacja: